Kazimierz Chłędowski

Campania felix

I

Szczęśliwa Kampania! Jedyny kraj w Europie, co się mianem szczęścia ozdobić ośmielił, jedyny kraj, co się odważył fortunie, śmiało zajrzeć w oczy; a ten kraj przepyszny, to ziemia obiecana, to owa dolina, na której się rozsiadły Kapua, Kaserta, Neapol, na której kończynach, kwitły niegdyś Pompeje i Sarnus wody swe toczył…

Pociąg się zatrzymał, konduktor wrzaskliwym głosem zawołał „Kapua!” stanąłem, więc u bramy kraju, co burzliwe dzieje połączył z burzliwą przyrodą. Przed skromnym dworcem chodził królewski karabinier w czarnym fraku z czerwonymi i srebrnymi ozdobami, kilka rozczochranych dziewcząt biegało z wodą, z lemoniadą i pomarańczami, a zielone i szare jaszczurki, swobodnie się nam przypatrywały z pobliskiego muru, w takt poruszając pyszczkami. Po za nimi w ogrodzie uginały się drzewa pod dorodnymi cytrynami, a kilka krzaków indyjskiej figi, przytuliło się do murów dworca z ciemnego postawionych kamienia. W oddali widać było szczątki rzymskich jeszcze murów, ruiny jednego z największych amfiteatrów w państwie Tyberiuszów i Domicjanów.

Niegdyś było ludniej i weselej, kiedy gladiatorzy ginęli w wielkim kapuańskim amfiteatrze, lub kiedy rzymskie orły spotykały się z przebiegłymi hufcami wzbogaconej Kartaginy. Dzisiaj okropny dworzec kolei, wiele ruin, jeszcze więcej ubóstwa, oto owoce odwiecznych wojen i chciwości zagranicznych dynastii.

Zaledwie jednak opuścisz sczerniałe mury, owe pomniki ludzkiej zawiści, a już oko twe buja po najpiękniejszej rajskiej krainie. Jak daleko okiem sięgniesz, aż po mgły morskie na prawo, a po sine góry z białymi szczytami na lewo, wszędzie najpyszniejszy zobaczysz ogród. W tym ogrodzie niewidzianej wielkości rozsiadły się jarzyny, kalafiory rej wodzą i świecą swymi łysinami, karczochy z ciekawością wystawiają ciemnoniebieskie głowy, łany kukurydzy w zwartym stoją szeregu, pszenica ugina się pod ciężarem kłosów, a po polu w szachownicę posadzone wzbijają się drzewa morwowe, powiązane ze sobą girlandami winnej latorośli. Zdaje ci się, że tutaj wczoraj odbył się jakiś festyn na cześć Bachusa i od drzewa do drzewa dla większej wspaniałości porozwieszano zwoje winnej łodygi, a to tymczasem sama przyroda wieczne tutaj obchodzi święto, i w niedzielnych występuje szatach.

A wśród tej uroczej natury dziwny naród żyje, naród, którego początki, jak początki mieszkańców dawnej Etrurii, w zamierzchłej gubią się przeszłości.

Na tej więc dolinie w szczęśliwej Kampanii i na otaczających ją górach, osiadł od wieków mały naród Osków, naród, dziki, bitny, ruchliwy, niepokojący nieraz sąsiadów, własną posiadający mową i własne nie bardzo czytelne pismo.

Narodek ten w ostatnich czasach nawet uczonym Niemcom wiele narobił kłopotu, znany historyk Momsen, którego niedawno posądzano, że Napoleonowi III pomagał w napisaniu życia Cezara, nie mało się namozolił nad odczytywaniem starożytnych napisów w Pompejach, co je szkolne żaki scyzorykiem w ścianach porysowały. Lud za czasów rzymskich mówił w Neapolu, w Pompejach, w Stabies i w innych miastach Kampanii, dawnym Osków językiem i toczyła się tam taka walka narodowościowa, jak ją widzimy dzisiaj w Prusach Zachodnich, w Czechach lub na Śląsku. W ciągu wieków znikła wprawdzie mowa Osków, ale narody, które ją przejęły, uległy pod każdym innym względem wpływowi małego ludu, tak dalece, że w dzisiejszych jeszcze neapolitańczykach, cechy Osków z łatwością spostrzec zdołamy.

Ciężkie było życie Osków, bo jak gromady kruków zbiegały się do nich różnorodne, bliskie i dalekie ludy, aby im wydrzeć cudowną ziemię, co ich była własnością. Więc też jak żurawie, na lekkich barkach przypłynęli Fenicjanie, aby swoim sposobem w handlowe stosunki i na nagie fenickie skały z kampańskiej doliny, przywozić wino i zboże. Nadmorskie miasta Osków coraz bardziej cudzoziemcami zaludniać się zaczynały, niejeden płynął tutaj, jak do złotodajnego Ofiru, aby za szklane korale lub broń zużytą, surowy wywozić jedwab. Fenicjanie nie starali się bynajmniej bronią podbijać dzikiego narodu, handel i zepsucie miały im otworzyć bramy bogatej krainy.

Oni to do Kampanii pierwsi przynieśli boski kult Wenery. Pompeje leżały nad morzem, najbliżej obcych przybyszów, więc też najpierw w Pompejach Wenus stała się opiekunką miasta, jej na forum postawiono świątynię i dano jej tamtejsze obywatelstwo pod nazwą: Vemis physica Pompeiana. Pompeje, więc miały bardzo przyjemną patronkę.

A owa Venus Pompeiana mieszała się nieraz w prywatne stosuneczki Fenicjan i Osków, a będąc kosmopolitką, starała się o ile możności międzynarodowe spory łagodzić w drodze miłości. Jakiś fenicki dandys, co dotąd zawsze tylko czarne afrykańskie widywał piękności, tak sobie upodobał w bielszych nieco kampańskich dziewczętach, że w przystępie poetyckiej werwy, napisał na jednym murze w Pompejach piękny wierszyk:

Candida me docuit, nigras odisse puellas.

„Biała młoda dziewczynka, nauczyła mnie pogardzać dziewczętami o czarnym obliczu”. Jakiś dowcipniś rzymski, co znał ludzką naturę podpisał, pod tym wierszykiem:

Oderis, sed iteras.
Scripsit, Venus Physica Pompeiana.

„Pogardzasz czarnymi dziewczętami, ale do nich powrócisz. Podpisano Venus Physica Pompeiana”. Dzisiaj by ten podpis wytłumaczono francuskim przysłowiem: On revient toujours à ses premierès amoures.

Kto sobie przypomni śliczny romans Bulwera: Ostatnie dni Pompei noszący zresztą bardzo prawdziwą, historyczną cechą, ten mi nie zaprzeczy, że miłość w życiu Kampanii nie małą odgrywała rolę, proszę sobie przedstawić owe postacie Julii i Jony, owego Arbacesa, co otoczony czarną mgłą egipskiej magii odbywał konferencje z czarownicą na Wezuwiuszu, albo jego orgie w świątyni pompejańskiej Isis, a poznamy, że Fenicjanie nie próżnowali w szerzeniu zepsucia na brzegach cudownej Kampanii.

W czasie rzymskiego cesarstwa egipska Isis wydarła Wenerze berło panowania nad Kampanią, Isis protegowała większe zepsucie aniżeli Wenera, a więc bardziej odpowiadała ówczesnym pojęciom i smakowi Rzymian.

Po Fenicjanach wpływy Greków i Etrusków, nie pozostały bez śladów na małe narody, co szczęśliwą zamieszkiwały Kampanię. Od Greków smak i zamiłowanie do sztuki, od Etrusków wydoskonalenie rzemiosł rozszerzały się pomiędzy Oskami. Owe prześliczne brązy, lampy, kandelabry, które dzisiaj w neapolitańskim podziwiamy muzeum, to zbytek etruskiej w brązownictwie tradycji. Z Etrurii nareszcie przyszło nad neapolitańską zatokę zamiłowanie zbytku, drogich kamieni, przepychu w meblach, wazach i ściennych ozdobach. Od Rzymian wreszcie dostali Oskowie organizację municypiów i administrację w najszerszym tego słowa znaczeniu.

A czyż klimat nie musiał także działać na mieszkańców Kampanii? Owe częste, przemijające a ulewne deszcze, owe szybkie zmiany temperatury, gwałtowne burze, skwarne afrykańskie wiatry, czyż nie musiały stworzyć ludzi nerwowych, drażliwych, pełnych imaginacji i skłonnych do porywów serca?

Toteż typ Osków, typ mieszkańców szczęśliwej Kampanii, odrębnie się wykształcił od innych typów italskiej ziemi, a dość wyjść jeszcze dzisiaj na ulicę w Neapolu, aby zrozumieć wszystkie cechy tego dziwacznego narodu, co nie łatwo się podda pod reguły kosmopolitycznych charakterów i pomimo andegaweńskich, hiszpańskich, francuskich, burbońskich albo bonapartowskich rządów, dotąd zachował swe odrębne cechy.

Jest pewna nieregularność w rysach Neapolitańczyków, która się właśnie staje charakterystyczną tych rysów oznaką. Nie można na przykład powiedzieć, że mieszkaniec Kampanii ma nos grecki, albo orli, albo nareszcie zadarty; o nosach neapolitańskich tyle tylko można powiedzieć, że jeden nos mniej kształtny od drugiego, i że dwóch podobnych nosów nie znajdzie w całym Neapolu. Za to, jeżeli w północnych Włoszech, a nawet w Rzymie, spotkasz blondyna lub blondynkę, to bądź pewien, że pod niebem szczęśliwej Kampanii, znajdziesz tylko ludzi z czarnym, metalicznym okiem, kruczymi prawie spalonymi włosami, albo też ujrzysz egzemplarz tak piegowatego i rudego Neapolitańczyka, że i szatan w tradycji ludu piękniejszymi się nie szczycił włosami. Powabnych głosów także na próżno szukałbyś w Neapolu, chociaż więcej wrzasku nie znajdziesz na świecie. Rzecz zresztą szczególna, że mężczyźni zwyczajnie daleko mają piskliwszy głos, aniżeli kobiety, a młode dziewczęta bardzo często zadziwiają grubym, wcale niedźwięcznym głosem, jak gdyby wieczną miały chrypkę.

Tych przeróżnych krzyków i wrzasków, jakie się w Neapolu o uszy obijają, nigdzie się nie słyszy, a gdy wyjdziesz na strade di Roma, albo na Chiaię, to taką usłyszysz muzykę przyszłości, jak gdyby ją tysiące układało Wagnerów. Połowa ludzi, co się znajduje na ulicy, krzyczy z jakiegokolwiek bądź powodu: jeden krzyczy, że ma pomarańcze i cytryny do sprzedania, drugi deklamuje o doskonałości mydła do wywabiania plam, trzeci chwyta cię za połę i rozkazującym głosem każe ci sobie buty oczyścić, czwarty prowadzi krowę i zachwala, jakie ta krowa wyborne daje mleko, inny recytuje ci tytuły ludowych książek, które niesie w koszu. Nadto fiakier krzyczy, żeby mu się z drogi ustępować, ciemny dziad pod kościołem śpiewa nabożne pieśni, pies poważnie jadący na ośle, szczeka nie chcąc się stracić w tłumie, ekwipaże najróżnorodniejszymi dzwonią dzwonkami. Nie koniec na ten, albowiem katarynkarz niemiłosiernie wygrywa arie z oper Verdiego, kilku uliczników przeklina się wyrazami, na jakie tylko stać ich bujną imaginację, dziewczyna w kramie brząka tamburynem, wędrujący ślusarz piłuje klucz do jakiejś bramy. Wreszcie z daleka dochodzą cię tony piskliwych trąb włoskiego wojska i melancholiczny świat statków odpływających z portu św. Łucji.

W tym ogólnym wrzasku każdy pojedynczy chce być przecież także zrozumianym, a więc stara się przekrzyczeć swoich sąsiadów, a stąd powstają głosy, o jakich się nie śniło tym, co wieżę Babel wznosili w obłoki.

Do przedrzeźniania się, mimiki, wykrzywiania twarzy, udawania śpiewu wszystkich ptaków, od słowika do papugi, Neapolitańczyk szczególny ma dar i pod tym względem jest skończonym artystą.

Raz wieczorem siedziałem przy obiedzie w Lorencie i obserwowałem jakieś niemieckie małżeństwo, które sobie przy drugim stole z wielką wytrwałością dolewało do kieliszków Lachrime Christi, gdy w tym za oknem dziwaczna się ozwała muzyka. Neapolitański artysta grał na instrumencie, o jakim dotąd nie miałem wyobrażenia. Na obszerny nos zasadził muzyk pewnego gatunku okulary, czy raczej obcążki, które przyciskały nos z jednej strony, a tym samym pozwoliły Neapolitańczykowi i nosowe i zwykłe wydobywać tony. Nosowe tony i grzebień służyły tylko za akompaniament, nasz artysta bowiem miał przy tym w gardle taki zasób najrozmaitszych tonów, że nie wiem czy orkiestra naszych prowincjonalnych teatrów potrafiłaby się poszczycić tak znakomitą instrumentacją. Od obojów i basów, aż do klarnetu, fletu i myśliwskiej trąbki, wszystkie tony stały Neapolitańczykowi do dyspozycji. Nie zadowolili się on wszakże samą muzyką i popisywaniem swą biegłością w wykonywaniu zapewne umyślnie na ten cel pisanych utworów, albowiem w miarę czułych i wesołych tonów, tak charakterystycznie zmieniał swoją twarz, że co chwila wyglądał jak inna komiczna maska z przedmiejskiej reduty.

Coś podobnego potrafi tylko Neapolitańczyk, odrzekło stanowczym głosem niemieckie małżeństwo, a mnie także nie wypadło jak tylko potwierdzić słuszną Niemców uwagę.

Nie dziwi więc, że na tak urodzajnym gruncie komicznego naśladownictwa, powstał jeszcze za czasów rzymskich odrębny rodzaj scenicznych przedstawień utrzymujący się do dzisiaj w neapolitańskim St. Carlino. Komiczne sztuczki ludowe z ulubionym błaznem con Pulcinella, które się do żadnych innych nie dadzą przyrównać przedstawień, bywały przed wiekami grywane w owym Osków języku, nad którym pan Momsen tyle sobie głowy nałamał.

Jest koło Kapui małe miasteczko Atella, położone wśród najżyźniejszych pól szczęśliwej Kampanii, słynne z tego, że tam za czasów rzymskich po raz pierwszy zaczęto grywać komedie ludowe con Pulcinella. Te komedie, więc nazwano Atellanami od miejsca, gdzie powstały. Nie były one podobne ani do satyrycznego dramatu Greków, z Panem Silenami i Nimfami, ani do komedii Arystofanesa albo Menandra, były to sceny z życia rodzinnego; popularne, tchnące najzupełniejszym realizmem. Wyprowadzano w nich na scenę typy prawdziwe, wzięte z ulicy, z pola albo od rzemiosła. Kazano im bawić się, mówić prawdę, ale zawsze z pewnym akcentem śmieszności.

W obrazkach tych z życia wziętych, wyśmiewano nieporadność pobliskich górali, wyprowadzano na scenę kłótnie ludowe, imitowano w sposób komiczny mowę i obyczaje sąsiednich szczepów italskich tak, że z czasem wyrobiły się pewne stałe typy komiczne, około których cała czynność się obracała. Takim stałym typem został dzisiejszy Pulcinella, który w jednej sztuce jest doktorem, w drugiej żołnierzem, w trzeciej lowelasem, ale wiecznie owym śmiesznym Neapolitańczykiem, którego dobry humor nie opuszcza nawet pod kapucą klasztornego braciszka. Za rzymskich już czasów jednym z najważniejszych typów, które Poliszynel na scenie przybierał, był to typ żarłoka, zwany dawniej Maccus Manducus, dzisiaj mangia macaroni. Stałą stroną neapolitańskiego ludu jest jedzenie i picie, jakże więc to cieszyć musi neapolitańskiego Lazzarona, jeżeli widzi na scenie Pulcinelle, który lepiej jak on umie pić i z niezwykłą biegłością połyka macaroni. Maccus w ciągu wieków umiał sobie pozyskać swój własny kostium i jak za rzymskich czasów, tak i po dziś dzień, występuje całkiem biało ubrany, w czapce podobnej do głowy cukru, w białej tunice, bufiastej, powyżej pasa. Powiadają, że armia, którą Samnici wysłali naprzeciw Rzymianom tak była ubraną… prawdy tego archeologicznego przypuszczenia nie chcę dochodzić, bo zapewne skończyłoby się na hipotezach. Maccus występował na scenie w różnych okolicznościach, raz był stróżem w świątyni i zjadał owoce bogom na ofiarę przynoszone, innym razem, jako żołnierz za całą kompanię z obiadem się umiał uwinąć, wreszcie jako doktor cichaczem wypijał wino i kleiki dla chorych przeznaczone.

Innym typem Atellanów był Bucco, dzisiejszy dottore Bucco, mądry człowiek, bakałarz, wróżbita, sarkastyczny, musiał brać na siebie wszystkie śmieszności, jakie tylko spostrzeżono u ludzi jego zajęcia, albo Casnar, u Rzymian Pappus, człowiek dobroduszny, góral, co się wychował z daleka od miasta, i którego na wszystkie strony wyzyskiwano.

Słowem Poliszynel to geniusz neapolitański, to upersonifikowany spryt mieszkańców Kampanii, umiejący sobie w każdym położeniu we właściwy sobie sposób poradzić i zawsze z humorem skorzystać z okoliczności. Ów Poliszynel jest więc na pozór łagodnym to znów upartym, pełnym dobroduszności i złośliwości, kłamcą i naiwnym, łatwowiernym i podejrzliwym, cynikiem i satyrykiem, ofiarą i mistykiem odbierającym policzki, ale oddającym je sowicie i zawsze, próżniakiem, żarłokiem, złodziejem jeśli tego potrzeba, uprzejmym, optymistą, szczęśliwym, pieszczochem, zawsze pięknym, zawsze kochanym, zawsze żonatym. Do tego fortuna wiecznie się do niego uśmiecha i nie ma kolizji, z której by z jej pomocą Poliszynel szczęśliwie nie wyszedł. Nie dziwi, więc jeżeli stał się ideałem neapolitańskiej publiczności, jeżeli jest tak dla niej koniecznym w komedii, jak makaron w przyzwoitym obiedzie. Poliszynel odgrywał nieraz polityczne role, a przez jego usta w teatrze St. Carlino Burboni nie jedną usłyszeli niegrzeczność, Poliszynel musi być patriotą, w pojęciu ludu, bo on z ludu wyszedł i jego jest sprzymierzeńcem.

Scena, na której Poliszynel w Neapolu występuje, w zupełności odpowiadają jego zwyczajom, sposobowi myślenia i jego socjalnej pozycji. Zobaczmy go więc na tej scenie.

Na Piazza del Municipio uderzyły mnie na małym, niepokaźnym domu afisze większe prawie jak sam dom, z jakimś kolorowanym obrazem, podobnym do obrazów na budach przejezdnych menażerii, gdzie pół wysznurowanej panny kryje się w kolosalnej paszczy lwa. Otóż na owym afiszu, nie było wprawdzie lwiej paszczy, natomiast jednak wielka biała postać zdawała się dowodzić całym zastępem arlekinów, w najdziwaczniejszych występujących kostiumach. A więc to portret Pulcinelli z całym jego wesołym towarzystwem. Pulcinella jak zwykle, tak i dzisiaj, miał się produkować dwa razy w tej samej sztuce; raz o szóstej, drugi raz o dziewiątej wieczór. Doczekawszy się, więc drugiej reprezentacji, wszedłem do przybytku neapolitańskiego humoru i zdawało mi się, że znajduje się w szopce klejonej z papieru, którą już chłopcy poobdzierali z jej najpiękniejszych ozdób.

Cały ten teatrzyk St. Carlino nadzwyczajnie niepokaźny, nadzwyczajnie mały, wpuszczony gdzieś głęboko w ziemię, ma niby wszystkie warunki gmachu dla muz przeznaczonego; i loże i krzesła i orkiestrę, ale wszystko to tak małe i pościskane, że słusznie robi szopki wrażenie. Pulcinellę zdaje się nie razi bynajmniej, że jego przybytek od wieków nie był odnawiany, i że o zamiataniu lub ścieraniu prochów, nikomu się tam nie śniło.

Wąskim przejściem wśród krzeseł, dostałem się do pierwszego rzędu, gdzie miałem miejsce i już widziałem mój numer podartą czerwoną obity ceratą, gdy niestety na bliższych krzesłach napotkałem na wielką do wejścia przeszkodę na bardzo stateczne, ale i bardzo otyłe neapolitańskie małżeństwo. Padrone dał mi do zrozumienia, że on się z miejsca nie ruszy, i że się mogę dostać na moje krzesło tylko z pomocą wyższej gimnastyki, biorąc za punkt wyjścia trzeci rząd krzeseł, gdzie jeszcze mało było zgromadzonej publiczności. Wziąłem się więc do dzieła i po kilku gwałtownych skokach znalazłem się nareszcie obok dobrze wyglądającego małżeństwa. Na umieszczenie całej mojej figury miałem zaledwie kilkadziesiąt kwadratowych cali przestrzeni, musiałem więc siedzieć w pozycji mumii egipskiej, broń Boże się nie ruszając, nie chcąc dotkliwie się dać uczuć mojej nadobnej sąsiadce. Nie koniec jednak na sąsiadce! – przede mną siedział muzykant z łysiną, okularami na nosie i z trąbą o ogromnym otworze. Otwór ten ku mnie był zwrócony, i jak tylko artysta zaczął dąć w swój mosiężny instrument, tak natychmiast owiała mnie z tego otworu taka atmosfera pary przesiąkłej winnymi ingrediencjami, jak gdybym na naszym zimowym popasie otworzył drzwi do żydowskiej szynkowni i w progu się spotkał z niegościnnymi wyziewami wonnych spirytuozów…

Bliskość mosiężnej trąby kazała mi się oglądać poza siebie, a w całej drugiej ławce ujrzałem czeladników różnorodnego cechu, którzy widocznie wprost z warsztatu, bo z poczerniałymi twarzami, poszli się bawić dowcipami Pulcinelli. Ten rembrandtowski obraz, oświetlony wątpliwym światłem lamp olejnych, miał jednak i swoje bardzo piękne strony. W dwóch lożach siedziały neapolitańskie dziewczęta w swoich uroczych narodowych kostiumach. Młodość i świeżość zdobiła ich nieregularne rysy, a piękny strój dodawał wdzięku. Z fantazją neapolitańskim sposobem zarzucone białe jedwabne chusteczki na głowę, spadały w tył, opierając się na pięknych biustach. Nasze panie siedziały bowiem wygorsowane, w czarnych aksamitnych gorsetach, spod których ciekawie haftowana wyglądała koszulka. A gdy wstały dziewczęta porwane entuzjazmem dla Pulcinelli, widać było pąsowe spódnice i jedwabne fartuszki przerabiane w wzorzyste pasy. Proste, swobodne, a przy tym pełne gracji dziewczęta, były dla mnie przyjemną nowością, na naszej północy, bowiem przywykliśmy w lożach widzieć tylko pretensjonalne kapelusiki i ubiorki, lub ciężkie a poważne gronostaje.

Kapela teatralna, bo trudno jej dać nazwę orkiestry, grała tak przeraźliwie, że lwowski pan Mikuli, byłby był dostał słuchając jej – nerwowej gorączki.

A moja trąba! moja trąba! musiała ona być zrobioną na wzór trąb, co waliły jerychońskie mury.

Pulcinella owego wieczora był notariuszem i bardzo dowcipnie łączył małżeństwo, które prawdopodobnie bez niego nie byłoby się nigdy połączyło, za to też dostawał oklaski, które dla Kacheli byłyby wystarczały.

Późno już w nocy wróciłem do hotelu, a że mieszkanie moje było dosyć wysoko, więc z wielką przyjemnością długo jeszcze mogłem się przypatrywać innemu obrazkowi neapolitańskiego życia, tchnącemu prawdziwą poezją. Ulica, na którą moje okna wychodziły, była bardzo wąska, a naprzeciwko położona kamienica miała zamiast dachu dużą marmurową terasę, na której poustawiano klomby najpiękniejszych wazonowych kwiatów. Noc była jasna, księżycowa, więc też na terasie zebrało się liczne towarzystwo i przy odgłosie tamburynów tańczyło tarantellę.

Było to na wysokości czwartego piętra, a giętkie postacie wesołych Neapolitanek magicznym światłem księżyca olśnione, rysowały się na ciemnym nieba błękicie, jak nowe plejady gwiazd, co chciały do wesołości pobudzić martwe, od wieków na jednym miejscu stojące towarzyszki.

Lecz wśród tego wesela było serce żałobą okryte; bo gdy ochocze rozeszło się towarzystwo, ujrzałem jeszcze obok liści pomarańczy, wysmukłą postać młodej dziewczyny, która się oparła o marmurową balustradę, długo się patrzyła w gwiazdami zasłane niebo i dźwięcznym głosem włoską ludową zaczęła nucić piosenkę:

O szczęśliwa gwiazdka w górze,
Co w księżycu budzi żar,
Anioł nad nią zawisł w chmurze,
Miłość swą jej niesie w dar.
Smutno istnieć mi na świecie,
Wieść z nieszczęściem ciągły spór,
Więdnąć jeszcze w pełnym kwiecie,
Słyszeć smutków pełny chór.
Nie mieć serca, ni kochanka,
To najcięższa z wszystkich kar,
Wzbudzać miłość li w nieszczęściu,
Pić z goryczy pełnych czar.

Poezja ludowa nigdzie może nie ma tego znaczenia, co we Włoszech, co w szczęśliwej Kampanii, tutaj każdy prawie jest poetą, każdy gotów wypowiedzieć prozą lub wierszem owe myśli, pełne fantastycznej siły. Podczas jesiennej uroczystości w Piedigrotta w Neapolu, popisuje się lud improwizowanymi wierszami i opiewa w nich klęski lub przygody z ostatniego roku. W tych piosenkach są zwrotki niezrównanej piękności i delikatności myśli, niepodobno ich jednak na obcy przełożyć język, tak forma ich związana jest ze śpiewnością i lekkością włoskiej mowy. Toskańskie, neapolitańskie i sycylijskie poezje ludowe, walczą ze sobą o palmę pierwszeństwa, w toskańskich może jest więcej delikatności uczuć, w neapolitańskich i sycylijskich więcej namiętności, werwy i humoru. Wszystko to są piosnki o niezrównanej formie, o naiwności o jakiej trudno byśmy marzyć mogli pod zimnem niebem północy.

Piosenki malujące różne przejścia ludzkich uczuć, pierwsze tutaj zajmują miejsce, a więc pieśni o miłości, malujące nienawiść, zazdrość, pogardę, tęsknotę. Bardzo blisko z nimi są spokrewnione zagadki (indovinelli) najczęściej także z miłością mające stosunek, gdyż pod tym słońcem gorącym, wśród tej upajającej atmosfery, co roztaczają zapachy mirtów, cytryn i pomarańcz, serce musi być pełniejsze, aniżeli gdziekolwiek indziej na świecie.

Te porywy serca, te wybuchy uczuć, do jakich są skłonni południowcy byłyby dla nas nieraz psychologicznie niewytłumaczalne, a jednak pod piekącym promieniem włoskiego słońca są one prawdziwe i naturalne. To też północni pisarze, kiedy tylko szukają tematu do dzieł sztuki, a mianowicie do poezji, malującej wielkie namiętności, najczęściej sięgają do serc pod południowym żyjących niebem, albo też przezierają karty dziejów tamtejszych ludów. Szekspir wyczerpawszy kilka historycznych tematów, do których mu jego zimna ojczyzna dawała treść, kazał błądzić swej fantazji w czasach zamierzchłej przeszłości i tam stwarzał swe tytaniczne postacie, albo też szedł na południe i u obcych się zapożyczał.

Na północy byłaby miłość Romea i Julii zapalająca się od jednego spojrzenia, prawie niewytłumaczonym zjawiskiem, tutaj kochanek potrzebowałby słyszeć przynajmniej głos kochanki, ona chciałaby widzieć go w czynach i działaniu, gdy przeciwnie tam spotkanie się wzroku wystarcza. Tak znakomity znawca serc ludzkich jak Bulwer, gdy w swym „Rienzim” opisuje jak szybko powstała miłość Adriana Colonny do Ireny, gdy z szybkością iskry każe przepływać temu prądowi, co ma ich wiązać do śmierci, cały rozdział prawie poświęca uwagom mającym wobec swych zimnych czytelników usprawiedliwić niezwyczajne dla nich zjawisko miłości.

Więc też i pieśń ludowa włoska nosi cechę tej namiętnej, niezrównanej miłości, albo też kreśli dzikie uczucia w strofach o wendecie, wojnie i bandytach, o bohaterskich czynach, takich ludzi jak Testalonga, Fradiavolo, Tabbuso lub Zuzza.

Oryginalną, a bardzo piękną instytucję wytworzyła pieśń gminna w Palermo. Od wieków zgromadzają się tam w części gmachu jezuickiego ciemni pieśniarze Sycylii, i pod opieką pewnych praw i statutów walczą pomiędzy sobą pieśnią o palmę pierwszeństwa. W koło siadają ciemne Homery i jeden po drugim występuje z nową poezją, lub uderza w struny gitary i niesłyszane dotąd wydobywa z niej dźwięki. A gdy ci posiwieli trubadurowie z zapałem w twarzy ubiegają się o wspólną nagrodę, dzieci co ich tutaj przyprowadziły, cichaczem bawią się w sali. Jeśli się nie mylę to w Palazzo Pitti jest Madonna Rafaela siedząca na tronie pomiędzy świętymi, uroczystą otoczona powagą, i podczas gdy koło tronu Matki Zbawiciela najpotężniejsze ludzkie się gromadzą uczucia, kilku aniołków mając wolną chwilę przewraca w kącie koziołki. Obraz mi ten przyszedł na myśl, gdym wspomniał o towarzyszach starców w Sycylii.

Ciemni trubadurzy jeszcze w r. 1661 założyli w Palermo swoją kongregację, a kilku mieszczan darowało im kwotę około 70 talarów na opędzenie kosztów wzajemnych schadzek. W r. 1690 pozwolił im generał jezuitów Tirso Gonzales zgromadzać się w jednym z przedsionków zakonnego gmachu. Później jednak nie było zakonowi na ręke, cierpieć obok siebie ślepych pieśniarzy, więc im zaprzeczył nabytych praw. Ciemni jednak umieli sobie pozyskać w czasach, kiedy Duca di Laurenzana rządził Sycylią dekret, który zabraniał jezuitom wypędzać ich ze swego gmachu. I odtąd żebracy toczą zacięty proces z zakonem Lojoli, i z niezrównaną stanowczością i uporem bronią swej kongregacji. Akt księcia Laurenzana chowają pieśniarze w żelaznej skrzyni z trzema zamkami i trzech ciemnych starców ma sobie powierzone klucze od wspólnego skarbu. Niejednokrotnie starano się podstępnie akt ten wyłudzić, podejrzliwi starcy jednak, pomimo że nie widzieli swoich nieprzyjaciół, nie dali się podejść i dzisiaj podobno już prawa swe odzyskali.

Kongregacja składa się z trzydziestu członków, muzyków albo śpiewaków, jedni nowe tworzą rymy (Trovatori), inni z gotową pieśnią rozchodzą się po starych miastach, po Syrakuzie, Agrigencie i Katanii, albo błądzą wśród ruin sycylijskiej Kampanii i w kaplicach, albo przed obrazami świętych śpiewają nabożne pieśni, albo też wierszem opowiadają dzieje o bohaterskich rozbójnikach i krwawej wendecie.

Nieraz pod złamaną kolumną doryckiej świątyni w Syrakuzie, albo Agrigencie śpiewa ciemny bard, gestykuluje krwawe opowiadając dzieje, a lud z niezrównaną słucha go uwagą. Jeżeli zważymy, z jakim zapałem słucha Włoch południowy ludowe pieśni, to nas dziwić będzie, jeżeli powiemy, że Kampania i Sycylia brzmią od tej pieśni jak wiosenny łan pola od śpiewu skowronka. W każdej ludniejszej części Neapolu rozłożył swe skarby ludowy księgarz, a magiczne słowo Canti populari sprowadza mu tysiące kupców.

Jak kamienia mądrości na północy, tak kamienia poezji szukano na południu, myśmy jednak nie znaleźli szacownego głazu, gdy tymczasem na Sycylii znają kamień poezji (la pietra della poesia) i wiedzą, gdzie się ten kamień znajduje. „Każdy zostanie poetą – powiada wieść ludowa sycylijska – kto pójdzie do Mineo i pocałuje kamień poezji”. Jeżeli który z naszych od natury upośledzonych poetów, chce łatwym sposobem zdobyć sobie dar tworzenia najpiękniejszych wierszy, niechaj się uda do Mineo Contratla, Camuti, Volla di Paolo Maura, gdyż tam stoi ów nieoszacowany kamień. Rzecz szczególna, że i Irlandczycy mają taki sam skarb, chociaż wątpię, aby miał tę samą skuteczność, co kamień z Mineo. Zresztą kamień irlandzki tak zwany kamień blarnejski w wieży Blarney, nadaje za pocałowaniem go, dar wymowy, a nie dar poezji. Irlandczykom w ich życiu społecznym daleko potrzebniejszą była wymowa, aniżeli poezja, gdyż wobec poezji obojętne by były angielskie serca, podczas gdy w parlamencie, nie jedna dobra mowa, wywalczyła okruchy swobód, dla biednej Irlandii.

Wróćmy wszakże do naszych ciemnych bardów.

Kongregacja ich rządzi się bardzo ścisłymi regułami mającymi zadanie, utrzymać piewców na wysokości powołania. Mają oni swego kapelana, który im codziennie mszę odprawia, i któremu przedkładają do cenzury swoje poezje, w święto Immacolaty winien każdy z nich złożyć małą kwotę na obchód żałobny za zmarłych członków kongregacji. Szczycą się, że należą do kongregacji św. Marii Magdaleny w Rzymie, a tajemnicza ich skrzynia, zamyka także i dekret arcybiskupa Mormile, nadający każdemu śmiertelnikowi czterdziestodniowy odpust, kto każe sobie śpiewać bardowi duchowną poezję.

Proszę mi darować, że się cokolwiek dłużej zatrzymałem u sycylijskich Homerów i na chwilę opuściłem naszą szczęśliwą Kampanię pod względem poezji ludowej, jednak Kampania w niczym Sycylii nie ustępuje, więc mówiąc o bardach w Palermo, nie odchodziłem bardzo od przedmiotu.

II

Wjazd do Neapolu dziwne robi wrażenie: krzyk, gwar, pstrokacizna, komiczna sytuacja, wszystko to wiąże wzrok i uwagę podróżnego i każe mu się oglądać na około siebie. Niczym nasze rzeszowskie albo przemyskie żydki, co każdego wysiadającego z wagonu, zasypują pytaniami i propozycjami, w porównaniu z neapolitańskimi łobuzami, którym żadna policja na świecie, rady by nie dała.

Zaledwie więc staniesz na wulkanicznej ziemi, co neapolitańską otacza zatokę, a już z jednej strony ogorzały, obszarpany podrzutek szarpie cię za poły, ciągnąc do omnibusu jakiegoś hotelu, o którym w Bedekerze mowy nie było. Inny drab rudowłosy, przemocą usiłuje ci wydrzeć z ręki kufereczek, aby cię zaprowadzić do swego znajomego fiakra, wygalowany portier lepszego hotelu krzyczy ci tymczasem w uszy nazwisko swego właściciela, wylicza ci potrawy, które dostaniesz za cztery franki przy table d’hote o siódmej i powołuje się na świadectwo podręcznej książki podróżnej, jeżeli ją trzymasz w ręce. Tymczasem kolporter kolejowy natarczywie częstuje cię nowym drukowanym guidem po Neapolu, a żandarm, stróż publicznego porządku, stara ci się przyjść w pomoc, przeciw natrętom, a tym samem podwaja ich energię. – Jeżeli z zimną krwią potrafiłeś dojść do omnibusu owego hotelu, do którego sobie zajechać postanowiłeś, to jeszcze na wsiadaniu otoczy cię owa zgraja natrętów, którzy ci z dworca towarzyszyli i wystąpi wobec ciebie z najdziwaczniejszymi pretensjami. Ów ogorzały wyrzutek, rozkazującym tonem woła za tobą, abyś mu dał na piwo, za to, że on zwyczajnie czyści omnibus, w którym pojedziesz, fiakier przychodzi, abyś go wynagrodził za zawód, któryś mu zrobił, nie jadąc z nimi, kolporter częstuje cię obelżywymi wyrazami, za to, że mu nic nie dałeś utargować. Przy pierwszym, więc kroku na gorącej ziemi, musisz mieć nie mało zimnej krwi i cierpliwości.

Nareszcie siedzisz w omnibusie, na wierzch pakują góry kufrów noszących na sobie karty hotelowe ze wszystkich części świata; obok siebie widzisz kilku Anglików, Niemców i Francuzów – jesteś szczęśliwy, że się w końcu w przyzwoitym znalazłeś towarzystwie. Pozorne to jednak wytchnienie! – jesteś w Neapolu, a więc pożegnaj się ze spokojem!

Wiozą cię ulicą długą, szeroką, gwarną, ludną, najrozmaitsze przedstawiającą obrazy. Rzucisz okiem na lewo, to czasem spoza domów cudowne uśmiechnie się do ciebie morze, niebieska fala najpiękniejszej zatoki w Europie; za to, jeśli wzrok twój padnie na prawo, to się oprze na nieskończonym szeregu szarych, żółtych, czerwonych domów, robiących ci wrażenie jakiegoś wczoraj dopiero spalonego miasta, gdzie nie miano jeszcze czasu odbudować dachów. Jak nie masz dwóch nosów podobnych w całym Neapolu, tak nie masz dwóch domów na Chiai, co by podobnymi szczyciły się liniami. Tutaj okno wyżej, tam niżej, w jednym domu pełno balkonów, drugi zbudowany jak średniowieczna forteca; z okna na prawo wygląda z pięcioro rozczochranych dzieci, w oknie na lewo, na jaskrawym dywanie, oparta prześliczna wygląda Włoszka, na dole pełno kramów, sklepów, straganów ze świeżymi i suszonymi rybami, z książkami o Mazzinim i Masaniellu, z owocami nęcącymi cię swą dorodnością. Czasem zobaczysz las masztów wchodzących prawie w ulicę, czasem grupy bud drewnianych, zbudowanych na umieszczenie jakiegoś wojażującego Pulcinelli, na menażerię, albo na składy kolonialnych towarów. Na granitowym Molo wśród ogólnego gwaru, najspokojniej śpią Lazzaroni, w grupach niekoniecznie estetycznych, jednokonki upstrzone dzwonkami i różnokolorowymi wstążkami, pędzą jak wiatr po stepie, muły i osły ciągną, zaprzężone do dwukolistych wozów, wszystko się rusza, pędzi i krzyczy. Chwilami omnibus, w którym jedziesz na kilka minut się zatrzymuje, gdyż dla natłoku ekwipażów i wozów nie może naprzód ruszyć, więc tymczasem możesz się przypatrywać, jak majtek przed straganem ze smakiem rozłupuje ostrygi, albo połyka makaroni, lub jak dwóch atletycznych uliczników, wzięło się za czuby i dla ochłodzenia swego zapału, starają się nawzajem wtrącić do morza.

Po tak różnorodnych wrażeniach, stanąłeś nareszcie w jednym z hotelów w pobliżu portu św. Łucji, gdyż stamtąd przepyszny widok na morze i na gwarną neapolitańską ludność. Jeżeli w hotelu służba włoska; to cię od razu uderzy w niej nieodłączne od Neapolitańczyka lenistwo. Otoczy cię mnóstwo różnorodnych garsonów z serwetami i bez serwet: jeden zabiera ci parasol, drugi laskę, trzeci pled, do kuferka tylko żaden się nie bierze i pozostawiają go najlitościwszemu jeszcze fakinowi. – Po tych przejściach dopiero, możesz siąść w oknie swego pokoju i patrzyć na neapolitańską zatokę, a widok jej pogodzi cię z tamtejszymi ludźmi i taką cię magnetyczną do siebie przywiąże siłą i żebyś o wszystkim chciał zapomnieć, całą przeszłość swoją puścić w niepamięć i patrzeć się wiecznie, wiecznie w błękitne oczy tej kochanki, którą neapolitańską nazwałeś zatoką.

Koło św. Łucji gwarno i rojno jak w ulu, tutaj lud neapolitański połowę swego spędza życia, tutaj w dzień sprzedaje, kupuje, nosi, krząta się, wieczór zaś bawi się w późną noc. Gdy księżyc w pełni zejdzie nad Wezuwiuszem św. Łucja cudowny przedstawia widok. Czarny, smętny las masztów, gubi się w srebrnym eterze, a wśród tego zagadkowego lasu, wyrastającego z niebieskiej toni, błądzą ruchliwe majtków postacie, albo spóźnione czółna spokojnie dobijają do brzegu. W oddali jak dramat Szekspira w mglistych czasach poczęty, jak wieść o Makbecie, albo królu Lirze, sterczy w oddali ciemna, poważna skała Kapryjska, sterczą góry Sorrentu. Na lewo w oddali, zda ci się, że jakiś czarnoksiężnik, co pamięta czasy Faraonów, w magicznym świetle wywołuje postacie przedwiecznych olbrzymów, co jasnym na szczycie grają ogniem – to Wezuwiusz i jego matka: skalista, potężna Somma.

Na dole obraz wesoły. W dwóch rzędach bud rozłożyli swój towar handlarze ostryg i tych przeróżnych morskich delicji, które Neapolitańczyk zwie Frutti di mare, i bez których by życie dlań nie miało uroku. Kupcy zapraszają do swoich stołów, przy każdym płonie słabe światło lampy i rzuca promień na owe najdziwaczniejsze kształty muszli, morskich jeżów, korali pająków i raków. Morze w zgodzie tutaj z ludźmi, wyrzucało im swe zagadkowe płody, otworzyło im swoje tajemnicze łono. – Jeżeli po wielkich schodach zejdziesz na sam brzeg morza, to się znajdziesz w wielkiej sali, w której księżyc i gwiazdy służą za przepyszne lampy. Tutaj ucztuje Neapolitańczyk i połyka niezmierzoną ilość ostryg i makaronów. Dałem tam jakiemuś gamenowi kilkanaście centymów, aby się sprodukował czy umie dobrze połykać makaroni. W lot bosy biesiadnik kazał sobie podać talerz ulubionej potrawy, poprawił na bakier frygijską czapkę, a ująwszy prawą ręką cały zwój makaronów, podniósł go wyżej głowy i zaczął ciasto połykać, jak Bosko połyka wstążki lub Jakończyk noże i pałasze.

W pobliżu bud i kramów, w sklepionej grocie, wytryska źródło siarczanej wody, a od świtu gromadzi się tam mnóstwo dziewcząt z kubkami, które ofiarują przechodzącym ów nie bardzo przyjemny napój. Neapolitańczycy jednak tak się przyzwyczaili do tego nektaru, że mnóstwo osób go pije i zajada przy tym okrągłe placuszki. Wesoło tam i gwarno jak wszędzie, jest kawiarnia, koło niej pełno stołów i stolików, przy których średni stan, mieszczaństwo biesiaduje. Gdzieniegdzie tylko zakręci się jakiś cudzoziemiec, który się musi mieć w tym tłumie na baczności, aby nie padł ofiarą nocnych oszustów i oszustek.

Taka jest noc u św. Łucji, lecz i dzień równie zajmujący przedstawia obraz: cały handel i ruch cudzoziemców tutaj się koncentruje, neapolitańscy wyrobnicy w frygijskich czapkach i czerwonych koszulach, rozciągają się na gorących kamieniach grobli; a gromady chłopców ciągną od Castello dell’ Ovo, aby pływać w bliskości portu i produkować się w wodzie swymi sztukami. Neapolitańczycy pływają jak ryby, a uliczne chłopaki, pół dnia prawie spędzają w wodzie, uważając kąpiel za sposób zarobkowania. Gdy bowiem cudzoziemcy stoją nad brzegiem podziwiając zręczność gamenów, wtedy niejeden z nich wybiega na brzeg i prosi o mały datek, za który na nowo będzie bawił publiczność. Za kilka, więc centymów młody Lazzaroni skacze do wody, pływa na boku, na plecach, wywraca koziołki, czubi się ze swym towarzyszem, drapie się na pokład stojącego w porcie okrętu, a chociaż od pilnującego okrętu majtka dostanie powrozem niemiłosierne cięgi, nic go to nie zraża i nic mu nie psuje humoru, albowiem kilka centymów, które sobie zdobył, wystarczą na potrzebną ilość makaronów.

W pobliżu św. Łucji na Piazza Reale, wzdłuż Chiai, zupełnie inny nam się przedstawia obraz.

Pałac królewski na Piazza Reale i teatr St. Carlo pod jednym się znajdują dachem, zabawa w Neapolu jest nierozłączną z najważniejszymi czynnościami życia. Duża kolumnada zdobi wejście do teatru, a pod kolumnadą w kątach kędy publiczność nie potrzebuje przechodzić, kilku wychudłych pisarzy publicznych umieściło swe stoliki i kałamarze. Jeden z nich wysoki, a łysy, siedział właśnie z wielkimi okularami na nosie i temperował pióro, a chwacka Neapolitanka usiadła koło niego, palec położyła na ustach i zdawała się być bardzo zamyśloną. „Zapewne się będzie pisał bilecik miłosny” – pomyślałem, a usiadłszy na jakimś kawałku marmuru, co się znalazł w pobliżu, przypatrywałem się ciekawemu widokowi. Gdy pisarz pióro zaciął, a dziewczyna się namyśliła nad planem swego listu, z żywością zaczęła mu opowiadać, co napisanym mieć chciała. Opowiadała jednak tak żywo, tak namiętnie, że nawet na wychudłym i wynędzniałym pisarzu znać było pewne wzruszenie. Wreszcie zabrał się do pisania i do wylania na papier tych uczuć, które miotały dziewczyną.

Z godzinę się przypatrywałem różnorodnej klienteli publicznego pisarza. Przychodzili do niego majtkowie włoskiej floty, aby zasyłać swe pozdrowienia kochankom w różnych stronach świata, kramarze z Mercato, aby układać pozwy, przeciw nierzetelnym dłużnikom, najwięcej zajęcia miał tam jednak Amor, co się zdawał siedzieć na rogu stolika i z radości klaskać w rączęta, że tyle serc rozżarzył i tyle intryg nawiązał.

Koło głównej bramy królewskiego pałacu, szykowała się tymczasem pąsowa gwardia włoska, gdyż Wiktor Emanuel bawił w Neapolu, a w tej chwili miał wyjechać, na zwykłą wzdłuż Chiai przechadzkę.

Jeżeli w porcie św. Łucji widzieliśmy życie neapolitańskiego ludu, to Chiaia przedstawia nam między szóstą a siódmą wieczorem, zupełnie inny obraz. Tam piękne kobiety, stroje, ekwipaże, pyszne zaprzęgi, podały sobie rękę, aby uczynić spacer nad morzem, jednym z najciekawszych, jakie się w cywilizowanej spotyka Europie. Pola elizejskie lub lasek buloński, wydarłyby Chiai palmę pierwszeństwa, gdyby chodziło o zbytek w strojach, o ilość ekwipaży; nie dorównają jednak neapolitańskiemu nadbrzeżu, co do piękności kobiet, oryginalności zaprzęgów, a przede wszystkim nie mają owego lazurowego morskiego zwierciadła, w którym włoska strojnisia, każdej chwili przeglądnąć się może. Neapolitańskie Corricoli wózki, powoziki o najróżnorodniejszych kształtach, kawalerskie jednokonki, to prawdziwa ozdoba nadmorskiego Corso, tyle bowiem w tych ekwipażach rozmaitości, taka dziwaczność w przystrojeniu konia w owych piórach, dzwonkach, lisich ogonkach poprzyczepianych do głów końskich, że oko przeskakiwać musi z przedmiotu na przedmiot, bawić się rozmaitością i pomysłami, jakby w jakiej sztuce o czarodziejskich dekoracjach. Fantazja starego Dumasa lubowała się w neapolitańskich wózkach i kilka razy zdarzyło mi się spotkać w jego pismach, nader żywe opisy, kłusujących neapolitańskich biegunów. Tak bowiem, jak tamtejszych konie umieją kierować w kawalerskim karyklu, nie wiem doprawdy, czy gdziekolwiek kłusujące rumaki widzieć się zdarzy. Podczas gdy więc poważne karety i Landeaux cicho szemrząc, skradają się po bruku, uganiają się na prawo i na lewo dzielne jednokonki, zwyczajnie karymi zaprzężone końmi.

W długim, półmilowym może szeregu karet, spostrzegłem wkrótce powóz Wiktora Emanuela. Król w generalskim włoskim mundurze z adiutantem śledził widocznie piękne sąsiadki w powozach, a kilku pąsowych dżokejów i kilku żołnierzy z gwardii, otaczało jego powóz. Patrząc się na teraźniejszego włoskiego króla nikt by nie powiedział, że to człowiek, któremu p. Tiers przypisuje większe zdolności dyplomatyczne, aniżeli samemu Cavourowi, że to człowiek namiętny, lubiący miłosne awanturki, polujący niezmordowanie na dziki w lasach Apeninów. Co najwięcej można by sądzić z pierwszego wejrzenia, że Wiktor Emanuel jest znakomitym gastronomem, że się przewybornie zna na ostrygach, i że umie dobierać, co najlepsze wina. Tymczasem ów król, pełen życia, pełen zapału, jeden z pierwszych lowelasów włoskich, jak pan Tiers utrzymuje, mąż, co mało ma równych sobie w dzisiejszej Europie, pod względem dyplomatycznych zdolności.

Lotna Fortuna co zgrabną nóżką koło swe toczy, zwykle wybiera sobie ludzi nadzwyczaj przystojnych, ludzi lekkich, wesołych i ich swymi łaskami obdarza, tymczasem król Wiktor Emanuel ani jest przystojnym, ani lekkim, może tylko wesołym, a pomimo to z nikim szczęście tak ścisłych, jak z nim nie zawarło związków i podczas gdy w ostatnich czasach po większej części źle się powodziło głowom koronowanym w Europie, on jeden mógłby z cesarzem Wilhelmem powiedzieć, że do nich się szczęście uśmiecha!

Nie mogę ręczyć za autentyczność powyżej wyrażonej opinii pana Tiersa o zdolnościach dyplomatycznych króla Wiktora Emanuela, zdanie jednak prezydenta rzeczypospolitej, rozbierały w swoim czasie europejskie dzienniki, przy czym hrabiego Cavoura na drugi plan postawiono. Nie chciałbym jednak wierzyć w prawdziwość zdania sławnego historyka i śmiałbym mu pod tym względem zaprzeczyć trafności sądu. Nie widziałem wprawdzie za życia hrabiego Cavoura, porównywając wyborny jego portret w Brera w Mediolanie z wybornym także portretem króla Wiktora Emanuela w sali włoskiego parlamentu w Rzymie, każdy jaki taki fizjonomista, nieroszczący sobie bynajmniej pretensji do przenikliwości Lavatera, na pierwszy rzut oka spostrzeże, że w twarzy byłego włoskiego ministra maluje się nadzwyczajny spryt i przenikliwość, podczas gdy twarz włoskiego króla, prócz szerokich wąsów, dalibóg niczym, a niczym nie imponuje. Twarz Cavoura ciągle się uśmiechająca, wyraża pewną ufność w swoje siły, pewne zadowolenie za swoich planów, wysokie czoło zdaje się potwierdzać, że ufność ta jest na swoim miejscu, a małe czarne oko ukryte pod złotymi okularami, rzuca iskrami sprytu i geniuszu. W twarzy zaś Wiktora Emanuela na próżno byśmy szukali oznak umysłowej wyższości. W każdym razie, historia nam kiedyś pokaże, kto był właściwą sprężyną wszystkich ważnych czynności znamionujących rządy teraźniejszego włoskiego króla, czy sam monarcha, czy też jego ministrowie. W historii więc i fizjonomista znajdzie kiedyś pomoc.

Wracając jednak do spaceru, któryś my opisywać zaczęli i do królewskiego powozu, przyznać trzeba Wiktorowi Emanuelowi, że ma prześliczne kareciane konie. Już to rasa karych i białych dużych koni, podobno hiszpańska początkowo, jaka się utrzymała i w stajniach austriackiego dworu, tak się zdaje być stworzoną do karety, jak angielskie bieguny do kilkomilowej areny. Dwór papieski tradycyjnie się trzyma tej rasy koni, a zdaje się, że i król Wiktor Emanuel przyznał jej w swych stajniach pierwszeństwo. Owe wysokie w łuk wygięte karki, nosy kabłąkowate, dwie grzywy i ogony, wszystko to przypomina owe rumaki, które spotykamy wyrzeźbione na rzymskich sarkofagach zaprzężone w bidze stojącej w Muzeum Watykańskim, albo w wozie Dariusza, przedstawionym w słynnej mozaice znanej pod nazwą „bitwy Aleksandra”, wykopanej w Pompejach, a znajdującej się w neapolitańskim muzeum.

Szereg powozów spieszących na Chiaię zaczyna się już na ulicy rzymskiej i ciągnie się aż po Pozilip, jak powiedziałem na półmilowej przeszło przestrzeni: jeżeli sobie wyobrazimy dekorację, wobec której te powozy defilują, to ów widok rzeczywiście triumfalnym nam się przedstawi być pochodem. Po prawej przepysznie oświetlone magazyny i kawiarnie, marmurowe pałace, po lewej ręce ogród Ville Reale i ciemny szafir śródziemnego morza, oto Corso przed którym jak dziecinne bawidełko, nikną wiedeńskie „praterfakoty” na pierwszego maja, albo sztywne kawalkady, wśród berlińskiego Thiergartenu.

Jest pewna wesołość, pewna swoboda cechująca wszystkie klasy neapolitańskiego towarzystwa, które się z przyjemnością widzi, gdy się przyjechało ze smutnej północy, nie mówiąc o chłodnym Berlinie. Podczas gdy u św. Łucji panuje pusty śmiech i piosenka przelatuje z ust do ust i niknie w lesie masztów w porcie stojących, ten sam śmiech z łatwością spostrzeżemy w paradnych powozach, wśród lyońskich materii dam wyższego neapolitańskiego świata i wśród młodzieży, co oblega kawiarnie, przypatrując się oczom jakie tylko wulkaniczna ziemia wypielęgnować zdołała.

Snać, że te oczy inne, aniżeli oczy Francji, Anglii, Niemiec albo Polski, skoro przeciw nim trzeba się było uzbroić w cały zasób amuletów i koralowe rożki, nosić przy sobie, aby się uchronić od uroków. A nie chcielibyśmy posądzać tej pięknej ziemi, aby tylko złowrogie skutki wlewała we wzrok swoich cór, aby tylko czary miały się osiedlić u stóp Wezuwiusza, owszem! na tej ziemi może więcej takich oczów, co miłość i szczęście przynieść potrafią, aniżeli oczów, co złowrogą zajaśniały iskrą!

Neapolitańczycy jednak się boją „jeltatury” a wzdłuż Chiai, na Piazza Reale na Strado di Roma pełno sklepów i kramów, w których koralowe rożki, chroniące od uroków, są jednym z najważniejszych artykułów handlu, a w średniej klasie neapolitańskiej nie znajdzie człowieka, który by u zegarka, pomiędzy brelokami, nie miał nieodzownego amuletu. Kobiety mniej się złego wzroku obawiają, gdyż nie zawsze noszą koralowe rożki, czyżby to miało świadczyć, że oczy mężczyzn w Neapolu, mniej są niebezpieczne, aniżeli oczy kobiet z Reziny, Portici albo z Pozilipu?

Jak mozaika jest specjalnością Florencji i Rzymu i tam od wieków na najwyższym stoi szczeblu swego rozwoju, jak nareszcie Genua słynie w całym świecie ze swych wyrobów filigranowych, z pozłacanego srebra, tak Neapol znów doszedł do najwyższej doskonałości w wyrobach koralowych i szylkretowych. Może, dlatego że koral jakby stworzony dla Neapolitanek, dla tej śniadej cery i czarnych oczu? Może dla tego, że połysk szylkretu, tak pięknie odbija w opalonych prawie włosach dziewcząt z św. Łucji? Być może! Wszak natura tyle dobrodziejstw rozsypała na ten lud szczęśliwej Kampanii, że i kaprys fantazji dziewcząt tamtejszych zaspokoić chciała. Przyroda widocznie miała za cel, tworząc Neapol i jego okolice, okazać ludziom przynajmniej jeden kraj na ziemi, gdzie by człowiek nie potrzebował pragnąć, ani piękniejszego nieba, ani cieplejszego słońca, ani ziemi żyźniejszej, ale gdzie by mógł powiedzieć, bijąc się w piersi: jeżeli mi źle na świecie, to sam sobie jestem winien!

III

We Włoszech na każdym kroku spotyka się Anglika, nie dziwcie się więc, że mówiąc o wyspie Capri wyprowadziłem na scenę Angielkę mis S., a obecnie chcę się znów angielską poszczycić znajomością.

W neapolitańskim muzeum, jakiś Anglik z wielkimi faworytami i siwymi oczami, mozolił się nadzwyczajnie nad wyszukaniem w swoim podręczniku numeru obrazu, co w całej okazałości przed nim wisiał, pomogłem więc Anglikowi w oznaczeniu autora i numeru w katalogu, a stąd wiele u niego zyskałem szacunku i uprzejmości. Oglądaliśmy więc razem obrazy i rzeźby i doszliśmy do jakiejś marmurowej Wenery, która podobnie jak medycejska, nadzwyczaj cienkimi, a długimi szczyci się paluszkami. Zwróciłem uwagę Anglika na nienaturalną prawie cienkość palców, i pozwoliłem sobie zauważać, że trudno by w rzeczywistości spotkać kobiecą rękę, o podobnej formie. Anglik mi objaśnił, że jako doktor medycyny, miał sposobność studiować w życiu anatomię, i że zna kobiety wysokiej angielskiej arystokracji, mające palce tak wąskie, jak palce u medycejskiej Wenery. Była to dla mnie dość ciekawa wiadomość, albowiem chociaż widywałem dość ładne rączki na świecie, przecież nie przypuszczałem, aby miara medycejskiej Wenery do jakiejkolwiek żyjącej rączki zastosować się dała. Powaga doktora, Anglika i do tego wracającego prosto z Kalkuty, gdzie bardzo liczną miał klientelę, musiało mnie pod tym względem przekonać.

Temat ładnych rączek, jeden z najprzyjemniejszych w towarzyskiej pomiędzy mężczyznami rozmowie, zbliżył nas do siebie tak dalece że mi Anglik zaproponował wspólną przejażdżkę do Puzzol i do Baje. Ostatnie to miejsce, miało dla niego szczególny urok, albowiem w starożytności słynęło jako miejsce kąpielowe, a w Puzzoli również istnieją siarczane termy, bardzo skuteczne na reumatyzmy i inne tego rodzaju choroby.

Oglądnąwszy więc jeszcze w muzeum zbiór starożytnych narzędzi lekarskich, które mój towarzysz uznał za doskonałe i za bardzo zbliżone do narzędzi przez dzisiejszych używanych operatorów, posiliwszy się wreszcie ostrygami i befsztykiem w Cafe di Comercio, pojechaliśmy na wyprawę.

Pierwsza stacja była na Pozilipie, tym pagórku, co dominuje nad północną częścią miasta i gdzie się prześliczne ugrupowały ogrody. Znajomi, co zwiedzali Neapol, przestrzegali mnie przed grobem Wirgiliusza, a podobno i p. Kremer w swojej podróży do Włoch, powiada, że szkoda kilka franków, które tu nieciekawa ekspedycja kosztuje, tym bardziej, że bardzo jest nie prawdopodobne, aby popioły autora Eneidy na Pozilipie spoczywały. Anglik turysta nie dał sobie jednak wyperswadować, że nie ma po co iść do grobu rzymskiego poety, więc dla towarzystwa musiałem wysiąść z fiakra i drapać się wśród grządek fasoli i kukurydzy na wierzchołek dość stromej skały. Niestety ścieżka do grobowca sławnego męża, widocznie umyślnie tak sztucznie prowadzona jest pomiędzy grządkami, aby ile możności jak najdłuższa się zdawała i podróżny nie sądził, że łatwą jest rzeczą znaleźć się na miejscu, drogiej dla rzymskiego narodu pamiątki.

Wśród fasoli i kukurydzy stąpaliśmy więc długo i długo po klasycznej ziemi, naraz spotkaliśmy się ze wzrokiem okropnie brzydkiej signory, a ja mimo woli chwyciłem za koralowy rożek, aby możebne odpędzić uroki. Lekarz, człowiek bardziej racjonalny, śmiało się jej patrzył w oczy. Signora wskazała nam na jakąś podziemną budowlę, podobną do naszych piwnic przy karczmach, w których kartofle i mleko chowają, i patetycznym głosem zapowiedziała że w tym przybytku jest grobowiec wielkiego poety, a wejście do tego przybytku kosztuje dwa franki od osoby, które z góry zapłacić należy. Wyjęliśmy więc żądane franki, a signora dopiero wtedy raczyła wyjąć klucz z kieszeni i otworzyć piwnicę. I miała rację biorąc naprzód pieniądze, ręczę bowiem, że połowa zwiedzających nic by jej nie zapłaciła, gdyby wiedziała poprzednio, że w piwnicy nic nie ma, jak tylko niedawny napis na marmurowej tablicy, opowiadający że tutaj pochowane popioły Wirgiliusza. Nie chcąc się w tej mierze spierać z owym włoskim archeologiem, co tutaj chciał mieć grób wielkiego męża, uwierzyłem w jego zdanie i patrząc się z triumfem na Anglika, któremu odradzałem, aby tam nie chodzić, wracałem do fiakra znów wśród szerokolistnej fasoli, i wysmukłej a wiotkiej kukurydzy. I zaprawdę kukurydza mnie daleko więcej zachwyciła, aniżeli grobowiec Wirgiliusza.

Jeden z najpiękniejszych widoków, jakie się ma w Neapolu na miasto i na całą zatokę jest widok z Pozilipu. Stoi się naprzeciwko Wezuwiusza, a zatoka wrzyna się w ląd i czarodziejskie tworzy półkole. Na brzegu owego półkola, nieskończonym pasmem snują się domy płaskie, chaotyczne, bez architektonicznych linii, bez wyrazistej cechy. Oko tonie w tym morzu płaskich dachów, a gdyby nie Castello delli’ Ovo, owe dziwaczne, czarne, groźne masy kamienia, to by wzrok się nie miał nawet gdzie oprzeć i odwracałby się znużoną tą nic niemówiącą jednostajnością. Nawet kościoły przyjęły tutaj charakter świeckiej budowli, a z morza domów, gdzie nie gdzie jakaś wysoka wieża, jakiś szczyt gotyckiej świątyni, co nadaje zarysom miasta pewien typ i niezatarte piętno. Jakaż to ogromna różnica taki widok z Monto Pincio na Rzym, a widok na Neapol z Pozilipu! Tam miasto przybrało cudowne architektoniczne kształty, a ze sterczących wieżyc, ruin, obelisków, możesz czytać jego dzieje, możesz jak z hieroglifów odgadywać jego przeszłość, tutaj masz księgę rozwartą, ale gdy na nią spojrzysz, gdy się jej bliżej przypatrzysz to spostrzeżesz, że to biały papier, który wczoraj dopiero szkolne zababrały żaki. Na tych murach, na tych domach, żadnej historycznej nie znajdziesz cechy, z niczym się nie spotkasz, co by się z daleką wiązało przeszłością. Gdyby się Neapol był spalił przed rokiem i na nowo go odbudowano, to by widok był ten sam jak na ten Neapol, co stoi wieki. W mury Neapolu wcielił się duch jego mieszkańców, oni żyją życiem chwilowym, bez historycznej idei i bez dziejowego celu, te też i mury ich stolicy, nic nie mówią, niczym się nie szczycą i wyglądają jakby mury jakiejś handlowej kolonii, co na to istnieje, aby kraj eksploatować i zniszczyć swój ślad, i przenieść się gdzieindziej, gdzie ziemia nowymi ją obdarzy bogactwami.

W Neapolu nie widać ani ruin; ani kościołów, wszystko tutaj dla teraźniejszości Neapolitańczyk żył zawsze z dnia na dzień, kościołów wprawdzie jest mnóstwo, ale trudno je odróżnić od domów prywatnych, stanęły one do rzędu w ulicy, a sklepy kramy zakryły ich fasady.

Z tej kupieckiej republiki domów, trzy tylko odróżniają się fortece, trzy punkty oparcia dla awanturników, co stamtąd trzymali za cugle spienionego neapolitańskiego rumaka.

Więc wysoko nad Neapolem, na górze Vomero stanął wielki zamek Sant Elmo, nadzwyczaj malowniczo położony, jakby duch średniowiecznego rycerstwa, panujący nad ruchliwym ludem kupieckiego miasta; nad morzem, daleko już prawie w zatoce, dwa groźne sterczą forty Castelio dell’Ovo i Castello Nuovo. Forty to ponure, dziwaczne, jak dzieje awanturniczych rodzin co tutaj berło swe dzierżyły i tutaj żądzę panowania srogą przepłacały śmiercią.

Powiadają, że Castello dell’Ovo, należy do najdawniejszych neapolitańskich budowli i jeszcze Lucullusowi swój początek zawdzięcza. W tym czarnym gmachu Romulus Augustulus, ostatni cesarz rzymski, życie miał zakończyć, a Frydryk II w r. 1221 ostatni blok granitu na te mury położył, nie przeczuwając nawet, że one staną się strasznym dla jego potomków więzieniem. W kilka lat bowiem, po nieszczęśliwej bitwie pod Benewentem, w której król Manfred państwo i życie postradał, wtrącono jego dzieci do piwnic Castello dell’Ovo, a córkę tylko oswobodziły sycylijskie nieszpory. Było to 5 czerwca 1285 roku, gdy Sycylijczycy wygrali na neapolitańskich wodach bitwę morską pod rozkazami sławnego admirała Rugierra Lorii. Córka Karola Andegaweńskiego z okien zamczyska przypatrywała się z drżącym sercem krwawym na morzu zapasom, niemniej jednak skwapliwie oczekiwała nieszczęśliwa córka Manfreda, wyniku ważnej dla niej walki. Księżniczka widziała jak flota neapolitańska została zwyciężoną, jak niezwyciężone zda się okręty w ucieczce szukać musiały ratunku, co więcej: księżniczka widziała, jak jej brata Karola wzięto do niewoli! Niebawem dwie sycylijskie galery podpłynęły pod zamek della’Ovo i zażądały wydania córki Manfreda, a gdyby im drogiego nie oddano więźnia, obiecywały w oczach króla i w oczach księżniczki, ściąć syna Karola Andegaweńskiego. Zgrzytnęły więc wrzeciądze w Castello dell’Ovo i po ośmnastoletnim więzieniu wyszła stamtąd niewinna dziewica i popłynęła z Sycylijczykami do Messiny, gdzie ją w triumfie witała rodzona siostra Constancia, żona Piotra Aragońskiego, gdzie ją witało cudowne niebo sycylijskiej Kampanii i zbytek mauretańskich tronów.

Ponure kamienie fortecy dell’Ovo nie wypuściły jednak spomiędzy siebie synów Manfreda, ale grobowym przykryły ich całunem.

Castello Nuovo jeszcze potężniej, jeszcze groźniej rozsiadło się nad zatoką, jest to największe dzieło architektoniczne w Neapolu i zawdzięcza swoje powstanie Karolowi Andegaweńskiemu (1283). W ogóle, jeżeli znajdziemy w Neapolu jakąś budowę, co by na sobie pewne historyczne nosiła piętno, to bądźmy pewni, że ona Andegaweńskim szczyci się herbem, inne dynastie tak dalece uległy wpływowi ludu, którym rządziły, że zapomniały o swych familijnych tradycjach, o swym rodowym posłannictwie i jak pierwszy lepszy Lazzaroni, po dzień jutrzejszy, nie widziały przyszłości.

Karta, więc dziejowa Neapolu nieposiadająca wielkich idei, niewiążąca się w historiozoficzne zagadnienia, leży przed nami rozwarta, gdy na nią z Pozilipu spoglądniemy, a przyczyna tej historycznej jałowości zaraz nam się przedstawi, gdy odwrócimy oko od nic niemówiących murów, a spoglądniemy na czarujący krajobraz, jaki się w koło nas roztacza, na ową ziemię obiecaną, na szczęśliwą Kampanię. Ludzie w tego rodzaju klimatycznych warunkach, nie potrzebowali myśleć o jutrze, nie potrzebowali się silić nad ugruntowaniem lepszej przyszłości, albowiem teraźniejszość im wystarczała, zadowalała wszelkie zachcenia rozgorączkowanej nawet ich imaginacji.

Z drugiej strony Pozilipu, Neapol zginął nam z oczu, a natomiast dzikie mieliśmy przed oczyma wybrzeża: kawały czarnych skał w fantastycznym nad morzem leżały nieładzie, a fala morska rozbija się o nie w milionowe cząstki i z gniewu pieniła się, że nie może głębiej wryć się w nieprzystępną dla niej ziemię. Droga szła nad samym morzem, a mój towarzysz nie mógł się oprzeć pokusie, i nie zanurzyć się w niebieskiej fali. Zatrzymaliśmy więc fiakra, Anglik wysiadł i po kilku skokach znikł mi pomiędzy skałami, a ja tymczasem zacząłem czytać ustępy z Bedekera, tyczące się Puzzuoli i Baje. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy za kilka minut mój Anglik w wielkim negliżu z odzieżą na ramieniu w gwałtownych skokach przybiegł do powozu.

Co się stało?

Rekiny! Rekiny!

Jak to? Pływają w bliskości brzegu?

Mogą być tutaj, odpowiedział spokojniej Anglik, albowiem przystań głęboka, a po przekopaniu Sueskiego Kanału, ogromna ilość tych niebezpiecznych potworów przypłynęła na wody włoskie z Czerwonego Morza. Anglik zaczął mi opowiadać, że gdy płynął przed kilkoma tygodniami Kanałem Sueskim, rekiny często pokazywały się w bliskości okrętu, czatując na możebną zdobycz; majtkowie rzucali im różne okrawki skór i powrozów, stare zużyte obuwie jednak najbardziej im smakowało. Otóż szanownemu doktorowi, przyszedł na myśl ów dobry apetyt tych przyjemnych zwierząt i z tego powodu, tak prędko znalazł się w powozie.

Za pół godziny byliśmy w Puzzoli i mieliśmy przed sobą obraz ubogiego włoskiego miasteczka, ze wszystkimi jego niedogodnościami; o zaletach, bowiem trudno by tam było mówić. Naszym czytelnikom przyjdzie na myśl na wspomnienie małego miasteczka, taki Żmigród, Obertyn, Kulików, albo coś podobnego i słusznie: albowiem, co do nędzy i brudu, włoskie miasteczko w niczym nie ustępuje naszym siedzibom żydów i szewców, czym jednak te miasteczka stoją niesłychanie wyżej, to świetną swoją przeszłością, są to łachmany, ale łachmany jedwabne z najpyszniejszej pozostałe materii. W rzędzie domów, znajdziesz tam dom rozwalony, z którego zadymiony sterczy komin, obok tej ruiny jednak stoi kamienica, której marmurowe odrzwia, mogłyby znakomite zdobić miejsce, na jakiej archeologicznej wystawie, bruk po którym jedziesz, to ten sam bruk, jaki widzisz na Chiai w Neapolu, po jakim zresztą jeździli Rzymianie przed tysiącem lat w sąsiednich Pompejach. Jeżeli obdarte kobiety z wyrazem nędzy na twarzy, na bocznych uliczkach, nie mile wzrok twój uderzą, to z drugiej strony zobaczysz gdzieś na szczątkach marmurowych wschodów wspaniale ugrupowanego Włocha, co ci swą twarzą i kostiumem przypomni wszystkie powieści coś czytał dzieckiem o zbójcach włoskich, przywiedzie ci na pamięć Rinaldo-Rinaldiniego i dzikich jego towarzyszy. Gdzie indziej znów smukła dziewczyna z koszykiem pomarańcz na głowie każe ci żałować, że nie jesteś malarzem, i że nie możesz patrząc na nią najpiękniejszego stworzyć obrazu. A cóż dopiero powiedzieć o ruinach świątyń Serapisa, o amfiteatrze, który cię przekonuje, że tutaj dawniej była ludność wielka i wielkie bogactwo, że tutaj cesarze rzymscy przybywali, aby się przypatrywać walkom gladiatorów, a rzymskie galery zatrzymywały się w pobliżu wybrzeża, aby wyładowywać kolosalne słupy porfirowe, wydobyte ze skał górnego Egiptu, albo z wielkim mozołem wyszukane w górach małej Azji.

Owe słupy porfirowe, na których spoczywała świątynia Jowisza, sterczą dzisiaj jeszcze jako pomniki rzymskiej potęgi i czcią nas napełniają, gdy pomyślimy, ile to wieków na nich się oparło, a pomimo to, nie zdołało ich zniszczyć. W pobliżu świątyni, w podziemnych grotach, bucha gorąca siarczana woda, to oddech niedalekiego wulkanu! Ruiny amfiteatru również imponujące, również potężne! Podziemne kanały, przyrządy do zanurzenia, sceny w wodzie, wszystko to świadczy, że ten amfiteatr urządzony był na sposób amfiteatrów w Rzymie i w Kapui, tylko objętością swoją tamtym nie wyrównał.

Baje to samo prawie, co Puzzuoli pozostawiają wrażenie: i tutaj ruiny, połamane kolumny, szczątki kapiteli, tutaj tylko tradycja jeszcze bardziej aniżeli w Puzzuoli ożywia ruiny, Baje bowiem, jak to już powiedzieliśmy, należały do miejsc najbardziej uczęszczanych w starożytnych Włoszech i służyły za rendez-vous całemu wielkiemu światu, co w lecie z powodu malarii w Rzymie nie chciał przebywać. Przystań w Baje, jak jezioro spokojne, zasłonięte przed gwałtownymi uderzeniami wielkich bałwanów, była najulubieńszym miejscem zabawy dla publiczności tam bawiącej. Gdy słońce tylko w morzu się zanurzyło, czółna strojne w purpurowe żagle wypływały z muzyką na niebieskie wody, a pod zasłoną z bogatej materii, ukrywało się może nie jedno prawdziwe uczucie, lecz częściej zapewne swawola! Kobiety rzymskiego świata, co pragnęły nieznanych wrażeń, mężczyźni znudzeni Rzymem, jechali do nadmorskich kąpielisk, a tam oddychając świeżym morskim powietrzem, na nowo żyć zaczynali. Rzymscy też moraliści, nie zgadzali się z tym życiem, jakie wiodło towarzystwo w Baje, dla nich ów wieczny śpiew i muzyka, owo szeptanie miłosnych zwierzeń, owe kielichy Falerna, miały głębsze, nie dobre dla ojczyzny znaczenie! Mężowie także niechętnie wyprawiali żony na morskie kąpiele, nie jedno bowiem serce, co się nawet w Rzymskim nie dało podejść świecie w Baje tak się w miłosne sidła uwikłań pozwoliło, że szanowny mężulek, co gdzieś w Kampanii był obecnym winobraniu ani nie poznał swej żony, gdy po nią do Baje przyjechał. Martialis (I. 63) opowiada, że:

„Skromna Lawina ze starego rodu,
Od zgryźliwego poważniejsza męża,
Gdy się do Bajów raz dostała grodu,
Tak się zmieniła, tak serce zwycięża:
Że z Penelopy Heleną się stała,
I z jakimś gachem – męża odjechała…”

A taki wypadek niestety nie jednemu stał się mężowi i gdybyśmy się nie bali obrazi skromności naszych czytelniczek, tobyśmy mogli wiele z dawnych pisarzy zacytować wierszyków, na których by można osnuć, jakie mistrères de Baje.

Zmierzch już zapadał, gdyśmy z Anglikiem wracali do Neapolu, tą samą drogą, którą „skromna Lawinia” Martialisa, swego czasu przed mężem uciekała. A droga to piękna, jeżeli się zboczy za Puzzuoli, aby wracać do miasta przez sławną Piedigrottę. Wśród drzew morwowych i girland winnej latorośli wieczorną jechaliśmy ciszą, od czasu do czasu tylko stado kóz zadzwoniło, albo osiołek układając się do snu, żałosne pięknemu światu słał pożegnanie. Nareszcie wjechaliśmy w Piedigrottę, a jest to jedno z najciekawszych miejsc w Neapolu, tunel wykuty w Pozilipie i łączący dwa przedmieścia ze sobą. Tunel ten pochodzi podobno jeszcze z czasów rzymskich, goście którym się spieszyło do Baje, skrócili sobie drogę, przejeżdżali tunelem, zamiast okrążać całą górę i mozolnej używać drogi. Z dziesięć minut jedzie się przez Piedigrottę oświeconą cały dzień gazowymi latarniami, pomimo bowiem, że sklepienie bardzo wysokie i tunel szeroki, a tym samem i otwory wielkie, którymi się wjeżdża, przecież długość tunelu jest tak wielką, że światło dzienne nie wystarcza, aby oświecić drogę na całej jej przestrzeni. Piedigrotta stała się od dawna miejscem ludowych rozrywek i tutaj na przedmieściu ukryci przed skwarem słonecznym, zbierają się Neapolitańczycy po winobraniu, na świętego Januarego i przy kilku innych sposobnościach. Czerwone wino płynie wtedy strugami, ostrygi pękają, a najpyszniejsze owoce zalegają stragany.

Lud neapolitański nadzwyczaj lubi uroczystości, podczas których bawić się i weselić można, nie dziw więc, że korzysta z każdej sposobności, a szczególnie z kościelnych odpustów, aby wrodzonej swej namiętności do zabaw, mógł zadośćuczynić. Św. January patron neapolitańskiego ludu, jest pod tym względem prawdziwym jego dobrodziejem, pod jego opieką, bowiem płynie zawsze wino i najlepsze się przyrządza makarony. Drugim świętym, którego mieszkańcy Kampanii z tego względu nadzwyczaj wysoko cenią, jest św. Paulinus z Noli. Nola małe miasteczko w pobliżu Neapolu, słynie w dziejach z tego, że w pobliżu niej niegdyś Marcellus pobił Hannibala, i że tam umarł Augustus; obecnie zaś niczym innym się nie chlubi, jak tylko swymi odpustami.

Dzieje świętego Paulina z Noli, natchnęły jakiegoś ludowego rymotwórcę, do napisania wielkiego poematu, naśladującego Wirgiliusza Eneidę, a noszącego tytuł Paolineida. Owoż z tej Paolineidy, chociaż o wiele jest nudniejszą aniżeli mesjada Kloppstoka, dowiedzieć się można, że w r. 351 urodził się w dzisiejszej Gaskonii, wielki mąż, późniejszy św. Paulin, a że zrazu był poganinem, a nawet podobno bratobójcą, więc też niebo się radowało, skoro niewierny syn został chrześcijaninem, a co więcej biskupem w Noli, gdzie przed nim stolicę biskupią zajmował jego nauczyciel Feliks, mąż wielkiej świątobliwości. Święty Paulinus był poetą, cudotwórcą i znakomitym kościelnym pisarzem, swą wziętość u neapolitańskiego ludu, zawdzięcza on jednak innej przyczynie.

Żyła w Noli wdowa, której Wandale wzięli do niewoli jedynego syna i wywieźli go do Afryki. Ksiądz biskup poświęcił się dla niej, pojechał wyszukać syna i zamiast niego, sam poddał się niewoli. Po kilku latach wrócił jednak z Libii do ojczyzny, a rodzinne miasto przyjmowało go muzyką i tańcami. Odtąd w dzień 26 czerwca jest wielki odpust i festyn ludowy w Noli na cześć świętego biskupa, cała okolica schodzi się do miasteczka, przedmieścia Neapolu się wypróżniają, a Nola brzmi od odgłosu dzwonów, muzyki i śpiewu.

Charakterystyczną rzeczą podczas tych odpustów, są tak zwane guglia di San Paolino są to na dwa piętra wysokie piramidy z drzewa, różnorodnymi oklejane papierami, które mają przedstawiać obeliski. Obeliski spoczywają na barkach najsilniejszych mieszczan, a ci ustawiają je naprzeciw siebie, i podczas procesji zaczynają z nimi tańczyć, a tysiące chorągiewek pozatykanych u wierzchołków piramid oryginalny w powietrzu wywołuje szelest. Takimi obeliskami mieli witać mieszkańcy Noli, wracającego z wygnania św. Paulina.

Kto chce jednak bliżej się zapoznać z tą ludową uroczystością neapolitańskiego ludu, niechaj jedzie do Noli na dzień 27 czerwca, ale niech nie naśladuje mojego przykładu i niech nie czyta Paolineidy.

IV

Pompeje i Herculanum, to jeszcze jeden skarb, jaki w swym łonie kryje szczęśliwa Kampania!

Ażeby lepiej widzieć zniszczenie, jakie zrządził wybuch Wezuwiusza, w kwietniu 1872 roku jechałem fiakrem do Pompejów, a nie koleją, jak się zwykle robi. Wulkan jeszcze buchał czarnemi kłębami dymu, a około powozu, wznosił się tuman kurzu, tuman popiołu, który świadczył: że jeszcze nie uprzątnięto z przedmieść neapolitańskich śladów złego humoru Wezuwiusza. Im bliżej byliśmy Pompei, tym mniej było śladów świeżego wybuchu, wiadomo bowiem, że wybuch w r. 1872 oszczędził gruzy miasta, na którem już raz wywarł swą potężną zemstę.

Gdzie Pompeje, gdzie Pompeje? – pytałem się mimo woli, zbliżając się do starożytnych ruin, a nie widząc nic przed sobą, prócz nowej lokandy i niskich pagórków, pokrytych pszenicą i karczochami. O miejscach, które znamy z opowiadań, z opisów, o których wieleśmy myśleli i które były przez długi czas zabawką naszej imaginacji, tworzymy sobie pewne wyobrażenie nierozłączne z naszymi o tym miejscu myślami. To wyobrażenie staje się z czasem własnością naszej duszy i nie chętnie się przekonujemy, że było nieprawidłowym, że było błędnym. To też i mnie zawiodły wyobrażenia o Pompejach. Zdawało mi się, że znajdę przed sobą sterczące ruiny, że z daleka już będzie się mój wzrok napawał pięknością starożytnych kolumn i będzie błądził po dalekich arkadach, jak po niezliczonych lukach rzymskich wodociągów, gdy tymczasem znajdowałem się o sto kroków od Pompejów, a jeszcze nie widziałem ani murów, ani świątyń starożytnego miasta. Przyczyna tego zresztą bardzo prosta: popioły Wezuwiusza utworzyły na miejscu zagrzebanego miasta mały pagórek, który obecnie kryje w sobie ruiny tyle dla nas mające uroku. Z piętra więc zajazdu, stojącego w Pompejach, wchodzi się na terasy i tam dopiero na kilkanaście kroków przed sobą, widzi się pierwszą bramę rzymskiego miasta. Położenie ruin na równinie w znacznej części pozbawia je tego uroku, które by miały gdyby były rozłożone na pagórku i jak ogrody farnezyjskie w Rzymie z różnych stron odmienny, oryginalny przedstawiały widok.

Za dwa franki zapłacone przy kasie, dostaje się przewodnika, co oprowadza po ulicach przedwiecznego miasta, opowiada o jego ciekawościach i jak książka podręczna, różnorodne daje objaśnienia. Radzę tylko nie ze wszystkim spuszczać się na jego wiadomości, nie zawsze się one, bowiem zgadzają z umiejętnymi badaniami i wiele w nich włoskiej się mieści fantazji.

Błądzenie po tych pustych ulicach miasta będącego w ruinie, dziwne robi wrażenie. Na starych murach zwykliśmy widzieć mchy, dzikie porosty, krzewy co się uczepiły gzymsu lub krawędzi, a ta zieloność dodaje ruinom wdzięku, życiem je ubarwia. W Pompejach tymczasem widzisz wprawdzie mury sterczące tylko do połowy pierwotnej swojej wysokości, kawałki porfirowych słupów, uszkodzone kapitele, wszystko to jednak tak porządnie i tak czysto utrzymane, kawałki murów tak skrzętnie dachem nakryte, kapitele umieszczone tam, gdzie się pierwotnie znajdować miały, że gospodarstwa odjęto tutaj zupełnie naturze, a ludzie chcąc jak najdłużej zachować szczątki starożytnego świata, obdarli je z najpiękniejszych, ozdób. Więc błądzisz po tych ulicach i wokoło nie widzisz zielonego mchu, zielonego drzewa, marmury tylko do ciebie klasyczną przemawiają mową, a skwarne słońce, całą swą siłą dopieka. Od czasu do czasu, gdzieś na zakręcie niemej ulicy dosłyszysz głosy ludzkie i stąpanie głuchym się odbijające echem, a gdy się przybliżysz, poznasz podobnych do siebie turystów, wybladłą lady z pąsowym szalem na ręku i John Buhla w słomianym kapeluszu, przykrytym wielkim jak panna młoda woalem. Czasami, cichaczem skrada się za tobą bosy chłopak z dzbankiem wody, który przez nadużycie dostał się do środka tych murów, do których wstęp dozwolony tylko w towarzystwie przewodnika.

Gdym chodził po bruku w Pompejach, zdawało mi się, że to ten sam bruk, którego się wczoraj dotykałem w Puzzuoli lub w innych małych miasteczkach szczęśliwej Kampanii. Ten sam co tam sposób układania kamieni, wysokie trotuary ciągną się po obydwu stronach ulicy, nie chcesz wierzyć z razu, gdy ci powiedzą, że ten bruk układali rzymscy niewolnicy za czasów Pliniusza. Co kilkadziesiąt kroków spotkasz się z wielkimi w poprzek ulicy, od trotuaru do trotuaru położonymi kamieniami które w czasie ulewnego deszczu służyły na to, aby z jednej strony na drugą przejść o ile możności sucho, woda bowiem szybko spływała do zagłębionej ulicy. Pomiędzy tymi na poprzek ulicy położonymi kamieniami są wąskie bruzdy na koła przejeżdżających wozów, w ogóle jednak ze sposobu założenia ulic w Pompejach widać, że tam ruch powozowy był nie wielki, i że podobnie jeszcze jak dzisiaj w wielu nadmorskich miastach tragarze przenosili towary. Koleje jednak rzymskich wozów, znajdziesz jeszcze na ulicach Pompejów i na Vii Apii w Rzymie, dopatrzysz się śladów, którędy się toczyły wozy rzymskich triumfatorów.

Wrażenie jakiego się doznaje, będąc po raz pierwszy wśród murów Pompejów, jest tak oryginalne, tak nowe, że z trudnością przyszłoby mi je porównać z innym jakiem w życiu wrażeniem. Nie jest to owo uczucie wzniosłe, pierś ci podnoszące, którego doznajesz stojąc na balkonie galerii Chiarimonto w Watykanie i widząc przed sobą rozłożoną kartę dziejów stolicy świata i w mgle niebieskiej tonące góry albańskie, nie jest ów uroczy zachwyt, owo upojenie w którym się znajdziesz, patrząc się w galerii pałacu Dożów weneckich na czarodziejskie miasto wynurzające się z fal morskich i na nieskończoną błękitną nieba powierzchnię, nie jest to wreszcie owa myśl siły i grozy, co cię przejmuje, gdy spojrzysz na potężne ruiny amfiteatru Flawiuszów – w Pompejach nie doznasz ani uczucia imponującej ci potęgi czasów starożytnych, ani też o duszę Twą niewypowiedzianie miłe obiją się wrażenia! Tutaj bowiem wszystko spokojne, pozbawione życia – wszystko spopielałe. Pomników starożytnych takich jak ma Rzym tutaj nie znajdziesz, tam stąpasz wśród pałaców rzymskich Cezarów, tam widzisz grobowce zdumiewające cię swą wielkością, kolumny i łuki triumfalne, pełne artystycznej wartości, słupy marmurowe, przypominające ci największy rozwój rzymskiej sztuki, podczas gdy tutaj znajdujesz się wśród zwykłych kamienic, wśród świątyń, które ci nie imponują rozmiarem, wśród zabytków codziennego życia nadmorskich mieszczan, którzy mieli i suche piwnice, i wygodne pomieszkanie, i termy, i teatr, ale ze stolicą z jej przepychem i potęgą, mierzyło się nie mogli.

W tym jednak właśnie, że w Pompejach spotykamy ślady codziennego mieszczańskiego życia, że nie mamy tam do czynienia z triumfalnymi łukami i kolumnami stawianymi Cezarom – w tym jak powiedziałem, leży cała wartość pompejańskich wykopalisk. – Odkrycie Pompejów niesłychanie się przyczyniło do zrozumienia starożytności, do wypełnienia sobie tego obrazu, który historycy z dzieł starożytnych i zabytków sztuki stawiali. Rzymska cywilizacja pozostawiła nam wprawdzie dzieła wielu znakomitych historyków, wielkich poetów, porywających mówców, gramatyków, geografów, a nawet i budowniczych, ale z jej czasów, przechowało się nadzwyczaj mało dzieł, które by nam malowały drobnostki codziennego życia, które przecież nadzwyczajnie charakteryzują ludzi i epoki.

Tacyty i Liwiusze piszą nam o wydarzeniach ludzkość obchodzących, o królewskich dworach i mężach co władzę dzierżyli, ale nie opowiadają nam nic o klasie średniej, o kupcach i rzemieślnikach, nie opisują nam życia ubogiego rolnika, nie poniżają się tak dalece, aby zstąpić pomiędzy lud i z niego zdejmować obraz. Więc też z rzymskich pisarzy znaliśmy patrycjuszów, znaliśmy miłosne intrygi Julii albo Agrypiny, wiedzieliśmy, jak wielki świat ucztował w stolicy, ale poza tym światem, nie znaliśmy Rzymu, literatura bowiem powieściopisarka nie dotrwała do naszych czasów i zaginęła na przestrzeni wieków, tępiona przez ludzi co nie umieli ocenić jej historycznej wartości. Zaledwie w pismach Apulejusza, znajdujemy ślady rzymskiej beletrystyki, a i te tylko częściowo nas doszły. Cały materiał do obyczajowego obrazu starożytnego Rzymu, musieliśmy czerpać z przypadkowych uwag historyków, z poezji Owidiusza, z satyr Marcjala, Juwenala i jeszcze z kilku innych dzieł, które właściwie o czym innym traktują.

Stąd pochodzi, że możemy z wielką historyczną prawdą odtworzyć sobie postacie Cezarów, Neronów, Dioklecjanów, ale gdyby nam przyszło opisać rzymską gosposię, co na folwarku w okolicach Alby kurom zboże sypała, albo przypatrzyć się bliżej krzątaniu się kupca, co handel z Azją prowadził, to byśmy bardzo problematyczne potrafili tylko kreślić szkice. Niemieccy antykwariusze, jak np. z najnowszych taki Friedlander z mrówczą pracowitością pozbierali wszystko, co się tylko w starożytnych pisarzach do bliższego skreślenia obyczajów średnich klas rzymskiego społeczeństwa znaleźć mogło, a przecież na każdym kroku niezmierzone spotykamy luki i gdyby się ktoś z powieściopisarzy pokusił sięgnąć cokolwiek głębiej w społeczeństwo rzymskie, zwłaszcza przed Augustem, to by z trudnością i zapewne z niewielkim powodzeniem, z tego zadania wybrnąć potrafił.

Połowę jednak tego co wiemy o życiu średnich i uboższych klas w Rzymie, zawdzięczamy odkryciu Pompejów i pod tym względem to odkrycie miało nieobliczoną historyczną wartość! Tutaj zobaczyliśmy po raz pierwszy prywatny dom zamożnego i ubogiego rzymskiego obywatela, tutaj po raz pierwszy potrafiliśmy studiować jego życie, iść z nim do term, do teatru, załatwiać interesy na forum i z kapłanami Izydy miłosne układać intrygi. Pompeje dopiero mogły stworzyć taki obraz z rzymskiej przeszłości, jakim są Bulwera Ostatnie dni Pompei, gdzie autor w genialny sposób potrafił zużytkować wszystko, co tylko spotkał w odwiecznych ruinach, aby z tych okruchów i tych ułamków stworzyć, o ile możności wierny obraz miejskiego życia w czasach upadku rzymskiego cesarstwa.

Ta historyczno-obyczajowa strona ruin Pompejów – jeśli się tak wyrazić wolno – potrąca to oryginalne wrażenie, jakiego się przy pierwszym zwiedzaniu tych ruin doznaje. O greckich i rzymskich bogach, czytaliśmy w Homerze, w chłopięcej naszej wyobraźni już wytworzyła się postać owego Jowisza, co w dłoni dzierżył pioruny i owej Minerwy z pięknym na piersiach pancerzem; triumfatorów rzymskich widzieliśmy na różnych rysunkach, jak stoją w rydwanie z laurowym wieńcem na czole, a rumaki z zagiętymi w kabłąk karkami, poważnie kroczą w zaprzęgu, nawet Cicero wymawiając swoje: Quousque tandem abutere Catilina – przedstawiał nam się w białej, w fantastyczne fałdy zarzuconej todze, wyobrażenia jednak o całości życia w starożytności z książek i z obrazów nabyć niepodobna, podczas gdy ruiny Pompei w jednej chwili nam je pokazują, w jednej chwili wtajemniczają nas w ten rzymski świat, tak wysoko stojący pod względem cywilizacji, a tak mało się od nas różniący.

Wchodząc więc w mury Pompei, pomimo że nie widzimy ludzi, pomimo że martwą otoczeni jesteśmy naturą, przecież zapoznajemy się z innym światem, oddychamy innym powietrzem i dopiero tam potrafimy w wyobraźni wlać życie w owe postacie marmurowe, któreśmy spotykali w muzeach, dopiero zdołamy zrozumieć te cyniczną rozpustą zaprawne rysy satyrów, albo pełną prostoty i wdzięku, postawę Pudycycji.

Przejdźmy się więc po ulicach starożytnego miasta.

Trzeba by grube i dość nudne dzieło opisać, gdyby się chciało zastanawiać nad wszystkimi publicznymi i prywatnymi gmachami Pompei, gdybym oparty na strukturze tych domów i dziełach Wirgiliusza, chciał moim czytelnikom dawać lekcję starożytnego budownictwa. Daleki więc od specjalnych badań w tym kierunku, ograniczę się tylko na opisaniu ważniejszych zabytków zasypanego miasta, mających ogólny interes.

U teraźniejszego wejścia w mury Pompei, urządzono muzeum, w którym się znajdują różne ciekawości tam znalezione; rzeczy jednak większej wartości, cenne sprzęty i rzeźby, ścienne malowidła, zręcznie razem z tynkiem z murów zdejmowane, znajdują się w neapolitańskim muzeum. W zbiorach pompejańskich pozostają zaś tylko takie rzeczy, które albo już w Neapolu w wielu istnieją okazach, albo też nie odznaczają się szczególną archeologiczną wartością. W małym tym muzeum w Pompejach, zwracają uwagę turysty przede wszystkim gipsowe odlewy ciał, które zginęły gorącym przysypane popiołem. – Dyrektor robót w Pompejach, pan Fiorelli, wpadł na oryginalny, a bardzo szczęśliwy pomysł, zdjęcia tych gipsowych odlewów; jeżeli bowiem przy odgrzebywaniu jakiegoś domu, robotnicy wpadli na ślad ludzkiego szkieletu, natenczas Fiorelli kazał natychmiast wstrzymać dalsze odkrywanie i w otwór gdzie szkielet spostrzeżono, nalać płynnej masy gipsowej; po kilku dniach masa stwardziała i najczęściej przedstawiała kształt ciała ludzkiego w konwulsyjnych drganiach śmierci. Drobny popiół co zasypał ciało w ciągu czasu zwykle na około niego utworzył skorupę, a gdy później samo ciało zepsuło się i prawie znikło, pierwotna jego forma w popiele wyżłobiona, pozostała aż do dzisiejszych czasów. W ten sposób uzyskał pan Fiorelli bardzo cenne odlewy, przedstawiające nam postacie walczących ze śmiercią ostatnich mieszkańców Pompei.

Najciekawszym jest może odlew ciała kobiety, wykopanego w r. 1863. – Upadła ona wznak, rażona ostatecznym ciosem. Pomimo że jej rysy nie są zbyt wyraźne, przecież tyle po jej twarzy widzieć można, że wiele cierpiała i że się udusiła. Głowa się cokolwiek podnosi, prawa ręka wsparta o ziemię, robi ostatnie wysilenia, aby zrzucić z siebie ciężar gniotącego ją popiołu. W około głowy w kształcie korony albo diademu, znać owinięty gruby warkocz włosów. – Pierś pod wielkim ciśnieniem popiołów spłaszczona. – Nieszczęśliwa, widocznie uciekała, a dla łatwiejszej ucieczki podniosła swe długie szaty, które tym sposobem utworzyły dość wielki węzełek. Odzież naturalnie znikła w ciągu wieków, kilka tylko szklanych guzików, zachowało się do dziś dnia.

Pod względem wiadomości o starożytnym ubraniu odkrycie tej nieszczęśliwej Pompejanki bardzo było ważne. Uczeni nie umieli sobie zdać sprawy czy Rzymianie nosili spodnie czy nie? Niemieccy archeologowie całe dzieła pisali za i przeciw tak ważnej kwestii, a w nowszych nawet czasach, przynajmniej co do kobiet, nasze piękne Heleny Offenbacha, przeciw temu zdaniu się oświadczyły. Tymczasem ludzie, którym chodziło o to, aby starożytność o ile możności w przyzwoitym przedstawić świetle, znajdowali tę część ubrania już u żołnierzy rzymskich przedstawionych na kolumnie Trajana; stanowczym jednak w tej mierze dowodem, była kobieta, o której właśnie mówiłem, jako też i wiele innych postaci, które gips pana Fiorellego potrafił wydobyć z ukrycia. Obecnie jest więc rzeczą pewną, że nie tylko mężczyźni, ale nawet i kobiety nosiły w starożytności dolną część ubrania, podobną do teraźniejszych trykotów, jakie jeszcze dzisiaj widzimy u kobiet z ludu, w niektórych okolicach Włoch, a mianowicie w Wenecji.

Wybrnąwszy szczęśliwie z tej delikatnej materii, dodać tutaj jeszcze musimy, że odlew kobiety, o której mówiliśmy każe wnosić, że była smukłą i pełną gracji, a nóżkę miała tak kształtną, iżby jej niejedna piękność pozazdrościć mogła. – Srebrny pierścionek zdobił jej palce.

Kobieta ta umiała kochać i z wyrazem miłości na ustach w inne musiała podążać światy, przy niej bowiem znaleziono kolczyki, srebrne lusterko i małą statuetkę z ambry, przedstawiającą małego, figlarnego amorka. Mały złoczyńca owinięty był w płaszcz, włosy miał zaczesane w trzy rzędy loków, które z nad czoła spadały w tył związane w jeden węzeł, przypominając zupełnie wolterowskie peruki.

Pedantyczni badacze, ludzie, co wszystko z zewnętrznych oznak chcą sobie wytłumaczyć, z małego amorka w rękach nieszczęśliwej kobiety, chcieli źle sądzić o jej przeszłości, lusterko przy niej znalezione, zdawało im się być jej płochości dowodem; dla czegóż jednak nie mamy przypuszczać, że kobieta ta ginęła z uczuciem w sercu, i że szlachetną pałając miłością, w ostatniej jeszcze chwili, chciała się przypodobać swemu kochankowi!

Zostawmy więc zmarłym dobre wspomnienie!

Jednym z najciekawszych i najlepiej utrzymywanych domów w Pompejach, jest tuż pod murami miasta stojący dom, którego właścicielem miał być Marcus Arrius Diomedes. Przynajmniej tak się archeologom zdawało, dlatego że naprzeciwko istnieje grobowiec z powyższym napisem. W piwnicach domu Diomedesa, osiemnaście znaleziono szkieletów, w pozycjach, które świadczyły o pasowaniu się ze śmiercią nieszczęśliwych mieszkańców. Zapewne właściciel ukrył się ze wszystkimi domownikami do obszernych pod całym prawie domem znajdujących się piwnic, sądząc, że przetrwa burzę, co się srożyła nad ich głowami. Pełno glinianych dzbanów z winem i z pożywieniem, miało przedłużać życie ukrytej rodziny, losy jednak rozstrzygnęły inaczej, a tumany cienkiego popiołu garnęły się do piwnicy przez szczelinę, a do dziejów Pompei przybyło osiemnaście ofiar.

Dom Diomedesa stał się osią, około której się grupuje większa część pompejańskich tradycji; Bulwer córkę gospodarza, robi bohaterką swej powieści; w najnowszych czasach świecznik tam znaleziony, posłużył tyle już przez nas wspominanemu Gregoroviusowi do osnucia nader pięknego poematu Eupliorion, Eine Dichtung aus Pompei nazywa się ów poemat, a treść jego następująca:

Zamożny mieszczanin w Pompejach – civis romanus – dumny na swe prawa, wysłał córkę do Ezymu do stolicy, aby tam nabrała wiadomości i w wielkim się wykształciła świecie. Z domu wyjechała Jona jako młoda dziewczynka, a wracała jako dorosła panna. W Pompejach zostawiła ona towarzysza lat dziecinnych – Euforiona, który będąc niewolnikiem w domu jej ojca, kształcił się w rzeźbiarstwie, aby niegdyś spanoszonemu kupcowi pompejańskiemu atrium przyozdabiać. Lat kilka minęło, młodzi się nie widzieli, a Euforion z daleka tylko słyszał, że Jona rosła w piękność i miłość u ludzi i serce mu się ściskało, gdyż wiedział, że przepaść pomiędzy nim a towarzyszką młodości się powiększa, bo on zawsze niewolnikiem, a ona córką wolnego Rzymianina, córką uwielbianą przez wszystkich. Lecz Euforionowi wspomnienia młodociane zanadto były drogie, aby je miał z serca wyrzucać, więc się nimi pieścił i róść im pozwolił, ciesząc się, że przecież kiedyś Jona z Ezymu powróci, i że będzie mógł z daleka przynajmniej ujrzeć jej oblicze. Aby zaś uwagę swej pani zwrócić na siebie, biednego niewolnika, postanowił Euforion przywitać ją podarunkiem, długich lat pracy i wielu pięknych myśli owocem. Rzeźbiarz przybywającą, światłem chciał olśnić, więc z brązu ukuł świecznik w kilku ramionach, świecznik będący arcydziełem ludzkiego geniuszu i zręcznego dłuta.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym z Ezymu przybyła Jona. Tłumy niewolników i niewolnic ojcowskiego domu wyszły na jej spotkanie:

Aber es schritt hochherrlichen Gangens vor ilmen ein Mädchen, Schlank wie die Flore des Mai, die über die Fluren daherkommt. Leichtlich umfloss das Gewand sie, ais war’s aus Violen Duftig gewebt, und es glänzte die Tunica schneeweiss drunter, Knapp um die völligen Formen sich schmiegend.

Taka była Jona, a rzeźbiarz obawiając się niejako potęgi jej uroku, nie znalazł się w niewolników orszaku, ale w celi swej marzył o niej puszczając wodze gorącej wyobraźni. Gdy jednak wieczorem dom rodzinny Jony zabrzmiał od tonów wesołej muzyki i znajomi się zeszli, by witać przybyłą, wszedł i Euforion niosąc swe dary. Echo podziwu rozeszło się po obecnych, takiego arcydzieła jak świecznik Euforiona, nie widziały dotąd pompejańskie mury. Większa jednak nagroda, aniżeli pochwalne słowa, był dla Euforiona dziękczynny uśmiech Jony i jej szczere przywitanie, przypominające rzeźbiarzowi ubiegłe chwile.

Ów uśmiech jednak, owe wspomnienia, były dla niewolnika bolesnym ciosem gdyż kazały mu tym bardziej boleć nad sobą; więc też Euforionowi ciemno tam było wśród gości i gwaru, wśród twarzy promieniejących od szczęścia i wesela, więc wyszedł za mury i błądził wśród ponurych nocnych cieni. Burza wrzała w sercu niewolnika, ale i w całej naturze jakiś był niepokój, jakiś szum podziemny; a spokojny zawsze Wezuwiusz, naraz zaczął huczeć i świetlanym się odziewać obłokiem. Im bardziej namiętności targały duszę niewolnika, tym głośniejsza walka powstawała w naturze: niebo się czarną pokryło chmurą, ziemia drżała, jakby ją ukryte Tytany w konwulsyjne wprawiały ruchy. A walka żywiołów wzrastała i wkrótce szczyt góry ogniem ziać zaczął, i popłoch wielki ogarnął nadbrzeżne miasta. Sarnus zaczął się pienić, a jego wody niespokojne, rzucały okrętami, co ciężarne towarem dalekich krajów, szukały spokoju na kotwicy.

Kilka godzin zaledwie minęło, a całe miasto było pokryte kirem żałoby, domy pękały, grad kamieni padał na ulice, czarna chusta popiołu pokryła białe marmury, jęk, płacz i narzekania, mieszały się z grzmotem wydobywającym się z wnętrza Wezuwiusza. W tej strasznej chwili, egoizm zapanował nad ludźmi, każdy szukał tylko dla siebie przytułku, każdy się chronił ze szkodą innych. Mąż żonę pozostawiał pod walącym się sklepieniem, brat siostrę opuszczał wśród ciemności na brzegu rzeki, aby tylko samemu móc się przyczepić do odpływającej łodzi, która szybko odbijała na pełne morze, aby się pozbyć natrętów, co chcieli na niej życie swe uratować.

Jedna tylko była dusza, do której egoizm w tej strasznej chwili nie miał przystępu, jeden był tylko człowiek, który zapomniał o sobie, aby ratować kochankę, a tym człowiekiem był Euforion, a ta kochanka była Jona.

Żywioły co całemu światu dzisiaj przysięgły zagładę do Euforiona uśmiechnięte zwróciły oblicza, one go zrównały z Joną, jego zrobiły człowiekiem wolnym, a ją sierotą potrzebującą męskiej opieki.

Więc też z gruzów Pompei wyleciały dwa serca niby dwa gołąbki i poszły w świat, opowiadać sobie o przebytych cierpieniach i cieszyć się swym szczęściem.

Oto jest tło, na którym osnuł Gregorovius swój poemat, tło mniej więcej to samo, które już Bulwera ożywiało fantazję, tyle jednak posiadające świeżości i prawdziwie pięknych motywów, że nie jeden jeszcze talent, może z gruzów Pompei, potężne wywołać postacie i kazać gorącym namiętnościom wrzeć wraz ze spienionymi falami palącej się lawy.

Tuż koło domu Diomedesa od głównej bramy miejskiej, prowadzi ulica grobów, ulica nieznana dzisiejszym czasom, a w starożytności będąca każdego miasta ozdobą, po obydwu jej bokach rzędem stały sarkofagi. Po większej części obszerne, marmurowe kwadraty, jakby postumenty pod wielkie pomniki lub jak dzisiejsze cmentarne kaplice. Gdzieniegdzie grób taki do znacznych urósł rozmiarów, było to columbarium, grób rodzinny, w którym całe rzędy popielnic, zbliżały przynajmniej resztki tych, co za życia w bliższych ze sobą byli stosunkach.

W ulicy grobów w Pompejach, znajdziesz także rodzaj salonu pod gołym niebem, gdzie się odbywały stypy, pośmiertne uczty. Czworobok z marmurowych ścian bez dachu, wewnątrz trzy ławki z marmuru i okrągły stół na środku, po bokach cieniste cyprysy, oto miejsca, gdzie się Rzymianie pocieszali po stracie osób im drogich, gdzie Falerno służyło zamiast wody Letejskiej, aby smutne zapomnieć wrażenia. Miejsce to zwano triclinium funebre.

Na grobowcach, widać gdzieniegdzie bardzo ciekawe rzeźby. Na jednym z nich widać siedzi Sfinks na rozdrożu, w chwili gdy Edypowi zadaje zagadkę, gdzie indziej kobieta ze spuszczoną pochodnią, chce powiedzieć, że tam już życie zagasło, ówdzie znów sceny z walk gladiatorów, zdają się przypominać, że mieszkaniec grobowca amfiteatr liczył do największych przyjemności życia.

Ulicą, grobów, wchodzi się do najregularniej zabudowanej części miasta: pięć jest ze sobą równoległych ulic, a plan tej części miasta tak regularny, jak gdyby stanowił część planu jakiej nowszej niemieckiej lub amerykańskiej stolicy. Część zachodnia, bliżej morza położona, gdzie się największe publiczne skupiały budowle, gdzie świątyń było najwięcej, mniej już regularne przybrała kształty. Tam się znajdowało forum z świątynią Izydy, tam amfiteatr i teatr mniejszy, tam stała Bazylika odpowiadająca potrzebom włoskiego miasta: gmach bez ścian, z rzędami kolumn, gdzie zabezpieczeni przed słonecznym skwarem, mogli kupcy w Pompejach załatwiać interesy i kramarze sprzedawać towary. Dzisiejsze giełdy zastąpiły starożytne bazyliki, które w Rzymie chrześcijańscy cesarze na kościoły poprzemieniali.

Pompeje nie posiadały wiele gmachów publicznych, gdy bowiem do poprzednich, dodamy kilka świątyń, a mianowicie świątynie: Wenery i Panteon, gmachy sądowe, termy i koszary gladiatorów, to prawie wyczerpaliśmy wszystkie znaczniejsze ruiny. Z gmachów tych szczątki już tylko pozostały; na forum jeszcze widzimy ściany, marmurowe schody, tak że można mieć wyobrażenie o składzie większej części zabudowań, niektórych jednak gmachów jak np. panteonu lub bazyliki, domyślić się raczej należy ze złamanych kolumn, co dotrwały dotąd na miejscu, na którym je rzymska postawiła ręka. Za to wiele prywatnych budynków bardzo się dobrze utrzymało, a z nich możemy mieć zupełne wyobrażenie o domowym życiu Rzymian. Dom rzymski to nie dzisiejsze miejskie koszary, w których kilkadziesiąt nieraz mieszka rodzin, nie jest to ów Zinshaus niemiecki, stawiany umyślnie dla obcych, a nie dla właściciela; dom rzymski zbliża się do domu angielskiego, zamkniętego dla świata, będącego ogniskiem rodzinnego życia, zasłoniętego przed wzrokiem ulicy. W domu rzymskim, prawie nigdy nie ma okien na ulicę, wąskim korytarzem wchodzi się do pierwszego podwórza, otoczonego kolumnadą i rzędami pokoi. Obcy co miał interes do gospodarza, najczęściej tylko w tym pierwszym był przyjmowany podwórzu, w drugim bowiem podwórzu, głębiej jeszcze położonym, niechętnie widział Rzymianin obcego człowieka. Tam wychodziły najczęściej drzwi od sypialni, tam był gabinet do czytania i w tyle mały ogródek, składający się z kilku cyprysów i drzew pomarańczowych, pod których cieniem chronił się właściciel, przed słonecznym skwarem i rodzimym szczęściem się cieszył. Obydwa podwórza najczęściej bardzo starannie były przyozdobione i często była w środku fontanna, otoczona grupami marmurowych postaci, pod kolumną brązowy Satyr uśmiechał się do przybywających, albo Wenus przyglądała się w cysternie, w której złote pływały rybki. Całe podwórze przykryte było piękną mozaiką naśladującą nie raz utwory znakomitych malarzy, ściany pod kolumnami ozdobione były najróżnorodniejszymi malowidłami, z których wiele do dziś dnia się utrzymało.

Ścienne malarstwo za czasów rzymskich stało na bardzo wysokim stopniu rozwoju i nie jednego w tym względzie moglibyśmy się dzisiaj uczyć od starożytnych i faktycznie wieleśmy się nauczyli. Przede wszystkim materiał na którym malowano, tynk, tak był doskonałym, tak zbity i gładki, że dzisiaj po tysiącu lat prawie, tynk z całych ścian, można pod spodem odpiłować i oprawić cały obraz w ramy jakby jednostajną marmurową tablicę. W ten sposób prawie wszystkie znakomitsze ścienne obrazy zostały z Pompejów przewiezione do neapolitańskiego muzeum, i mało który obraz pękł podczas odpiłowywania go od ściany, na której od wieków spoczywał. W rzymskich starożytnych pokojach, spotyka się najczęściej całe ściany gładko jednostajnym, a mianowicie: czerwonym, żółtym lub białym pomalowane kolorem, w środku tylko znajduje się jakiś obraz: najczęściej tancerka w przeźroczystych szatach albo scena z mitycznych dziejów rzymskich, albo greckich, albo nareszcie w pokojach zwłaszcza jadalnych, pęk zwierzyny lub kosz owoców o świeżej barwie i doskonałym rysunku. U spodu i u góry jest zwykle szeroki, ciemny, czasem całkiem czarny szlak, na którym stosownie do przeznaczenia pokoju, bywają przedstawiane sceny z życia myśliwskiego, walki gladiatorów, wesołe psoty amorków, fantastyczne postacie, girlandy kwiatów, pęki winogron itd. wszystko najczęściej z wielkim malowane gustem.

Bywa też czasem, że ściana przedstawia jakiś perspektywiczny, architektoniczny obraz, jakby teatralna kulisa, więc widzisz na niej np. gmach jakiś z gankami i kolumnadą, u spodu woda płynie i gęsi spokojnie pływają, albo też rząd kolumn, malowany z zachowaniem nader zręcznym perspektywy, rozszerza mały pokój i nadzwyczaj się efektywny wydaje. Kolory po większej części świeżo dochowane mogą zadziwiać dzisiejszych malarzy. Ten sam sposób malowania i to samo użycie kolorów co w Pompejach znajdujemy w ruinach gmachów cesarskich w Rzymie, w pałacu Nerona, gdzie girlandy z winogron i owoców wzbudzają podziw.

Bardzo za złe można mieć zarządowi ruin w Pompejach, że ogołaca zupełnie tamtejsze domy i wszystko co cenniejsze wywozi do neapolitańskiego muzeum. Rozumiemy, że wszystkiego w Pompejach zostawić nie można, tym bardziej, że kto wie, czy Wezuwiuszowi się jeszcze kiedy nie spodoba wymieść swe popioły w stronę starożytnego miasta; jeden dom jednak, powinien być przynajmniej pozostawiony w Pompejach tak jak go znaleziono, ze wszystkimi ściennymi malowidłami, szczątkami marmurów, rzeźb i sprzętów domowych. W neapolitańskim muzeum, które obecnie nadzwyczaj pięknie odnawiają, urządzono jeden pokój w taki sposób, jak były urządzone komnaty w Pompejach; ściany więc są odpowiednio malowane, starożytne sprzęty stoją na miejscu, na którem według ówczesnego urządzenia stać powinny. Pokój ten miłe robi wrażenie, i świadczy, o wysokim artystycznym zmyśle Rzymian, którzy dobremu smakowi w najdrobniejszych nawet szczegółach pomieszkania, zapanować kazali.

Porównując starożytne malowidła, starożytne sprzęty wykopane w Pompejach i w Herkulanum z dzisiejszymi malowidłami, brązami, meblami, widzimy jak się obecnie u Rzymian zapożyczamy. Odkrycie Pompei zrobiło rewolucję w naszych wyrobach, mających nosić cechę pewnego artyzmu. Od kolczyków i kolii począwszy, a skończywszy na koszykach i wazonach na kwiaty, wszędzie widzimy motywy i myśli, które w Pompejach i w Herkulanum swój początek biorą.

Z wieloma fragmentami ściennego malarstwa z Pompejów, można się spotkać nie tylko we Włoszech, nie tylko we Florencji, w Mediolanie, ale co więcej fragmenty te już dosięgły Wiednia, a nawet Berlina. Włoskie dworce kolei żelaznych, co mogą kopiują ze starożytności, i nie powiem, żeby im to na złe wychodziło. Dworzec w Turynie posiada sale nadzwyczaj pięknie malowane, ale malowane pod widocznym wpływem starożytnego ściennego malarstwa.

Jeżeli chcemy śledzić wpływ starożytnego brązownictwa na dzisiejsze tego rodzaju wyroby, to nie potrzebujemy jak tylko przejść się po magazynach Christofla w Paryżu, albo nawet rozpatrzeć się w różnych drobnostkach u Kleina w Wiedniu, a na każdym kroku odkryjemy linię, rysunek, którą widzieliśmy w neapolitańskim muzeum na przedmiocie, co przed kilkoma dopiero laty, został wydobyty z zapomnienia.

Modele z niesłychaną szybkością obecnie po świecie się rozchodzą, więksi bowiem fabrykanci, posyłają rysowników do Włoch południowych, aby każdą nową schwycić formę i w tysiączny ją zastosować sposób.

V

Odkrycie Pompei dało nam dopiero wyobrażenie o starożytnym malarstwie, przed tym o tej gałęzi sztuki u Rzymian prawie sądzić nie byliśmy w stanie, a znając dokładnie ich plastykę, co do malarstwa, musieliśmy nasze wiadomości ograniczać do luźnych wiadomości, zaczerpniętych w tej mierze ze starożytnych autorów. Pompeje nam udowodniły, że malarstwo stało w starożytności na bardzo wysokim stopniu rozwoju, i że prawie wszystkie działy, reprezentowane w dzisiejszym malarstwie nie były obcymi starożytnym Rzymianom.

Jeżeli nam chodzi o malarstwo dekoracyjne i architektoniczne, to na ścianach Pompei i Herkulanum, mnóstwo tej gałęzi malarstwa mamy przykładów. Jak już wspomniałem, całe ściany imitowały nieraz architektoniczne rysunki i mogły służyć za rodzaj teatralnej dekoracji. Zresztą i dekoracje w dzisiejszym słowa znaczeniu były znane w starożytnych teatrach. Zwyczajnie teatr, a raczej scena, miała w głębi stałą murowaną dekorację przedstawiającą dom w ówczesnym stylu, przed którym rozwijała się czynność bohaterów sztuki, wtedy też pisano na afiszach, na ogłoszeniach teatralnych, że przedstawienie odbędzie się ze zwykłą dekoracją. Gdy jednak ta dekoracja nie wystarczała, na ten czas spuszczano inną dekorację i afisz teatralny równie jak w dzisiejszych czasach nie omieszkał z tego skorzystać, aby nie zachęcić publiczności do licznego współudziału w przedstawieniu. Otóż owe płócienne dekoracje, były już polem popisu, nie tylko dla architektonicznego malarstwa, ale i dla pejzażu.

Pejzaż też, krajobraz, jak go dzisiaj nazywamy, stanowi ważną część ściennego malarstwa w Pompejach i niejednokrotnie widzimy tam skały, lasy, kozy drapiące się po górach, wyspy wynurzające się z morza, ubrane świątyniami w doryckim guście lub też nawet naturę wzburzoną, piętrzące się bałwany morskie, albo księżyc spokojnie wschodzący, jakby w wyobraźni sielankopisarza z końca osiemnastego wieku.

Rodzaj malarstwa, w którym ostatnimi czasy rej wodziła flamandzka szkoła: obrazy przedstawiające ubitą zwierzynę, ryby, owoce, stołowe naczynia wśród kuchennych stołów, wszystko to widzimy i w starożytności: zające, kuropatwy, kapłony przyrządzone na rożen, ryby, gruszki, w koszykach winogrona, różnowzorowe i różnokolorowe świeże serwisy znalazły po największej części miejsce na ściennych szlakach przy suficie, albo też często i w środku ścian, ale w tym razie już, jako pewna artystyczna całość.

Zwierzęta w ściennym malarstwie w Pompejach, ważną odgrywają rolę, nie trzeba sobie wprawdzie wystawiać, abyśmy tam mieli spotykać konie Adama lub Kossaka, abyśmy patrzyli się na owce Verboekhowena, co beczeć się zdają, albo cieszyli się psami takimi, jak je malował Landseer, lub lisem Mykitą, co wyszedł z pod ołówka Kaulbacha, lub pędzla Spektera, ale przecież są tam rzeczy godne uwagi jak np. lwica goniąca dwa uciekające woły, albo pies toczący zażartą walkę z kotem o kawałek mięsa.

Malarstwo rodzajowe, zdaje się stało na wysokim stopniu rozwoju, a zabytków w tym względzie, bardzo wiele w Pompejach znajdujemy, albowiem jak wiadomo, Pompeje były miastem kupieckim, które zapewne przede wszystkim ceniło humor, a czasem nawet i trywialność w sztuce. Bankierzy w Pompejach mieli pod tym względem ten sam smak, co ich następcy na Ringstrasse, albo na Jögerzeile, którzy na jednej z ostatnich licytacji obrazów, płacili pięć i sześć razy więcej za mały obrazek Peltenhofena przedstawiający parę węgierskich koników w ubogiej uprzęży, aniżeli za duży obraz religijny, jednego z najznakomitszych włoskich mistrzów.

W guście Peltenhofena jest nawet mały obraz z Pompejów, przedstawiający wóz, na który dwóch niewolników nakłada dzbany z winem, a para koni wyprzężonych, niecierpliwi się, rychło ich panowie, skończą wóz nakładać.

Dotknąwszy jednak rodzajowego malarstwa w starożytności, nie możemy nie potrącić o jeden z jego najcudniejszych tematów, tematów powtarzających się pod najróżnorodniejszymi postaciami i będącego właściwością starożytnej sztuki. Chcemy mówić o amorkach.

Amorek jest to największy figlarz w starożytności, najmilszy psotnik, jaki kiedykolwiek istniał w sztuce, dzieciak, któremu nigdy nie zabrakło na humorze i najróżnorodniejszych oryginalnych pomysłach, towarzysz Wenery i wszystkich ładnych kobiet umiejący zgrabnie wykradać całusy; z tytułu swej młodości, za dziecko uważany, a przecież posiadający zachcenia i doświadczenie dorosłego nieraz człowieka. Gdzie tylko się knuła jakaś miłosna intryga, gdzie tylko życie pełnym płynęło strumieniem, wszędzie się znalazł amorek, bez niego nie odbyło się zejście kochanków, bez niego pięknego snu nie było, bez niego nawet bogowie na Olimpie, w swych stosunkach i stosuneczkach obejść się nie mogli.

Wenus medycejska stoi czysta i wstydliwa pełna uroczego wdzięku, a przecież amorki niecnoty, figlują koło niej, wspinają się na delfina, będącego za piękną boginią. Amorek ma największe na świecie przywileje, jemu wolno wchodzić bezkarnie do komnat bogini, on w każdym buduarze pięknej Rzymianki gospodaruje, jak w swoim mieszkaniu. Mając skrzydła, wszędzie się wśliźnie i wszędzie się dostać potrafi, słowo miłości umie szybko zanieść tam gdzie go piękna pośle królowa.

Rzecz szczególna, że ten amorek, pomimo że się rozumie doskonale na sprawach serca, sam zdaje się jeszcze nie mieć serca, spryt i rozum prędzej się u niego rozwinęły, aniżeli uczucie; przytomności, doświadczenia ma tyle, co dorosły człowiek, czuje nawet pewne sympatie do dam, którym służy, pojmuje rozkosze, jakie są tych udziałem, co w ich sidła wpadli, ale sam się nie kocha, sam jest pod względem uczucia i namiętności najzupełniejszym dzieckiem. Amorek posiada zresztą ciekawość zepsutego dziecka, ciekawość, dla której nie ma przeszkód, ale ciekawość tylko w przedmiotach serca i miłości; inne sprawy go nie obchodzą, on ma swój zakres działania, w którym mu dobrze, w którym jest królem, ma bowiem protekcję wszystkich pięknych kobiet, a więc ma protekcję wszystkich najpotężniejszych mężczyzn.

Nie ma dla Amorka większej pociechy, jak gdy nową miłosną potrafił zawiązać intrygę, małżeństw on nie kojarzy, to nie jego sprawa, małżeństwa go nudzą, tam wszystko idzie spokojnie, poważnie, a wszelka powaga jest mu wstrętna. Zresztą amorek nie lubi dzieci, dzieci płaczą, a on się śmiać lubi, dzieci przypominają mu jego małą figurkę, a on chętnie by za dorosłego uchodził. Amorek, więc najchętniej przebywa w buduarach młodych mężatek, co nieszczęśliwe w małżeńskim pożyciu, o wdówkach nie zapomina, a jak mu się uda starszej kobiecie zakłócić spokój, to śmieje się niepoczciwiec i klaszcze w rączęta.

Amorek mężów nienawidzi, i mężowie żeby mogli, zamknęliby malca do ciemnego pokoju o chlebie i wodzie, na nieszczęście mężów jednak amorek ma skrzydła, a najzazdrośniejszy małżonek, nigdy schwytać go nie może. Nie było wypadku, żeby się amorek skompromitował, żeby niezręcznie postępował, albo żeby zdradził damę, której służy. W starożytnych amorkach jest pewna średniowieczna szwaleria, jest pewien punkt honoru, niepozwalający fałszywie postępować wobec kobiety, w której służbie się jest, której barwę się nosi.

Mimo wszystkich swych wad, amorek jest poczciwym chłopczyną, nie masz w nim śladu szkodliwej złośliwości, jeżeli bowiem czasem źle robi, to jego czyny wynikają z niepochamowanej chęci kojarzenia serc pragnących miłości, ale bynajmniej nie z chęci sprawienia komuś przykrości. Toteż amorek dalekim jest od cynizmu, i gdzie się panowanie cynizmu zaczyna, tam Amor składa dobrowolnie swoje berło i oddaje je w ręce Satyra, owego człowieka, o kozich nogach i zimnym, pustym uśmiechu.

Satyr towarzyszy zwykle Bachusowi, amorek jest przy nim tylko w miłosnych wyprawach i często wychodzi na jego towarzystwie w nader niefortunny sposób. Biedny chłopczyna, nieprzyzwyczajony do wybryków posiwiałego przy kieliszku bożka, kończy zwykle przy nim bardzo smutno. Proszę sobie przypomnieć jeden z bardzo pięknych obrazów Rubensa, zdaje mi się, że w Turynie, przedstawiający Bachusa w wesołym towarzystwie. Wina tam już dużo wypito, bachantka dolewa z pełnego dzbana swemu pryncypałowi. Satyr pije na boku, co się tylko wypić da, a dwóm amorkom biedakom, złe towarzystwo tak nie posłużyło, bo się zachowują w ten sposób, jak studenci z gimnazjum, gdy pierwsze wypalili cygaro. Coś podobnego przedstawić, może sobie pozwolić tylko taki Rubens, chociaż w ogóle włoscy malarze na rachunek amorków bardzo wiele grzeszą, a nawet nieskazitelnemu Rafaelowi, można by w tym względzie wielki zarzucić grzeszek, umieścił on, bowiem na jednym obrazie, na którym Matka Boska króluje w świętym otoczeniu, Amorka w takiej pozycji, o jakiej się w przyzwoitym nie wspomina towarzystwie.

Skrzydlaty amorek tak dalece był w starożytności związany z pojęciem miłości, że stale został jej symbolem. Jeżeli np. na jednym obrazie w Pompejach, widzimy młodą kobietę zadumaną, a obok niej zadumanego Amorka, to już jasnym jest, że malarz chciał nam powiedzieć, że owa kobieta myśli o miłości. Jednym z najciekawszych obrazów z Amorkami w Pompejach jest duży obraz przedstawiający starca sprzedającego amorki. Amorki siedzą w klatce, a stary ptasznik właśnie jeszcze jednego z nich wsadza do klatki. W pobliżu stoi piękna młoda kobieta, ku niej wzlatuje amorek z dwoma wieńcami, a za nią zza sukni jeszcze jeden z tych małych psotników wyziera, jak gdyby się obawiał, że i jego wsadzą do klatki. Stary ptasznik widocznie z młodą panią wiele miał kłopotu, skoro aż całą klatkę amorków musiał przynieść, aby przecież odpowiedniego zdołał jej wyszukać.

Humor nigdy amorków nie opuszcza; to też widzimy ich w Pompejach jak się czubią po ścianach, jak na kozach jeżdżą, jak wywracają koziołki i najróżnorodniejsze wyprawiają psoty. Do pojęcia amorków, tyle było już przywiązane humoru, że samo postawienie Amorka w pewnych okolicznościach, które same przez się nic nie przedstawiały szczególnego, miały całemu jego otoczeniu nadać pewną cechę wesołości. Toteż starożytni malarze kazali amorkom najróżnorodniejsze, najsprzeczniejsze z ich powołaniem mieć zajęcia: są obrazki w Pompejach, na których np. dwa amorki zawzięcie buty szyją i koło nich znajduje się cały warsztat szewski, inne dwa amorki mozolą się nad jakąś stolarską robotą, poruszając większą piłą jak oni sami. Sprzeczność, jaka istnieje pomiędzy powołaniem Amorka, z szewskim rzemiosłem, musiała rzeczywiście działać rozśmieszająco, co rzymscy malarze wyzyskać umieli.

Amorki były ulubioną ozdobą kobiecych biżuterii i w zbiorach drogich kamieni, zachowanych z czasów rzymskich, widzimy amorki w różnych postaciach już to w pierścieniach, już to w kamieniach służących do ozdoby naszyjników i naramienników. Jak serce z gorejącym płomykiem, spotkać można dzisiaj, na przedmiotach mających być pamiątką miłości, tak amorek, dawniej wybornie służył w podobnych razach. Amorek najlepiej się udawał na godło do kamieni służących za amulety, bo ten poczciwy chłopczyna, nie pozwolił z pewnością nic złego zrobić pięknej kobiecie i odwracał od niej nieprzyjazne losy.

Pojęcie starożytnego amorka, przeszło do pojęć i tradycji chrześcijańskich, a wiecznie młody i wiecznie wesoły amorek, nie dał się zakopać pod gruzami starożytnego Rzymu, ale odżył w sztuce chrześcijańskiej, jako aniołek, pod tą samą postacią i bardzo często, z tymi samymi przywilejami. Wprawdzie Chrystianizm założył wędzidła rozpustnemu chłopcu, nie pozwalał mu już widocznie protegować zakazanych miłosnych stosunków, ale zawsze amorek, obecnie aniołek, został rozpieszczonym dzieckiem całego zastępu osobistości stojących na szczycie chrześcijańskiej wiary. Chrystianizm pozwalał tylko aniołkowi starzeć się i postawił obok skrzydlatego dziecka, całe chóry istot rozwiniętych, męskich, walczących za Boga i wiarę.

W sztuce jednak, nawet w sztuce kościelnej, do dziś dnia starożytny amorek z nowożytnym aniołkiem w najzupełniejszej żyją zgodzie, i trudno by było w nim rozpoznać, kogo malarz myślał, malując skrzydlate dziecko, czy towarzysza starożytnej bogini miłości, czy dziecinę unoszącą się około tronu Matki Boskiej. Tradycja starożytna o amorku, tak dalece ciągnie się w religijnym włoskiem malarstwie, że Rubensy, Rafaele, Tacjany na najpoważniejszych religijnych obrazach, oddają pod postacią amorka pewną humorystyczną część swej kompozycji, podczas gdy obraz nieraz mistyczno-religijne ma przedstawiać zagadnienia, aniołek tymczasem na boku zupełnie ziemskimi trudni się rzeczami i nader przyjemny tworzy kontrast. W Galerii Pitti króluje na tronie Madonna del Baldachino Rafaela, i podczas gdy na całym obrazie rozlana jest pewna powaga i uroczysty spokój, dwa aniołki na boku z figlarnymi minkami uczą się czytać, a tak im się to poważne zatrudnienie zabawnym zdaje, że mimo woli żartują same z siebie. Już to te ucieszne aniołki zwykle nie pojmują wielkich religijnych dramatów, które się koło nich odgrywają, nie umieją uświęcić rzeczy, które wiara otoczyła pewną aureolą świętości. Aniołki Domenichina jak piłką bawią się różańcem, i ani im na myśl nie przyjdzie, że to ze stanowiska religii, tak poważny przedmiot, w Camposanto w Pizie aniołki kąpią się w chrzcielnicy: jeden z nich na głowę skacze do wody, inny znów popycha swego towarzysza do wody, który snąć nie jest przyjacielem kąpieli.

Nowsi malarze umieli zresztą w świeckich obrazach, w wyborny sposób pojmować i przechować tradycję amorków, a Rubens mistrzem był pod tym względem. Około każdej jego Wenery, gdzieś z boku ukryty jest amorek, a taki figlarny, taki miły, że nie dziw, iż jest ulubieńcem swej pani. Sławne są owe amorki w galerii Borghese, co niby obojętnie, jednak z wielką energią, ostrzą na kamieniu swe strzały, jako zapowiedź miłosnej sceny, która się w ich pobliżu wkrótce ma odegrać. Z wielkim humorem wiąże inny amorek Rubensa, za nogę, do boju spieszącego Marsa, aby nie opuszczał swojej kochanki. Gdyby Mars chciał, to by za jednym poruszeniem swej żylastej nogi przerwał i pety na niego nakładane i amorka za sobą pociągał, ale zachody amorka widoczną wojownikowi sprawiają przyjemność i znać, że ów amorek ma więcej moralnej, aniżeli fizycznej siły. Wyborne są amorki na obrazie Rafaela, przedstawiającym Galateę, jak w prawo i w lewo wypuszczają strzały ze swych łuków, aby tylko rozżarzyć miłość pomiędzy nimfami a Trytonami.

Tysiące musiałbym wyliczać obrazów, w których amorki, albo aniołki, pełną humoru grają rolę, postać ich, bowiem jest tak wdzięczna, tak się nadaje do pełnej uroku kompozycji, że niejeden malarz nie może sobie odmówić, aby nie pójść w ślad swych poprzedników i nie wywołać jeszcze raz amorka na płótno. Jedna z najnowszych kompozycji, która przed dwoma laty tyle narobiła rozgłosu owa Venus Anodiomene, otoczona jest także nader figlarnymi amorkami, które zwracają uwagę widza na wdzięki swej pani.

Nie pomnę już, którego dzisiejszego malarza są dwa niewielkie obrazki, znane z fotografii szerokiej publiczności, będące jedną z tak miłych kompozycji, że takowe długo pozostają w pamięci. – W buduarze stoi młoda kobieta, pełna wdzięku, w widocznym oczekiwaniu kogoś, kto ją bardzo i bardzo obchodzi; jeden amorek niecnota, ciągnie ją za suknię naprzód z całej siły, drugi dopomaga w pracy swemu towarzyszowi, i z boku oparł się o swą piękną panią, popychając ją tam, gdzie koleżka ciągnie. Obrazek prosty, ale zrozumiały.

Na drugim obrazku widzimy tę samą kobietę zmartwioną, zapłakaną, chustką zasłaniającą oczy, a amorek także zapłakany, klęczy na grochu, a drugi kryje się do kąta, aby ujść gniewu swej pryncypałki.

Niepoczciwe amorki, co one narobiły kłopotu!

Może za długo zatrzymały nas amorki, skoro nam wypada mówić o innych gałęziach malarstwa w Pompejach, czytelnicy nam jednak darują zboczenie, bo rzecz naturalna, że i autora amorek na bezdroża może zaprowadzić.

Pompeje posiadają także wiele zabytków historycznego malarstwa, a treść do takowego, czerpano najczęściej z greckich podań, lub też kreślono obrazy, które nieśmiertelny podał Homer. Do lepszych w tym względzie kompozycji, należy Herkules toczący walkę z lwem, rysunek tam bardzo poprawny, pejzaż w głębi odznaczający się doskonałą perspektywą. Większych rozmiarów kompozycją jest uprowadzenie pięknej Bryzeidy. Schwycony tam jest moment, kiedy Agamemnon posyła swych heroldów do namiotu Achillesa, aby mu uprowadzić Bryzeidę, którą król żąda, jako nagrodę za Chryzeidę, aby ją oddać jej ojcu, uśmierzyć gniew Apollina i tamę położyć morowej zarazie szerzącej się w obozie Greków. Z płaczem zbliża się piękna dziewczyna pod tron Achillesa, który prawą ręką daje znak heroldom, aby ją poprowadzili, w oku bohatera jednak znać miłość i gniew, że się musi poddać wyrokowi króla.

Z ugrupowania i pięknego rysunku wielu z tych ściennych obrazów można z pewnością prawie przypuszczać, że pokojowi malarze, kopiowali tylko dzieła znakomitych mistrzów, które wówczas były powszechnie znane i słusznego nabrały rozgłosu, najczęściej bowiem, samo wykonanie rysunku, w wielkiej stoi sprzeczności z kompozycją, zdradzającą niepospolity talent malarski, podczas gdy samo wykonanie nie zasługuje na szczególną uwagę. Rzecz zresztą bardzo naturalna, że tak być musiało i malarze kopiowali dzieła znakomitych autorów, jak się to i dzisiaj dzieje.

Rewolucji w wyobrażeniach naszych o starożytnym malarstwie, dokonał jednak wielki obraz z mozaiki, znajdujący się dzisiaj w neapolitańskim muzeum, a przedstawiający, jak powiadają historycy, bitwę pod Issos. Jest to mozaika ogromnej wielkości przedstawiająca króla Dariusza na złocistym, czterema końmi w poręcz sprzężonym wozie, w chwili, kiedy sam Aleksander lancą przeszywa jego ulubionego brata i wodza Dariusza Oxathresa. Pomimo że obraz zrobiony z mozaiki, przecież wyrazy twarzy Dariusza, Aleksandra, tak odpowiadające strasznej chwili, rysunek całego bojowego szyku, ugrupowanie, perspektywa, cieniowanie, tak znakomite, że pierwszorzędny malarz dzisiejszy, na tym obrazie swój podpis mógłby położyć.

W tej mozaice, która niestety z jednej strony jest uszkodzoną, podziwiać musimy nie tylko już mistrzowskie dzieło artysty, ale nadto nadzwyczajną technikę tych, co ją układali. Jest to bezsprzecznie jedna z najpiękniejszych istniejących mozaik, przechowanych nam ze starożytności, pomimo że dzięki trwałemu materiałowi, posiadamy wiele nader cennych pod tym względem zabytków, które teraźniejsi fabrykanci mozaik, aż do znudzenia nieraz powtarzają, jak np. gołębie siedzące na urnie, znalezione w willi Hadriana, zdobiące w kształcie broszy, nie jedną piękną szyję, Włoch i Wielkiej Brytanii.

Bardzo piękne mozaikowe posadzki zachowane ze starożytności widzieć jeszcze można w Rzymie w pałacu Cezarów, i w rzymskich muzeach. Największymi wrogami starożytnych mozaik, są niezaprzeczenie Anglicy, każdy angielski turysta bowiem miałby sobie za wyrzut sumienia, gdyby cichaczem nie wyjął z posadzki, choć ze dwa kamyczki i nie włożył je do podróżnej torby. W willi Tyberiusza na wyspie Capri, gdzie ruin nikt nie pilnuje, wkrótce Anglicy całą rozbiorą posadzkę, nie ma dnia bowiem, żeby statek zabierający stamtąd podróżnych do Neapolu, nie wiózł ze sobą kilku funtów kamieni, z których się ongi składała posadzka pałacu groźnego Cezara.

Trzeba było wulkanicznej włoskiej natury, a wskutek tego tak ogromnej rozmaitości różnorodnych kamieni, aby mozaika mogła tam dojść do tej wysokości, na której stała w czasach starożytnych i z której dzisiaj bynajmniej nie schodzi. Dość przejść się wzdłuż Lung Arno we Florencji, albo po Placu Hiszpańskim w Rzymie, aby za wystawami sklepów, podziwiać te gustowne i piękne wyroby, jakie Włosi z małych składają kamyczków. W galerii Pitti znajduje się prześliczny zbiór stołów mozaikowych, którymi rzeczywiście można by umeblować salony jakiegoś zaczarowanego pałacu: jednostajne tafle malachitu, albo lapis lazuli. Przy tych stołach mogłoby wygodnie zasiąść sześć do ośmiu osób, co wzbudza zazdrość w niejednej damie, która spoglądając na swą dużą broszę z malachitu, widzi ją tak bardzo poniżoną w swojej opinii.

Może nam się już w niniejszych szkicach nie nadarzy po raz wtóry sposobność mówić o mozaikach musimy, więc sobie pozwolić, poświęcić słów kilka stolicy mozaik, miejscu skąd się takowe na świat cały rozchodzą. Fabryka papieska mozaik w Rzymie, nieraz już była opisywaną, więc chętnie ją pomijam, tym bardziej, że nie mam bynajmniej ochoty dawać moim czytelnikom lekcji robienia mozaik, prawdopodobnie, bowiem nauczyciel uczniów swoich powstydzić by się musiał. Moim zamiarem jest, przypomnieć czytelnikom Ponte Vecchio we Florencji, ów oryginalny, wielce malowniczy most, gdzie wyłącznie fabrykanci mozaik założyli swoje panowanie.

Dziwny to most! wieki tam stoi, rozpięty na Arnie, porósł już mchem i poczerniał ze starości, a na swych barkach nosi codziennie setki pięknych kobiet z całego świata, które tam dobierają ozdoby z mozaiki, stosownie do koloru włosów, a może i ulubionej jakiej toalety. Po obydwu stronach na całej długości mostu, od dawien dawna złotnicy, fabrykanci mozaik popostawiali murowane domki, w których dzień cały pracują, wystawiają przechodniom na pokaz i na sprzedaż dzieła swej sztuki. Kilkadziesiąt sklepików z jednej i kilkadziesiąt z drugiej strony rywalizuje ze sobą, dobrocią wyrobów i pięknością rysunku mozaik. Całe szeregi zagranicznej publiczności zatrzymują się przed sklepikami oglądając brosze, kolczyki, spinki, małe obrazki, aby nimi uszczęśliwiać swych znajomych, krewnych od Sztokholmu, aż po Rio de Janeiro. Nie jeden narzeczony, chodzi i wraca, przypatrując się, w czym by najbardziej do twarzy było jego przyszłej żonie, nie jeden kochanek rad by, aby w ten kamień, co go stąd wywiezie, wlać jakąś siłę magnetyczną, która by jego ukochaną przywiązała do niego na wieki. Inny znów biedny małżonek, co od czasu jak jest we Włoszech musi ciągle kupować, tak jego pani zna się na pięknych rzeczach, rad by jak najprędzej przejść z żoną na drugą stronę mostu, aby minąć terytorium, na które tyle się nagromadziło pokus, lecz ciekawa pani, zobaczyła coś bardzo pięknego, nadzwyczaj gustownego i pomimo że mężulko oczy odwraca, ona mu każe zwrócić na mozaiki uwagę i wyciągnąć wychudły już pugilares.

Podczas gdy na dole na moście gwarno i ludno, na pierwszym piętrze nad jubilerskimi sklepami inny można widzieć obraz. Most i pierwsze piętro! Powiecie – cóż to znaczy? – Tak jest: nad sklepami po jednej stronie mostu ciągnie się długi korytarz łączący dwie galerie: Pałacu Uffici i Pałacu Pitti tak, że tym korytarzem przejść można z jednej do drugiej galerii, nie wiedząc o tym, że się przechodziło przez rzekę. Otóż w owym korytarzu, przez który sporym krokiem trzeba iść najmniej dziesięć minut, pozawieszane są ściany kartonami, rysunkami najznakomitszych ministrów, albo też gobelinami o dziwnie pięknych barwach i dokładnym rysunku.

Podczas gdy więc na dole na moście, wszystko rusza się, żyje, potrąca, krzyczy i pracuje, tutaj na górze poważny, artystyczny panuje spokój; gdzieniegdzie długowłosy malarz kopiuje szkice Michała Anioła, albo świeża elegancka lady, mozoli się nad wyrysowaniem takiej samej ręki, jaką Rafael jednym rzutem ołówka nakreślił. W kącie z głową o gobelin opartą drzemie tymczasem, co kilkadziesiąt kroków służący pilnujący skarbów galerii, a przebudzając się czasem ze snu spogląda, czym prędzej na zegarek, rychło nadejdzie godzina, w której będzie mógł wypraszać z galerii, natrętnych cudzoziemców.

VI

Obowiązki powołują nas jednak do Pompei, porzućmy, więc drzemiącą służbę i świeże Angielki na Ponte Vecchio i wracajmy jak niepyszni, pomiędzy starożytne ruiny, bo tam jeszcze chwilę podumać, pochodzić nam przyjdzie.

Gdy się bliżej rozpatrzymy w domach prywatnych i publicznych gmachach Pompejów, musimy zauważać, że miasto to w chwili, gdy było zasypane, musiało być nowym i nosić cechę pewnej świeżości. Budynki tam w większej części do siebie podobne, marmury jak gdyby dopiero, co wyszły spod dłuta zręcznego kamieniarza, malowidła świeże i jedynie tylko mury otaczające miasto i amfiteatr zdawałyby się świadczyć, że Pompeje nie były jakąś świeżo założoną kolonią, ale miastem od dawna wspominanym przez rzymskich historyków.

Posłuchajmy więc dziejów Pompei, a pozorna sprzeczność wnet się nam wyjaśni.

Przed rokiem 63 ery chrześcijańskiej, przed panowaniem Nerona, Pompeje były starożytnym miastem, wesołym i bogatym, które nigdy nie widziało ognia na szczycie Wezuwiusza, a tym mniej gorącej lawy. W r. 63 był pierwszy wybuch Wezuwiusza za czasów historycznych, w szesnaście lat później w r. 79 za panowania Tytusa, nastąpił drugi wybuch, po którym się miasto już nie podniosło, ale zasypane popiołem, spoczywało aż do naszych czasów. Gdyby miasto po pierwszym wybuchu było się nie odbudowało, ale gdyby popioły z taką siłą go przysypały, jak po drugim wybuchu, to bylibyśmy mieli dzisiaj Pompeje starożytne, Pompeje takie, jakie najdawniejszych rzymskich sięgały czasów; obecnie jednak mamy przed sobą Pompeje z czasów upadku rzymskiego cesarstwa, z czasów upadku rzymskiej sztuki, Pompeje naprędce odbudowane, bez dawnych zabytków, bez dawnych wspomnień.

Zapytacie się jednak: jakże mieszkańcy dawniejszych Pompei, przeszedłszy raz już w r. 63 groźny wybuch i straszne trzęsienie ziemi, mogli się na nowo osiedlać na tak niebezpiecznym miejscu i narażać się na niechybną zgubę? – Zarzut ten łatwo nam im czynić przychodzi, skoro wiemy, że za naszej ery, więcej jak 45 naliczyć możemy wybuchów Wezuwiusza, po pierwszym jednak wybuchu, nie sądzono zapewne, aby przyroda tak często chciała sobie sprawiać straszne igrzyska, więc z ufnością w lepszą przyszłość, wracano do rodzinnych ognisk. Wówczas myślano, że Wezuwiusz wybuchał po raz pierwszy w r. 63 i dzisiejsze dopiero badania udowodniły, że groźny wulkan drzemał tylko dwadzieścia lub piętnaście wieków, aby tym silniej zatrząść ziemią, przy swym przebudzeniu. Geologowie powiadają, że przed wieloma wiekami, w około dzisiejszego Morza Śródziemnego, wielka się odbyła rewolucja; tam gdzie był ląd powstało morze, a wody ustępujące utworzyły ogromną pustynię: dzisiejszą Saharę. Rewolucja ta może była skutkiem wulkanicznych poruszeń ziemskiej skorupy i niejeden wówczas wybuchał już Wezuwiusz, nie jedna Etna siała w około siebie zniszczenie. – Tradycje narodów przechowały nam z tych czasów groźne wspomnienia, a legenda o Tytanach, co kamieniami w niebo rzucali i o gromach spadających wskutek tego z krainy bogów, nie zdaje się mówić, o czym innym, jak tylko o potężnej walce żywiołów miotanych siłą ognia, co wewnątrz ziemi goreje. Wiadomą jest rzeczą, że po każdym wybuchu wulkanu następuje zwykle straszna burza ulewna, niemająca granic tak, że się zdaje, jakoby rzeki przemieniły swoje koryta i niewidzialną siłą, źródła ich były przeniesione w obłoki, aby stamtąd mogły spadać na ziemię.

W r. 1872 byłem świadkiem takiej burzy po kwietniowym wybuchu i rzeczywiście widząc te błyskawice i słysząc te gromy, co biły w Wezuwiusz, można było sobie przypomnieć starożytną tradycję, która bogom na Tytanach każe wywierać zemstę.

Spalone pola, po których się według starożytnych podań szło do piekieł, nie jednokrotnie dzisiaj spotkać można koło wulkanów, wody Styksu, których pić nie było można znajdujemy, jako źródło z wielką ilością kwasu węglowego, Lago Fusaro, około którego roślinność wymarła, przypomina nam Acheron, nad którego brzegami błądziły cienie umarłych.

W tradycji, więc ludów italskich zachowała się pamięć wulkanicznych wybuchów, kiedy jednak po raz ostatni w czasach starożytnych rzucał Wezuwiusz skałami ku niebu, trudno by nam było na to odpowiedzieć, prócz słów: że to musiało być bardzo i bardzo dawno, jak powiedzieliśmy, może przed piętnastoma, a może i przed dwudziestoma wiekami.

Za czasów poprzedzających wybuch z r. 63 ery chrześcijańskiej, zaginęła nawet tradycja, że góra Wezuwiusz jest wulkanem. Po sam szczyt góry sięgały najpiękniejsze winnice, żyzne pola rozciągały się u jej stóp, a bogate miasteczka, łączyły nieprzerwanym łańcuchem Neapol i Pompeje.

Zatoka neapolitańska tyle miała podówczas uroków, że możni rzymscy panowie przyjeżdżali tam lato spędzać, stawiali sobie wille nad morzem i ani myśleli, że na podminowanej stawali ziemi.

A przecież gdyby mieli dzisiejszą geologiczną wiedzę, to by nie byli tak bardzo dowierzali tej uroczej, ale zwodniczej zatoce. Z dzisiejszych badań się okazuje, że Pompeje stoją na odwiecznej lawie, i że cały pokład ziemi rozciągający się tam, aż ku morzu czystą jest lawą. Co więcej nawet, jeden francuski uczony radzi, aby w tej lawie kuć głębokie studnie, a kto wie czy się tam nie natrafi, na jakie miasto, które za czasów Romulusa i Remusa, prawdopodobnie już nie istniało. Przypuszczenia takie zyskują na prawdopodobieństwie, że w najnowszych czasach na innym miejscu w Morzu Śródziemnym, znaleziono ślady murów i mieszkań ludzkich sięgających zapewne epoki kamiennej.

Gdy sueska kompania budowała PortSaid, potrzeba jej było doskonałego wapna i w tym celu przysłała statki na wyspę Therazię, gdzie się wyborny znajdował materiał. Wyspa ta jest wulkanicznej formacji, tak dalece, że na niej ani jednego nie ma źródła i wodę tam w skórzanych worach przywożą z daleka. Robotnicy pracujący około wydobywania wapna, uważali, że tylko do pewnej głębokości mogą kopać, dokąd nie napotkają na twardy kamień leżący w dziwnie regularnych pokładach. Pokłady te zbadano w r. 1867 po wybuchu Santorina, który także długo zdawał się spokojnym. W celu zbadania okoliczności towarzyszących temu wybuchowi, udało się na Therazię kilka uczonych i ci przy tej sposobności przekonali się, że owe mury, o których wspominali robotnicy z Port-Said, są rzeczywiście ludzką robione ręką, co więcej: odkopano całe domy, do najdawniejszej ludzkiej należące epoki.

Otóż jeżeli pod grozą wulkanicznego wybuchu Santorina, miasta istniały za najdawniejszych czasów, dla czegoż by nie miały istnieć u stóp Wezuwiusza? – Tak przynajmniej rozumują uczeni, może się kiedyś przekonamy,

Przeciw memu w tych szkicach przyjętemu zwyczajowi, może trochę za długo zajmuję się archeologią i geologią i w zanadto uczone zaczynam się wdawać wywody, przedmiot mój jednak tak był związany z poważnymi studiami, że niepodobna było w tej mierze inaczej postąpić, proszę więc o chwilkę cierpliwości, a znów porzucimy ciasne mury Pompei i odetchniemy w wielkim przestworze szczęśliwej Italii.

Do najnowszych czasów było mniemanie, że Pompeje zostały lawą zasypane, a nawet, o ile sobie przypominam p. Kremer w swoich podróżach do Włoch, za tym poszedł zdaniem. A przecież fałszywszego zdania być nie mogło i kto tylko nie jest par excellence teoretykiem i ma, jakie takie pojęcie o własnościach żywiołów, mógł na pierwszy rzut oka przekonać się, że w Pompejach nie ma ani śladu lawy. Gorąca lawa jest tak piekielnym płynem, że na drodze którą sobie obrała, nic się nie ostoi i wszystko podlega zniweczeniu. Wyobraźmy sobie rzekę roztopionego żelaza, spływającą z wielkiej góry, a możemy przypuścić: czy tej sile zniszczenia, jaką ona będzie posiadać, oprze się drzewo lub mury, a czy zresztą choćby kamienie pozostały na swym dawnym miejscu, czy te kamienie zdołają zatrzymać cement, którym były powleczone, albo co więcej: kolory farb, co na nich istniały?

Trzeba było widzieć strumień płynącej lawy w r. 1872 na St. Sebastiano koło Neapolu, aby mieć pojęcie, jak wszystko ustępuje przed tym najstraszniejszym żywiołem, łączącym płynność rzeki i trawiące zalety ognia. Grube drzewa w jednej chwili wywrócone, jasnym buchały płomieniem, piętrowe kamienice przewracały się jak domki z kart za dmuchnięciem psotnego chłopięcia, a szkło i żelazo topiło się, aby powiększać objętość lawy.

W takich, więc warunkach, gdyby Pompeje lawą były zalane, byłyby uległy najzupełniejszemu zniszczeniu, a choćby szczęśliwym zrządzeniem, mocniejsze domy były ocalały, to by odkopywanie ich było prawie niepodobnym, zastygła lawa, bowiem jest twardą jak granit i byłaby się w stanie płynnym, tak złączyła z murami, tak by zresztą była pozapełniała, komnaty i piwnice domów, że bez zniszczenia wszystkiego, trudno by ją było odłączyć od cegły lub kamienia, a tym mniej, od wyrobów delikatnych z brązu, marmuru lub szkła. Cóż mówić dopiero o szkieletach ciał ludzkich, które w tej gorącej kąpieli, byłyby zwęglały i spopielały! – Zresztą nie trzeba było tych wszystkich dowodów, ale tylko zapytać się robotników pracujących około odgrzebywania ruin, albo popatrzeć się na ich pracę, aby zobaczyć, że odgrzebują popiół zmieszany z drobnymi kawałkami lekkich porowatych kamyczków, pumeksów, które pospolicie we Włoszech lapilli nazywają. Popiół spadający na Pompeje, niesiony chwilę w powietrzu, nie był już nawet tak dalece gorącym, aby niszczył wszystkie organiczne ciała, a że był suchy i cienki, więc nadzwyczaj odpowiednim stał się czynnikiem, do zakonserwowania nam jak największej ilości zabytków starożytnych i przechowania ich w najlepszym stanie do dzisiejszych czasów.

Lekkością popiołu też tłumaczy się, że Pompeje tak łatwo da się obecnie odgrzebywać, i że z grubej warstwy tego materiału spoczywającej na starożytnym mieście, w ciągu wieków nie utworzyła się twarda ziemia, która by z trudnością tylko odsunąć się dała.

Jak z jednej strony lekkość popiołu ułatwia nam odgrzebywanie Pompei, tak z drugiej strony, stała się ona przyczyną, że bardzo mało znajdujemy tam przedmiotów cennych, sprzętów, kosztowności itd., gdy bowiem po wybuchu w r. 76 wulkan odpoczął i pierwszy przestrach okolicznych minął mieszkańców, gdy nadto dawni pompejańscy obywatele, co się ucieczką od śmierci wyratowali, zaczęli myśleć o przyszłości i swoim mieniu, co się pod nawałem skryło popiołów, na ten czas wielu z nich zaczęło rozkopywać lekką powierzchnię i dostawać się do swoich domów, chcąc stamtąd uratować wszystko, co się jeszcze uratować dało. Z tego też powodu, widzimy w domach pompejańskich wiele ścian przedziurawionych z jednego pokoju do drugiego, gdy bowiem ludzie szukający ukrytych skarbów, dostali się do jednej komnaty, a z tej nie było drzwi do komnat przyległych, na ten czas robili dziurę w murze i w ten sposób łupili, co złupić było można.

Wskutek tego też jak powiedziałem, Pompeje tak mało posiadają sprzętów i rzeczy wartościowych, nie w porównaniu mniej, aniżeli Herkulanum, tak dalece, że wszystkie cenniejsze zabytki, nagromadzone w neapolitańskim muzeum, pochodzą z Herkulanum, a nie z Pompejów.

Zapytacie się jednak dlaczegóż w Herkulanum lepiej się to wszystko zachowało i czyżby Herkulanum w innych było warunkach? – Tak jest – rzeczywiście, najnowsze badania okazałym że Herkulanum było zamulone, gdy bowiem po wybuchu, wielkie spadły deszcze, gdy jak stare powiada podanie, bogowie na Tytanów piorunami rzucać zaczęli, całe rzeki wody płynęły ku morzu, zabierając ze sobą masy popiołu, które pozostały z wybuchu. Wskutek tego, powstały takie masy namułu, że miasteczko położone nad morzem, w tym miejscu, gdzie owa rzeka wody i mułu do morza spływała zupełnie zostało zasypane. Domy, kamienice, stanowiły właśnie tamę, o którą muł mógł się opierać i z szybkością wzrastać w rodzaj małego pagórka. Gdy więc żywioły się uciszyły, na miejscu Herkulanum zobaczono wielkie namulisko, a że takie namulisko, stanowiło zbitą masę, więc daleko tam trudniej było kopać, aniżeli wielkim i suchym popiele. Zresztą dawniejsi mieszkańcy Herkulanum, wydziedziczeni przez okrutny Wezuwiusz, nie przypuszczali zapewne, że w tej toni błota i mułu, jakiekolwiek sprzęty mogły się jako tako zachować i nie ulec zupełnemu zniszczeniu. Temu przypuszczeniu zawdzięczamy dzisiaj nadzwyczaj wiele cennych zabytków, w które obfituje Herkulanum. Na zasypanym miasteczku, istnieje dzisiaj inne miasto Rezina i ta okoliczność jest przyczyną, że około odkopywania Herkulanum tak powoli postępują gdyby, bowiem rząd chciał się energicznie wziąć do dzieła i całe miasteczko tak jak Pompeje starać się wydobyć na powierzchnię ziemi, to musiałby wywłaszczać mieszkańców dzisiejszej Reziny i za drogie pieniądze kupować od nich grunty i kamienice. – W Herkulanum, więc roboty idą bardzo pomału, a zbita ziemia tworząca obecnie pewien rodzaj miękkiego piaskowca, dającego się kruszyć w palcach, ale dość silnego, aby w nim kopać górnicze ganki, daleko większe, aniżeli w Pompejach, stawia kopiącym zapory. W tych gankach, więc chodzi się z pochodniami jak w katakumbach i tutaj już nie ma się tego poglądu na całość miasta, jaką dają nieoszacowane Pompeje.

Nowsi uczeni radzą rządowi włoskiemu, aby ograniczył roboty w Pompejach, które prawdopodobnie już nauce nie wiele przyniosą pożytku, tym bardziej, że trzy czwarte części miasta jest odkopane, natomiast, aby się z całą energią rzucił na odkopywanie Herkulanum, skąd by nauka nader obfite wyniosła plony. Gdyby duma włoska na to pozwoliła i gdyby otworzono w całym świecie na ten cel subskrypcję, to by obce rządy i wielu prywatnych ludzi, z pewnością spieszyło ze znacznymi kapitałami, aby tylko co rychlej wydobyć ukryte skarby, które w ciągu wieków mogą ulec niepowetowanemu zniszczeniu.

***

Źródło: Kazimierz Chłędowski, Szkice z Włoch, Nakładem Księgarni Seyfartha i Czajkowskiego, Lwów 1873, str. 99-160.