Józef Ignacy Kraszewski

Kartki z podróży #1

Położenie – początki osady na wyspach. – Laguny. Lido. Wyspy. Canal grande. Fizjonomia miasta. – Opustoszenie. Gondola – i gondolierzy. – Pierwsi mieszkańcy. Pierwsze budowy. Pierwszy doża. Szlachta wenecka. – Władza dożów. Handel i żegluga. Zdobycze i siły rzeczypospolitej. Dandolo. – Posiadłości na wschodzie. – Łupy wojenne. Dożowie ze szlachty. Rząd rzeczypospolitej. Walki z Genueńczykami. – Rozkwitnięcie i potęga w XV wieku. Powolny upadek i jego oznaki. – Walki wewnętrzne, usiłowania daremne. – Osłabianie stopniowe. Dramatyczność dziejów Wenecji. – Losy dożów, ograniczenie ich władzy. Obrzędy przy ubiorze. Uroczysty strój i godła władzy. Libro d’oro szlachty. Rada dziesięciu. Jej przewaga. – Paszcze brązowe. Przemoc rady i jej siła. Władza i udział ludu w rządzie. Nicolotti i Castellani. Obyczaje pierwotne, zbytek późniejszy i zepsucie. – Uroczystości, zabawy. – Regaty. Zmiany żywota, które sprowadził upadek niepodległości. – Ostatnie godziny rzeczypospolitej. – Stan dzisiejszy.

Wstrzymamy się tu nieco z opisem dalszych wrażeń podróży, aby dać naprzód choć niedokładne wyobrażenie o tym mieście, jedynym w świecie, którego ruinę ocienia tak wielka, tak dramatyczna przeszłość.

Wenecja wyrasta z morza cudownie, z ziarna kilku chat rybaczych, długo potem panuje morzom, a jeśli dzisiejsze rachunki nie mylą, morze grozi jej pochłonięciem, bo co lat sto po cztery cale przybiera. Dziwna ta osada, którą postrach napadów barbarzyńskich wzniósł przed laty, na siedemdziesięciu kilku małych i niewiele nad morze wzniesionych stoi wysepkach.

Pomiędzy nimi zamiast ulic masz laguny, kanały, w rozmaitych wijące się kierunkach, a przez nie trzysta z górą mostków kamiennych, rzuconych dla pieszych przechodniów.

Wody w lagunach po większej części nie są głębokie, a gdy morze odpływa, w wielu miejscach obnaża ławy piasku. W dzisiejszym stanie miasta, którego upadek bije w oczy, poetyczne te wód kryształy są prawie wszędzie śmieciem, liśćmi, kuchennymi zarzucone resztkami, brudne i kału pełne.

Od strony morza osłania miasto wyspa Lido, a raczej wąski pasek ziemi piaszczystej. Wysepki skupione składają przedłużoną nieregularnego kształtu przestrzeń stanowiącą miasto właściwe, ku kanałowi św. Piotra zwężające się, w przeciwnej stronie rozszerzone. Niektóre wyspy odosobnione nieco, jak Lido, Wyspa Św. Lazara, Św. Michała, Murano sławne wyrobami szklanymi, Torcello, nawet dawna część żydowska zwana la Giudecca i wyspa S. Giorgio Maggiore – są jakby przedmieściami tego dziwnego grodu. W pośrodku głównej wysp gromady, szerszy kanał, Canalazzo, Canal grande, skręcony wężem jest arterią żywotną, do której wszystkie inne zbiegają się laguny.

Jest to wielka ulica Wenecji, dzieląca ją na dwie nierówne połowy. W większej jest stare ognisko, serce miasta, kościół św. Marka z pałacem dożów, o których obszerniej mówić będziemy.

Ziemi niezabudowanej, nieokrytej gmachami zostawiono mało i oszczędnie, na wysepkach niektóre przedzielające szeregi domostw uliczki są tak wąziuchne, że się na nich dwóm pieszym rozminąć trudno. Domy wszędzie prawie ściśnięte, piętrzące się dosyć wysoko, oryginalnych kształtów, z balkonami, pergolami, gankami, główne wejście zwrócone mają ku lagunie i schodkami zanurzają się w wodzie. Tu przybijają gondole.

Pomiędzy szeregiem domostw tu i ówdzie wyrasta kościół ciekawie przyozdobiony rzeźbami starymi, podnosi się mostek sklepiony, na który wiodą schodki, rozlega się szeroko pałac stary okładany marmurami, wycinany przezroczysto, ale martwy, zamknięty, a w górnych jego oknach wiszą schnące nędzy łachmany. Najszczęśliwsze pokupowali cudzoziemcy, inne przerobiono na gospody, reszta rozpada się w gruzy.

Gdy gondolą się puścisz którym z mniejszych kanałów, opustoszenie miasta jeszcze bardziej czuć się daje; najwspanialsze dawniej budowy grożą ruiną, nie ma prawie jednej której by ściany się nie skosiły, nie zarysowały zmarszczkami starości; której by część okien nie była powybijana, a drzwi nie stały zaparte… Gdzieniegdzie zda się, że ludność wymarła, blada tylko twarz przemknie ci się zza okna lub chłopię znędzniałe pluszcze się w kanale rzuciwszy łachmany u brzegu.

Wesoła owa, rozkoszna, bogata, miłosna Wenecja dziś jest staruszką przypominającą sobie dawne czasy, ale smutną, zamyśloną, podupadłą.

Groźba ruiny wypisana jest wszędzie, na kopułach kościołów, w opustoszałym dożów pałacu, w zarysowanych sklepieniach św. Marka, w ożywionych nawet Prokuracjach, w gmachach nad wielkim kanałem, świątyniach poprzerabianych na spichlerze i składy, w odświeżonych kilku niegdyś wspaniałych budowach, które już do obcych, nie do Wenecjan należą, na licu ludu i w twarzach potomków wielkich rodzin.

Resztka życia jednak tli pod tymi popioły, posłyszysz jeszcze czasem piosenkę dawnych czasów, a w święto pamiątkowe, w wielkie dnie rzeczypospolitej z okien zapartych stare wywieszają kobierce, plac św. Marka ludem się wypełnia, tłumy wysuwają z kryjówek… modlą, uśmiechają, płaczą…

Z dawnej wielkości i potęgi królowej Adriatyku szczątki tylko martwe zostały – stosy ksiąg, ściany marmurów, mozaiki, obrazy, grobowce, wspomnienia… Życie ulotniło się. Gdzieniegdzie zachowały się formy jego dawne, duch i siła znikły.

U schodów kamiennych przy pałacach stoją jeszcze słupy charakterystyczne do których przywiązywano gondole, ale przy nich kołyszą się strupieszałe czółna tylko, odarte i wody pełne.

Gondola, która już wygląda na starożytny zabytek, rzadko ci się pokaże w całej swej dawnej okazałości, większa ich część nie jest już ową tradycjonalną, zamkniętą, tajemniczą barką, w której głębi kryła się miłość i zemsta – odkryta przewozi Anglików lornetujących zimno stare mury i dziwujących się kształtowi orłów austriackich pozawieszanych nad wrotami pustek i składów.

Dawna gondola, taka jaką widzimy na obrazach Canalettich, najlepsze dających wyobrażenie starej Wenecji, jest dziś prawdziwie rzadkością. Długa, zręczna, cała pomalowana czarno, z żelaznym błyszczącym dziobem o sześciu zębach, w pośrodku miała okryte jak katafalk kirem czarnym siedzenie, które zewsząd się zamykało firankami i szybami, a zdejmowało rzadko. Kształt jej zręczny, lekkość, czyniły ją największą ozdobą lagun Wenecji.

Od trzech wieków rzeczypospolita przepisała jej formę, której dla zachowania incognito i nierozróżniania stanów trzymano się ściśle; dziś to tylko pamiątka i ciekawość. Gondolierzy, klasa ludu oddzielna, wesoła, pełna życia, śmiała i w swoim czasie znacząca, teraz już także jest tylko tradycją. Nie ma nicolottich i castellanów, a czerwona czapka bez różnicy pochodzenia pokrywa głowy potomków obu zagasłych, a tak niegdyś czynnych, fakcji.

Lecz choć życie uciekło, choć siła się wyczerpała, dawna wielkość Wenecji jeszcze w zwaliskach jest uderzająca, – przeszłość świetna maluje się wymownie wypisana arcydziełami sztuki, wysiłkami pracy, która zwyciężyła na pozór nieprzełamane trudności.

Szanują tu wprawdzie wspomnienia i zabytki, lecz wszystko przepowiada, że życie nowe nada miastu fizjonomię świeżą i zatrze powoli, co dziś jeszcze dawne przypomina czasy. Co dzień mnożą się rio terra, pozasypywano kanały dawne, każdy dom obalony, gdy się na nowo odbudowuje, musi wybrzeże między sobą a laguną zostawić.

Historia pierwiastkowa tej osady mówi, że w czasie napadu Hunów Attyli na Włochy, zbiegowie uciekający od zalewu barbarzyńców z okolic Padwy, przenieśli się na niedostępne wysepki u wybrzeża i schronili tu w naprędce skleconych domostwach. Potrzeba było trwogi, jaką wzbudzał bicz Boży, aby powstał gród z morza, zdobyty na falach, na piaszczystych ławach, na mokrych niestałego gruntu trzęsawiskach. Jednakże świeże odkrycia szczątków całych niegdyś ludnych osad z epoki zwanej kamienną i brązową, rzucają, zdaniem naszym, wielkie światło nowe na powstanie Wenecji.

W jeziorach szwajcarskich, jak wiadomo, na Bodensee, na ostatek teraz w jeziorze Garda około Peschiera, znaleziono reszty wielkich miast i wsi zbudowanych na palach, jak Wenecja. Tamte upadły, ona jedna pozostała przy życiu, a był wiek, gdy większa część wsi i osad z obawy wędrownych hord i narodów koczujących i plądrujących chroniła się w te wodne twierdze.

W jeziorach Szwajcarii zabytki tych osad wskazują wiek kamienny, w Peschiera mnóstwo znaleziono brązów. Tysiące palów w jeziorach o rozległości podobnych schronień dziś jeszcze mówią dobitnie. Wenecja jest dotąd żywym takim grodem na palach wzniesionym, zapewne z epoki bardzo odleglej, któremu ludności nowej przypływ, dały napady Attyli.

Gdzieniegdzie wysepki, na których się budowano, spodem miały pokłady kamienia, lecz po większej części składały się z ruchomych piasków, na których z niezmierną tylko pracą, powolnie, pobudować się było można. Pale drewniane, skała, ziemia musiały zewsząd stanąć przeciwko zalewowi wód, każdą stopę w pocie czoła przychodziło zdobywać. Najwyższy brzeg, Rivo alto, stał się naprzód przyszłego miasta ogniskiem, tu wzniósł się najpierwszy, najstarszy kościół św. Jakuba. Ludność przybyszami z okolic Padwy i zbiegami z czasem się powiększyła, po wyższych i mniej podniosłe zaczęły się zaludniać wysepki, połączyły z sobą mostkami, a plan przyszłej wielkości zakreślił się na falach zwyciężonego morza.

W końcu VII wieku z naczelników oddzielnych wysp, którzy ludności przewodniczyli, wybrano pierwszego dożę. Wenecja ze zbiorowiska, z kupek domostw i gromad ludu stała się całością, zarodkiem grodu i państwa. Zarazem prawie społeczność ta, zrazu jednolita, rozdzieliła się nie już granicami lądów, ale możnością i znaczeniem ludzi, którzy wydzieliwszy się z tłumu skupili i stworzyli kastę oddzielną.

Z tej klasy przodkującej mógł tylko być wybranym naczelnik, ona miała być stróżem bytu i całości grodu. Szlachta wenecka i senatorzy przeważne zajęli stanowisko, lud wszakże uznawał je, widział potrzebę instytucji i nie oddzielił się od nich. Zrazu doża wybierany był dożywotnio, potem rocznie, potem znowu na całe życie… Często ginął padając ofiarą namiętności gminu albo zbyt jawnie a nieopatrznie cisnącego despotyzmu.

Obawa nadużyć władzy, potrzeba istotna, wywoływały elekcje i bunty, w końcu obieralny doża, stanął silnie na czele rządu rzeczypospolitej. Ta dyktatura, skupienie siły w jednych rękach, nadanie jednego kierunku usiłowaniom wszystkich, przyczyniły się w pierwotnych czasach walki i niepewności, potężnie do wzrostu państwa.

Ażeby żyć Wenecja musiała zdobywać, po chleb żeglować do lądu, szukać go w opanowaniu wysp sąsiednich i handlu. Z małej barki wyspiarza ubogiego powstała barka niosąca go za połowem ryb na pełne morze, potem statek i okręt kupiecki. Z początku Wenecjanie dobijali się tylko do brzegów dalmackich, krążyli po Adriatyku, nareszcie ośmieleni wypłynęli na archipelag grecki.

Wenecja stała się wkrótce składem handlowym między północnymi Włochami a portami Śródziemnego Morza, wydoskonaliła swą marynarkę, budować zaczęła okręty lżejsze i trwalsze niż genueńskie i walczyć już mogła zwycięsko ze starszymi od siebie żeglarzami, Grekami.

W tych pierwszych wiekach wzrostu prawie cudownego, któremu instytucje demokratyczne niemało dopomagały, walka z żywiołami, z morzem, z ziemią, z niedostatkiem, potwierdza historycznie tę, skądinąd wiekuistą, prawdę, że ludzie i narody potrzebują przeciwności do zwalczenia, cierpień dla nabrania hartu i rozrostu w siłę. Dopóki człowiek i państwo posuwa się naprzód, bojuje, potrzebuje pracować i bronić się albo ścierać, dopóty mężnieje i krzepi się na duchu i ciele – spokój, wielkość uzyskana, odrętwienie, upadek, chyżo idą po sobie. Potrzeba, obawa, przymus wywołują siły, które by inaczej nie wzrosły, dlatego w żywotach pojedynczych ludzi i zbiorowego człowieka, ludzkości, żywiołem niezbędnym wielkości jest bój i cierpienie. Wenecja jest tej prawdy najwyrazistszym historycznym przykładem, dobija się ona siły niezmierną pracą, zdobywa po okruszynie wszystko, co ma posiąść materialnie i moralnie, tworzyć musi ludzi, rzemiosła, wymyślać środki, bojować o chleb naprzód i schronienie, potem o bogactwo i niezależność swoją.

Ten to bój wyrabia siłę, którą się ona opiera Karolowi Wielkiemu i Pepinowi, zwycięzcy Lombardów, a co dziwniejsze, stawi czoło władzy papieży, zostawiając przy sobie inwestyturę swych biskupów i zastosowanie kar i cenzur kościelnych. Wojny krzyżowe przyczyniają się także do wzrostu Wenecji, która czynny w nich udział bierze. Okręty jej przewożą krzyżowców, lud uczestniczy w walce, państwo zyskuje wpływ, łupy i bogactwa. Wojny z niewiernymi okrywają blaskiem i chwałą rzeczpospolitą i wskazują jej cel nowych zdobyczy.

Dandolo z pięciuset statkami staje przed Konstantynopolem, ze zwycięstw dla innych bezpłodnych, Wenecja zagarnia skarby do swego kościoła, relikwie, złoto, potem Kandię, Cypr, Modenę i Negrepont. Każda wyprawa Wenetów przynosi im zdobycz jakąś, którą ukwiecone okręty składają na wybrzeżu, a dożowie wmurowują w ściany swojego pałacu, w portyki swej świątyni. Dziś jeszcze cudny ten kościół św. Marka cały z okruszyn i łupów wzniesiony, chlubi się potęgą, która mu zza morza kolumny jego, mozaik marmury i rzeźby starożytne z tajemniczymi rzeźbami przyniosła. Daty zwycięstw wypisane są zdobyczami tymi, na czołach prastarych gmachów.

Wojny i żegluga w samych instytucjach ślad zostawiły po sobie, w nich to, już dawniej znacząca klasa czynniejsza i możniejsza narodu, nabyła jeszcze większego wzięcia i władzy, okupiła niebezpieczeństw i krwią przelaną prawa, których się później domagała, które zdobyła, z którymi stanęła oddzielnie, samoistnie, obwołując, że na przyszłość tylko z między niej ma być wybierany naczelnik rzeczypospolitej.

Dożowie naprzód mogli być dziećmi ludu, na przyszłość mieli pochodzić tylko ze szlachty weneckiej. Szlachta stanęła jako władza obok dyktatury książąt, stróżem u tronu, sędzią nawet, mając czuwać nad księgą praw, którą sama już układać tylko mogła. Jednakże ta nowa forma rządu, a raczej ostateczne pierwiastkowego uorganizowanie, którego przyczyny leżały w potrzebach czasu i położeniu kraju, w obawie także nadużycia i zmiany gwałtownej demokratycznych instytucji, których szlachta strzec miała, nie wywarła zrazu zgubnego wpływu.

Obawa przywłaszczenia i zmiany natury rządu maluje się jaśniej w stałym obyczaju szukania wodzów wojsk u obcych, w najmowaniu naczelników sił zbrojnych, nad którymi czuwali dodani im do boku proveditorowie. Obcy, przybysz nigdy nie mógł opanować władzy i narzucić się krajowi, dla którego był tylko płatnym sługą.

Rząd wenecki stosunkowo do innych współczesnych był zrazu tak łagodny, że miasta i ziemie Włoch wyższych, same się mu dobrowolnie poddawały. Ten przyrost państwa narażał go na nowe walki, lecz nowymi też odżywiał sokami. Potrzeba się było opierać nie jednemu narodowi i królowi, lub książątku, ale często połączonym siłom wszystkich, którzy sobie do pięknych krajów włoskich prawa jakieś rościli.

Współzawodnikiem Wenecji uparcie przeciwko niej stojącym była Genua, duchem tak niemal potężna jak ona, na morzu prawie równie silna, ale z natury swój raczej kupiecka i kolonizacyjna niż wojenna rzeczpospolita.

Po długich bojach na morzu, przetrwawszy oblężenie od którego bohatersko się broniła, Wenecja zwyciężyła w końcu Genuę i stała się panią tych mórz, które na tryumfy jej patrzyły.

W drugiej połowie XV wieku najświetniej, najpotężniej rozmogła się rzeczpospolita, panowała ona od stóp Alp do Ravenny i Rimini, od Istrii do Brescii i Bergamo, na wybrzeżach Dalmacji, w Zante, Lepancie, Patras, Modonie, Argos, Napoli w Romanii, Cyprze i Kandii. Handel jej obejmował cały świat znany, okręty płynęły szukać ziem nowych, tysiącami liczyła swe statki, milionami wartość przywożonych towarów.

Ta wielkość państwa trwała jeszcze długo, chociaż już w XVI wieku dawało się czuć, że spełniwszy swe posłannictwo, Wenecja ustąpić musi z czynnego teatru dziejów. Handlu warunki się zmieniły, stosunki ludów i państw przetwarzały, nowe odkrycia lądów, działalność żeglarzy przeniosły w strefy nieznane, wskazując im drogi nowe…

Portugalczycy po odkryciu przylądka Dobrej Nadziei, zastąpili w części Wenetów, podejmując się dostarczania płodów Azji Europie.

Skazana na bezczynność, lecz jeszcze można dawniej zdobytymi skarbami, rzeczpospolita żyła przywiązując ideę życia do instytucji, które zachować pragnąc jako palladium potęgi, utracić się bojąc, w łonie własnym rozpoczęła walkę instynktowną, zgubną – o ich zachowanie.

Siły swe nie na konieczną reformę, jakiej czas wymagał, przeczuwaną, niezbędną, ale na uparte strzeżenie i obronę przeżytych praw się obróciły.

Zbytek zmiękczył ludzi, obyczaje zniewieściałe odebrały siłę charakterom, bogactwa i dawna przewaga wbiły w zarozumiałość i dumę, rząd zamiast opiekuna stał się podejrzliwym prześladowcą, szukał nieprzyjaciół, posądzał o zdradę, stał się okrutnym i myślał utrwalić siejąc postrach i grozę. Były to pierwsze upadku przyszłego symptomaty, może skutki bezczynności, która zbytek sił zwracając wewnątrz państwa, pożerała je powoli i trawiła. Rada dziesięciu, inkwizytorzy, tajemne denuncjacje, były owocami tej epoki, pełnej scen dramatycznych, lecz zapowiadającej zgon bliski. Wzrost potęgi tureckiej, z drugiej strony germańskiej, już nad siłę obarczyły państwo niemające w sobie środków oparcia się obu, a stojące tylko dawną sławą swój przewagi.

Ta pamięć zwycięstw i potęgi przyczyniła się może w części do późniejszego Wenecji upadku i zagrodziła jej drogę dalszego rozwinięcia, napełniając zbytnią wiarą w siebie, łudząc niepokonanymi zasobami.

Tymczasem wokoło niepohamowany postęp dźwigał dalej kraje i ludy, a rzeczpospolita już tylko usiłowała się ostać na stanowisku zdobytym i przypisując je tradycjom, zasklepiała się w bałwochwalczym ich poszanowaniu. Marynarka jej dała się wyprzedzić innym, kanały zasypywały piaski, stary Bucentaur złocony, na pół strupieszały już się nie miał gdzie poruszać i nie mógł wypłynąć na morze – ale stał jeszcze jako symbol dawnej przewagi, jakby wieszczba upadku.

Wznosiły się jeszcze nowe pałace, przywoziły marmury, ale już złotem zapłacone, nie krwią zdobyte, przepych wysysał żywotne soki nagromadzone wieków pracą, zniewieściałość pętała, myślano, że kosztem pradziadów żyć można i starą wystarczyć sławą, prześladowano tych, co do nowego ruchu i życia budzili.

Tak powoli ukołysana pieśniami, rozmarzona, zniewieściała, zabywszy oręża i walk, rzeczpospolita stanąwszy raz w biegu, doścignąć nie mogąc współzawodników, nim upadła i postradała swą niezależność, już na upadek wewnętrzną zgnilizną była skazana.

W tych dziejach Wenecji, których tylko myśl główną staraliśmy się pochwycić, jest nauka wielka, uderzająca prawda, której już dziś dowodzić nie potrzeba, że osamotnienie klas w narodzie, a narodu w żywocie ludzkości, jest niechybną przepowiednią ich upadku. Mało jest historii równie zajmujących i dostarczających dziejopisarzowi, poecie tak żywych i pełnych kolorytu materiałów, jak dzieje Wenecji. Dziś oblekły się już one tą szatą poezji, która jest zarazem całunem śmierci. Pieśń lagun, które brudny kał powoli zalega, rozdźwięk znalazła po całym szerokim świecie, sława pięknej Wenecji przeżyła ją samą, historia jej w obcych nawet znalazła namiętnych tłumaczy i pracowitych badaczy. Dramat, powieść, epos, piosenka, wykwitły z tych zwalisk zaczarowanych, unosząc z sobą reszty ducha, którego już niewiele tli pod gruzami i w popękanych murach.

Rzeczywiście historia rzeczpospolitej weneckiej nie może nie nęcić i nie pociągać, tyle w niej wielkich, dziwnych, uderzających postaci i wypadków co krok się spotyka.

Zrazu to dzieje krwawe i okrucieństw pełne znamionujące epoki pasowania się i ciężki poród organizacji państwowej. Mało który doża kończy na książęcym tronie, większa ich część składa władzę lub z wyłupionymi oczyma idzie na wygnanie. Później dramatami gorącymi znamionują się te panowania wybranych, często walczących o władzę, podejrzewanych, jak nasi królowie, o chętki absolutyzmu, usiłujących ostać się przy rządzie lub świetnością czynów nagrodzić dyktaturę.

Obawa przywłaszczeń otoczyła w końcu dożę taką strażą i niewolą, że godność ta stała się niemal formą i złudzeniem. Nie dawano mu oręża ani wyboru wodzów, a jeśli szedł z flotą, przy boku jego nieodstępnie czuwali dodani stróże.

Doża wybierany był większością głosów w pałacu książęcym przy kościele św. Marka, obnoszono go potem około placu i ukazywano ludowi, pomiędzy który, zaskarbiając sobie jego łaski, rozrzucał pieniądze.

Później następowała koronacja, wdziewano nań czapkę książęcą szczególnego kształtu. Odbywało się to na schodach zwanych schodami olbrzymów i prowadzono do kościoła św. Marka, na dziękczynne nabożeństwo, które odprawiał patriarcha.

Zawsze z tej obawy, ażeby sobie nie ujął ludu i nie pochwycił władzy absolutnej, o którą kilkukrotnie dożowie się kusili, doża miał prawem określone wydatki nawet na uczty, które wydawał i na rozrzucanie między pospólstw przy elekcji. Odjęto mu później honorowe straże, zostawiając tylko koniuszego, marszałka dworu, kilku księży i pięćdziesięciu sług starszych.

Doża przy uroczystych obchodach nosił płaszcz purpurowy, z lamą złotą i gronostajami, na głowie koronę bogatą, we dnie powszednie rogatą czapkę corno, kształtu frygijskiej, z lamy złotej. Od XII wieku nadał dożom papież Aleksander III przywilej, pozwalający nosić przed nimi trąby srebrne, zapaloną świecę, siedzenie pokryte złocisto, ostrogi złote, poduszki, parasol i pierścień, znak panowania nad morzem. Końce płaszcza nieśli dwaj urzędnicy, dalej postępował patrycjusz z mieczem, rada, prezesowie trybunału karnego, rada dziesięciu, avogadorzy, prokuratorzy i senat rzeczypospolitej.

Oddawano doży cześć wielką, ale władzę ścieśniano ile możności, Franciszkowi Foscari na kolanach, wedle obyczaju, podali sekretarze wyrok na śmierć skazujący jego syna.

Arystokracja wenecka wychodzi widoczniej na scenę w roku 1506 z ustanowieniem księgi złotej – Libro d’oro. W czasie wojny o Kandią przypuszczono do szlachectwa i do księgi tej wszystkich, którzy byli w stanie opłacić sto tysięcy dukatów, a później otworzono ją nagradzając zasługi w obronie rzeczypospolitej, do której, niestety – już takimi środkami pobudzać było potrzeba. Szlachta wenecka nie wszystka była zamożna, dzieliła się na dwie klasy używające jednych przywilejów, ale wcale różnego znaczenia w rzeczypospolitej, na ubogą i majętną. Dla pierwszych musiała rzeczpospolita tworzyć mnóstwo niepotrzebnych nominalnych urzędów, utrzymując ich tym rodzajem upozorowanej jałmużny. Bogaci za to podejmowali się wszelkich obowiązków ciągnących za sobą koszty i wystawę. Urzędy te stały się ciężarem, haraczem opłacanym rządzącej kaście, z której wzrastającym znaczeniem i przewagą, rosła obawa zmiany, rosły coraz nowe ostrożności i zawarowania przeciwko panującemu doży, tak że mu w końcu tylko czczy i bezsilny tytuł pozostał.

Rada dziesięciu ustanowiona została pierwiastkowo w roku 1310 z powodu zajścia dwóch stronnictw spierających się w rządzie o przewagę; mianowano ją czasowo tylko na parę miesięcy dla osądzenia winowajców, potem władzę jej przedłużono, nareszcie uorganizowano jako stałą.

Rada dziesięciu miała, w pierwszej chwili potrzebną, moc dyktatorską wyrokowania bez odwołania i tajemnego spełniania swych doraźnych wyroków: pozostała ona potem przy niej nie tylko nieokreślona niczym, ale rozszerzona jeszcze, jak gdyby państwu nieustanne zagrażało niebezpieczeństwo.

Ci dziesięciu przywłaszczyli sobie powoli policję osobną, trybunałowi karnemu (quarantia) odebrali część jego atrybucji, potem zarząd skarbu, dalej kierunek polityki, administrację, słowem owładnięci panowaniem, cień tylko pozornej jakiejś władzy zostawiając przy doży, którego dowolnie dopuszczali lub nie na swe posiedzenia. Despotyzm tej rady dziesięciu nie miał granic.

Rada była wybierana corocznie, a trzej przewodniczący jej co miesiąc. Jeden z nich co tydzień stał na czele i zajmował się czynnie wszelkimi sprawami bieżącymi. Głosowano różnie, w niektórych wypadkach potrzeba było większości ośmiu głosów, siedmiu lub dwóch przeciw jednemu. W ważniejszych sprawach sąd nawet nie przywoływał obwinionego, nie dawał mu obrońcy, a wyrok ogłaszał i spełniał natychmiastowo; dosyć było oskarżenia, aby być potępionym.

W mniej ważnych procesach, które głośnymi być mogły, rada przybierała signorią złożoną z doży, sześciu jego radców i junty wybranej z senatu. W innych sądziła z signorią tylko lub z samym dożą, w najpilniejszych i tajemnych wyrokowała sama bez niczyjego udziału. Policja rady dziesięciu mieszała się do wszystkiego i była wszędzie, mogła nawet śledzić czynności i przeglądać papiery samego doży, miała prawo sądzić jednego z między siebie, nie oznajmiając mu o tym.

Śmierć, więzienie, wygnanie groziły wszystkim bez wyjątku co chwila, wyrok nie dopuszczał ani odwoływania żadnego, ani kontroli. Najpotężniejsi w rzeczypospolitej, najzasłużeńsi mężowie, więcej nad innych byli na oku. Trybunał ten i jego wykonawcy okryci tajemnicą, z twarzami zamaskowanymi, działający w ciszy, napadający niespodzianie, napełniali niewysłowioną trwogą.

Szlachta w ten sposób starała się utrzymać przy swej władzy nie podzielając jej z nikim, ale samą przesadną o nią obawą, okazywała swą słabość.

Żadne względy nie powstrzymywały tego straszliwego trybunału, który jednych trwogą trzymał na wodzy, drugich pieniędzmi ujmował, a często dla najbłahszych pozorów, podejrzeń lub chwilowego dziwactwa rozporządzał samowolnie życiem ludzi. Środków wymienionych postrachu i przekupstwa, nie tylko wewnątrz kraju, ale poza granicami jego używano względem panujących, z którymi Wenecja była w stosunkach. Świadczą o tym mnogie w archiwach instrukcje i listy.

Opłacano zabójców i zbirów, kupowano szpiegów, rozrządzano ludźmi podwładnymi strachem pobudzając ich do potrzebnych zbrodni, a przemoc ta nie znała granic moralnego prawa, nie szanując nic, nie powściągając się od żadnego kroku. Dowodząc, że nie czuła się związana żadnymi wyższymi względy, musiała zaszczepić zepsucie i demoralizować wszystkie klasy społeczeństwa.

Przed ustanowieniem inkwizytorów stanu, przy radzie był urząd osobny podskarbiego, który denuncjacje, dostarczane wiadomości, szpiegostwa i ceny za głowę naznaczane, opłacał. Oprócz tego w wielu miejscach publicznych urządzone były otwory (paszcze brązowe), w które każdy mógł wrzucić tajemne ostrzeżenie lub denuncjację, oskarżenie, potwarz, a dosyć było cienia winy, aby zostać ukaranym. Łacno pojąć jakich nadużyć, jakiego zepsucia stawało się to powodem.

Chwilowo w niebezpieczeństwach kraju rada dziesięciu mogła zapewne działać skutecznie i dzielnie, ale ratunek ten opłacać musiała rzeczpospolita powolnym rozprzężeniem, demoralizacją, zepsuciem, które trawiło ją i przygotowywało upadek.

Postrach, który szerzył ten trybunał tajemny, był tak wielki, że nic mu się oprzeć nie śmiało; cudzoziemcy nawet truchleli na widok barki z czerwoną flagą lub na te głoski:

C. D. X.

które nosiły na sobie rozkazy rady i jej słudzy. Spełniano wyroki bez wahania i zastanowienia, chociażby one zrywały najświętsze związki, oburzały najszlachetniejsze uczucia. Zjawienie się zamaskowanej postaci ze znakiem trybunału wyszytym na piersi, równało się śmierci… przestroga jej była rozkazem. Ni źle ani dobrze mówić o nim nie było wolno, chwalić go znaczyło oceniać i sądzić, a do tego nikt nie miał prawa.

W ostatnich czasach koniecznością, położeniem rzeczypospolitej usiłowano usprawiedliwić czynności rady dziesięciu; starano się dowieść, że Daru przesadzał opisując jej samowolę i okrucieństwa, okazać, że postępowała prawnie i ściśle pewnych form się trzymając. Nie ma wątpliwości, że rada była legalnie zorganizowana, że miała przepisy i obyczaj wedle których postępowała i nie przechodziła granic ustawą dla siebie nakreślonych – lecz samo prawo nadane jej było tak poczwarne, nadzwyczajne, tak przeciwne wszelkiemu poczuciu sprawiedliwości, tak szerokie pole zostawiające nadużyciom, iż obrona taka wcale nic nie dowodzi.

Chociaż szlachta przewodniczyła we wszystkim i władała przeważnie, lud jednak miał pewną siłę pozostałą tradycyjnie z dawnych czasów, objawiała się ona w wypadkach ważniejszych, energicznie i stanowczo.

Tak przy obiorze następcy po doży Sagredo, krzyk sam pospólstwa wstrzymał, już prawie postanowione wyniesienie Jana Sagredo. Z rzymskich jeszcze czasów pozostał tu, wiele wpływu wywierający na pospólstwo, obyczaj patronatu i klientów.

Gmin cały podlegał rozmaitym patronom ze szlachty, którzy nim rozrządzali, w każdej ważniejszej sprawie radzono się tych wodzów. Patroni ujmując sobie gmin, miotali nim wszechwładnie.

Podział ludu (właściwie gondolierów) na Nicolottich i Castellanów, bardzo dawnych sięgający czasów, nie rozgraniczał ich miejscowością w której żyli, ale pochodzeniem rodzin starym, niegdyś przy Castello i San Nicolo osiadłych, na dwóch krańcach miasta. Nicolotti odznaczali się czapkami czarnymi, Castellani nosili czerwone.

„Podział ten – piszą autorzy najświeższych badań o dawnym Wenecji stanie[1] – nie zagrażał wcale bezpieczeństwu państwa, bo gdy ojczyzna wymagała obrony, nikli Castellani i Nicolotti, wszyscy stawali się Wenecjanami i synami św. Marka”. W XVI wieku jednak współzawodnictwo czapek czarnych i czerwonych, natchnęło nawet poetę, który tę wojnę domową opiewał.

Dawnych praw ludowych cień także jakiś pozostał w ukazywaniu doży, po wyborze jego na placu św. Marka z zapytaniem:

Vi piace?

Lud miał swojego prokuratora, który doży w imieniu jego poprzysięgał posłuszeństwo.

W pierwotnych czasach, Wenecjanie, zajęci handlem i wojną, prowadzili życie pracowite i skromne a proste, dowodzą tego surowe prawa przeciwko zbytkom. Kobiety mało się ukazywały poza domem, siedziały u kolebek dzieci, zakwefione jeździły do kościołów, z balkonów zakrytych przyglądały się zabawom gminu, rzadko mieszając do tłumnych feste. W ogóle niewiele imion niewieścich ukazuje się w historii Wenecji, co dowodzi jak ustronne i domowe wiodły życie.

Później, jak wiadomo, obyczaje całkiem się odmieniły, wszakże w wyższych klasach pozostał surowy tryb życia do końca.

Żywot domowy cichy był i zamknięty, natomiast publiczny cały jaśniał blaskiem i przepychem. Wybór doży, prokuratora św. Marka, wielkiego kanclerza, patriarchy odznaczał się zabawami, iluminacjami, tańcami, rozrzucaniem pieniędzy, ucztami dla gminu. Zaślubiny doży z morzem, złocisty Bucentaur z którego wyżyny rzucał pierścień w Adriatyku fale na znak panowania, są zbyt znane abyśmy o nich obszerniej się rozwodzić potrzebowali. Z równą wspaniałością przyjmowano posłów cudzoziemskich, papieżów i królów, których rzeczpospolita ugaszczała z przesadnym przepychem. Ściany pałacu dożów noszą do dziś dnia pamiątki tych dni chwały, a przyjęcie Henryka III uciekającego z Polski, jeszcze się tu tablicą monumentalną i obrazem przypomina[2].

Upodobanie w świetnych obchodach w późniejszych czasach coraz widoczniejsze się staje, mnożą się one z bogactwem rzeczypospolitej i oderwaniem od pracy. Ludność bawi się tymi festynami, jak plebs starego zepsutego Rzymu, rząd dogadza tej fantazji dla przypodobania się tłumom. – Kilka z tych dorocznych uroczystości były wspomnieniami historycznymi, jak na przykład obrzęd oprowadzania dwunastu żywych, a potem drewnianych kobiet, na pamiątkę porwanych przez korsarzy i odebranych im Wenecjanek;… – zapasy Nicolottich z Castellanami, obchód zwycięstwa nad patriarchą Aquilei itp.

Regaty, wyścigi gondoli i łodzi trwające do dziś dnia, powstały z potrzeby wydoskonalenia majtków i wioślarzy w dawnych czasach, gdy marynarka Wenecji główną jej stanowiła siłę. Dziś to zabytek tylko i tradycja smutna.

Oprócz tego, wszelkie uroczystości i święta kościelne, obchodzono w Wenecji z największym przepychem; bractwa, których tu teraz jeszcze pozostała liczba ogromna, przesadzają się i współzawodniczą w ubraniu swych ołtarzów, relikwiarzy, chorągwi i ogromnych świec ozdobnych. Z upadkiem powolnym rzeczypospolitej rozprzężenie obyczajów, zamiłowanie w zbytkach, zabawach i czczych rozrywkach, wzrosło i uczyniło Wenecję sławną ze swych świetnych i ochoczych karnawałów, których pamięć tylko żyje jeszcze.

Z nakreślonych tu głównych zarysów obrazu starej Wenecji, maluczko już znajdzie się w obecnym jej stanie; upadek niezależności pociągnął za sobą zupełne przerodzenie się i ruinę, nie tylko instytucji głównych rzeczypospolitej, ale wewnętrznego życia stolicy. Szlachta owa przemożna nie istnieje tylko z imienia, pałace jej stoją pustkami lub wyprzedają się cudzoziemcom, ostatni wielkich imion spadkobiercy zubożeli, kryją się w zakątkach gmachów wynajmowanych podróżnym, żyjąc z jałmużny rządowej lub pokazywania tych okruszyn wspaniałości dawnej, której co dzień jakiś odłamek na dnie lagun przepada.

Cicho i głucho w owej pięknej i świetnej dawniej Wenecji, gondolierzy obwożąc po milczących kanałach, tylko nędzę dzisiejszą i ruiny wskazują, sami będąc jej żywym obrazem.

Dramat dziejowy Wenecji, która starych swoich form i tradycji trzymając się uparcie, skostniała w bezwładności i strupieszała wewnętrznie – smutnie się kończy z XVIII wiekiem.

W roku 1797 senat ostatnim wysiłkiem władzę swą złożył ludowi, nie mogąc już obronić rzeczypospolitej; Francuzi zajęli miasto, skarby sztuki nagromadzone wiekami powędrowały do Paryża. Te łupieże bibliotek i muzeów jako trofeów wojennych niegodne są zaprawdę czystej sprawy, za którą walczono. Traktat w Campo Formio Wenecję z jej posiadłościami oddał Austrii, traktat preszburski wcielił ją do królestwa włoskiego, rok 1815 powrócił znowu temu państwu. – W ostatnich wypadkach los biednej Wenecji nie uległ żadnej zmianie, mylimy się, stał się nieznośniejszy może. Drżała ona za każdym wystrzałem, który ją od Magenta, od Solferino dochodził, ale traktat w Villafranca położył koniec jej nadziejom. Odtąd siedzi zatęskniona patrząc w przyszłość, posmutniała, bolejąca, a w mrokach nic nie widać, co by jaśniejszą rokowało zorzę. Dni boleści płyną powoli… Cegły spadają z ruin i toną w lagunach… Niestety! Zmarli tylko cudem zmartwychwstają.

***

Przypisy:

[1] Venezia e le sue Lagune. Cztery tomy w ósemce większej wydane przez komisję złożoną z pięciu członków, pod prezesostwem hr. Jana Correr.

[2] Obrazu tego są dwa sztychy znane, jeden stary b. imienia artysty, drugi w obrysie świeży, do opisu pałacu przydany.

***

Źródło: Józef Ignacy Kraszewski, Kartki z podróży 1858-1864 r., r. IV, Nakładem Gustawa Sennewalda, Warszawa 1866, str. 63-76.