Józef Ignacy Kraszewski

Kartki z podróży #2

Droga do Sienny. Drzewa włoskie. – Po drodze… Boccaccio. Coś z historii Sienny. Sztuka w Siennie. Grafity. Widok miasta. – Katedra Sienny. – Libraria, freski Pinturicchia i Rafaela. Trzy gracje w zakrystii. – San Agostino. Św. Dominika kościół. – Fresk Sodomy. Św. Katarzyna z Sienny, jej domek. Instytut sztuk pięknych. – Próba kursów, rynek. – Materace. – Widzowie i konie. – Wyjazd z Sienny do Perugii. Krajobrazy pustynne. Rapolano – Droga do Camuscia. – Gospoda, obraz N. Panny wędrownego artysty. – Nad jeziorem Trazymeńskim. – Perugia. Jej historia krwawa. Perugino w Perugii. – Freski w Il Gambio. – Ogląd miasta. Zbiór Conestabile Staffa. – Kościół Kamedułów. – Katedra. – Św. Dominika kościół – Św. Piotr za murami – Odpust. Św. Augustyn. Brama dawna. Księga hotelowa – Poranek. Św. Franciszek na górze. Jeszcze Perugino – Braciszek malarz. XX. Bernardyni – Wyjazd z Perugii do Asyżu – Klasztor w Asyżu – Kościoły w Asyżu. Freski. Grób Św. Franciszka. – Charakter klasztoru.- Goethe i świątynia Minerwy. – Św. Klara. Droga na Spello i Foligno. Świątynia Klitumna. – Spoletto. Widok. Katedra. Miasto. Droga do Terni. Wycieczka do Kaskady. Via Flaminia. Narni. Ponte Felice. Borghetto. Nocleg – Dalsza droga. Civita Castellana. Rignano. Kopuła św. Piotra. Okolice Rzymu.

Przybyliśmy jeszcze dość za w czasu do dworca kolei żelaznej, aby się przypatrzeć jego świeżym ozdobom, malowaniom na stropie i dekoracyjnym figurom. Niestety! Wstyd nam było nowej Florencji wspomniawszy na starą, takie to wszystko pospolite i tandetne. Wszędzie indziej uszłyby te figury, ale przy freskach tylu mistrzów!! Na dawnych szpitalach i bramach miasta lepsze bywały malowania; wiek XIX, który kupuje sążniami, żelaziwo do kolei, zamawia też metrami i dzieła sztuki, a zaspokaja się żywą farbą i jaskrawą pstrocizną. Pod względem rzemieślniczym jest to świetne, pokaźne, przyzwoite, ale proszę myśl i ducha wyczerpnąć z tych oklepanek malowanych, które przecież liczą się za dzieła sztuki.

Kolej przerzyna naprzód Cascine i tu raz ostatni żegna podróżny piękną Florencję, która mu się ukazuje cała po za drzewami swego ogrodu…Pożegnaliśmy ją westchnieniem, a razem i stare dęby bluszczami okryte, które nam przypominały nasze dąbrowy i nasze drzewa, może od włoskich piękniejsze. – Wyjąwszy sosnę apenińską, parasolową i kasztan, inne ozdoby pejzażu nie są zbyt uroczych kształtów. Oliwne drzewa ze swymi poszarpanymi pniami, fantastycznie połamanymi, z liściem szarym, małym i rzadkim w krajobrazie wcale nie są wdzięczne, są dla malarza bardziej trudnością do przezwyciężenia, niż motywem szczęśliwym; pnie wyjąwszy.

To samo cyprys zbity, czarny, gęsto obrosły, a nieforemnie i dziwacznie piramidalny, gorzej jeszcze wygląda i morwa zawsze poobcinana, pokaleczona, ułomna. Prawdziwie piękne są kasztany, niektóre dęby i winna latorośl, która pokrywa wszystko i wdzięcznie czepia się, wygina, aby liśćmi osłonić nagość ścian, brak gałęzi. Jest ona pobożnym dziecięciem Noego. Bluszcze także obficie na ruinach, na pniach wyrastające i zbite w masy zielone, choć niszczą może drzewa i gmachy, ale są ich wielką ozdobą.

Około Montelupo przelecieliśmy mimo starych budowli wiejskich malowniczych, ukazały się góry, skały, wiele pięknych krajobrazów. Tu i ówdzie ze starego klasztoru pozostała starczała wieżyca. Dobiegliśmy do Empoli, dalekie Apeniny ukazały się we mgle. W Castel Fiorentino widok się zmienił; na górze wysokiej włoskie miasteczko, kupka zlepionych domów z kościółkiem na szczycie. Stacja przypomina tablicą pamiątkową, że tu Pius IX przejeżdżając, zebranemu ludowi udzielił błogosławieństwo. Dalej spotykamy Certaldo z zamkiem na wysokiej górze i wioską podobną do wszystkich innych, jak gniazdo jaskółcze sklejoną z domków związanych z sobą. Certaldo stare chlubi się, że mieściło niegdyś w sobie Boccacia, którego tu dom i grób dotąd ukazują.

Domek z cegły, z wieżyczką, niedawno był odnowiony, zachował jednak niektóre części stare i jedną lampę autentyczną, która miała szczęście przyświecać autorowi Decameronu. Kamień, który przez cztery wieki okrywał grobowiec Boccacia, przeniesiony został także do jego domu z kościoła la Canonica. Pomnik od 1503 r. stał naprzeciw kazalnicy aż do 1783 r.; zrzucono go pod pozorem zakazu grzebania ciał po kościołach; kości wyjęte z sarkofagu zginęły.

Przed Poggibonsi okolica pusta i smętna zaczyna się zazieleniać, wjeżdżamy w lasy, po wzgórzach widać zamczyska opuszczone, malowniczo w oponach bluszczowych wyglądające z zarośli. Długi łańcuch przerzyna górę San Dalmazzo, przybywamy do Sienny. Jest to także miasto umarłe, szczątek tego rozczłonkowanego życia Italii dawnej, podzielonej na drobne walczące z sobą rzeczpospolite; z którego wiek XIX dopiero miał stworzyć całość idealną.

Sienna, choć w pośrodku Toskanii położona, nie ma pamiątek etruskich, ma być kolonią rzymską z czasów Juliusza Cezara lub Triumwiratu. Były w jej dziejach późniejszych jasne chwile potęgi, w których współubiegała się o lepszą z Pizą i Florencją. W dwunastym wieku uorganizowała się, jako rzeczpospolita; w XIII odniosła poparte przez wychodźców Floreńskich zwycięstwo nad gwelfami Florencji pod Monte-Aperto. Dzieje jej wewnętrzne są powtórzeniem historii innych rzeczypospolitych walk wewnętrznych, zajść między ludem a szlachtą, zmian formy rządowej, prześladowań i rozżartych stronnictw. Jak Ludwik XI poddającą mu się Genuę oddał diabłu; tak Karol IV cesarz odstąpił ją patriarsze akwilejskiemu.

Sąsiedztwo nieprzyjaciół Florentczyków nie dało pokoju Siennie, nasyłała jej ona w pomoc swych wygnańców, ale słała też i podstępnych wichrzycieli pracujących nad mnożeniem nieładu, z którego Florencja miała korzystać. Siena, co się poddała Cesarzowi wprzódy, ofiarowała się później sama Viscontim Mediolańskim to Francji, a tymczasem dojadały ją i trawiły wewnętrzne niesnaski własnych dzieci, tysiącami ofiar opłacane. Francuzi i Hiszpanie owładają nią z kolei, Medyceusze sięgają po osłabłą i wycieńczoną. Oblężenie Sienny w XVI wieku broniącej się pod wodzą Błażeja de Montluc, należy do ciekawszych epizodów jej historii. Opisał je Montluc w swych komentarzach, głosząc sławę pięknych niewiast Sieneńskich, które w obronie ojczyzny nosiły ziemię na okopy i pracowały razem z męską ludnością. – Mimo bohaterskiej obrony Siena głodem była zmuszona do poddania się Kozmasowi I w 1555 r., zajmującemu ją w imię Cesarza Karola V. Znaczna liczba mieszkańców wolała opuścić miasto rodzinne, niżeli w nim pod nowymi rządami pozostać… „Były między nimi kobiety, pisze Montluc, które na głowach niosły kolebki z dziećmi, a wielu mężczyzn wiodło jedną ręką córki, drugą żony, a liczba ich dochodziła do ośmiuset mężów, kobiet i dzieci. Nigdy jak żyw nie widziałem pochodu tak smutnego, nie mogłem bez łez patrzeć na tę straszliwą nędzę, nieskończenie żałując ludu, który takie położył ofiary w obronie swojej niepodległości”.

Medyceusze owładnęli Sieną, która im ustąpioną została, ludność miasta z czterdziestotysięcznej zeszła na sześć tysięcy ludzi, którzy zginęli od głodu, w potyczkach, lub śmiercią ukarani zostali liczono pięćdziesiąt tysięcy.

Pomimo tak krwawych zapasów Siena miała dość czasu, by ważne zająć stanowisko w dziejach włoskiej sztuki. Mistrzowie pizańscy przynieśli tu pierwsze nasiona jej zamiłowania, budowa Duomo przyczyniła się do jej rozkwitu. Malarstwo szczególnie rozwinęło się szczęśliwiej i samoistniej niż rzeźba, która pozostała gałęzią pizańskiej szkoły. W XIII w. dwaj bracia Guido a zwłaszcza Duccio di Buoninsegna wyszedł powoli z pieluch bizantyńskich na pochód o własnej sile. Dwóch braci Memmi robi krok w ślady Giotta, szkoła sieneńska zawiązuje się, uwydatnia, przybiera charakter właściwy na przekór dziejom krwawym, ale zgodnie z usposobieniem ludu wesoły, jasny, prawie spokojny. Bractwo malarzy Sieny odgrywa rolę polityczną ważną w zamieszkach rzeczypospolitej, z jego łona wychodzą niektórzy urzędnicy miejscy; ale wprzód jeszcze nim rzeczpospolita upadła, sztuka w niej chylić się ku upadkowi poczęła, nie mogąc wyżyć krwią przesiąknietym powietrzem. W połowie XIV w. przypada najpiękniejsza epoka dla sieneńskiej sztuki.

W XVI w. szkoła ta właściwie już nie istnieje, znajdujemy tu malarzy, ale nie ma ogniska, które w wojnach zagasło. Pinturicchio jest przybyszem, Sodoma (Bazzi) także, ale zamieszkałym w Sienie, w której szpitalu zmarł biedny wielkiego istotnie talentu artysta. – Szczyci się nim wszakże przybrana ojczyzna, która większych zdolności malarza nie miała. Zostawił on tu kilku uczniów, którzy mu nie sprostali, a zdobycie Sieny odebrało jej razem z samoistnością polityczną i życie artystyczne, zostawiając tylko pamiątki przeszłości. Dzieci Sienny rozproszyły się po pracowniach mistrzów innych szkół Włoskich.

Wyłączną Sienny gałęzią sztuki są jej mozaiki marmurowe i rycia w marmurze czarnym naprowadzone mastyksem (graffito). Pozostałe roboty tego rodzaju są przepyszne. Dodamy tylko, że graffity czerwone znajdowano w Pompejach, i że ten sposób przyozdabiania nie był całkiem nowym. Beccafumi używając oprócz białego kilku odcieni marmurów i łącząc je z obrysem czarnym wykonywał monochromy prześliczne.

Na pierwszy rzut oka znać w Sienie ruinę odwieczną, śliczne stare odrapane mury piętrzą się zewsząd, gdzieniegdzie wyskakuje wieża dawnego kasztelu pańskiego, już dziś niczego niebroniąca; wszystko to zżółkłe, odbrązowane, cudownie omszone, nieregularne, a piękne. Ulice ciasne, schodkowane, kręte, domy z bramami szerokimi, a obok tego ubóstwo wielkie, opuszczenie, nędza przenikająca.

Miasto, które żywiło artystów, dziś się żywi od ciekawych przybywających oglądać ich dzieła. – Trafiliśmy jakoś bardzo szczęśliwie dla lepszego poznania ojczyzny św. Katarzyny (córki tutejszego farbiarza), bo na prova konnych wyścigów, corso de cavdlli, z której nie omieszkaliśmy korzystać. Ale z dwóch tutejszych hotelów wybrawszy lepszy Arme d’ Inghiletrra, który w istocie jest straszliwie brudną i śmierdzącą locandą, nie mogliśmy się pochlubić mieszkaniem. Aquila Nera była zajęta, a powierzchowność jej nie zwiastowała większej wygody. Nie siedzieliśmy też w domu, ale natychmiast ruszyliśmy na miasto, które zachowało całą dawną feudalnych czasów powierzchowność. Domy wyglądają z zębatymi wieżami na obronne zamczyska, kamienice podobne są do twierdz, mury wielkiego stylu z rzeźbionymi herbami, z brązowymi kolcami i portykami w pośrodku dziedzińców. Każde palazzo zawiera taki podwórzec dokoła kolumnami ostawiony, nad każdymi wrotami marmury rzeźbione, godła, napisy, ozdoby; co nie przeszkadza bynajmniej wieszaniu bielizny na marmurach i przeciąganiu sznurów, na których schną farbierskie płachty przez owe kolce brązowe i odrzwia dłutowane artystycznie. Położenie górzyste miasta zbudowanego na trzech wyniosłościach sprawia, że ulice się pną do góry, że domy się piętrzą w zawody, że trudno jest wprawdzie chodzić, ale patrzeć na Sienę bardzo miło, bo nie ma sztucznej regularności obrzydliwych miast dzisiejszych podobnych do koszar lub magazynów.

Nad ciasnymi uliczkami w górze, jak mosty rzucone łukiem stoją jeszcze mieszkania, a w tych ramach oddalona ulica z załomy swymi pobryzganymi światłem, z balkonami wyskakującymi od ścian, wydaje się jak by umyślnie stworzony obrazek.

Il Duomo sławna katedra, najpiękniejszy zabytek potęgi Sieny dawnej, stoi na placu niewielkim. Cała jest zbudowana z dwukolorowych białych i czarnych marmurów, ale pstrocizna ta jej szaty nie razi, jest w jakiejś harmonii z rysunkiem budowy. Cały przód okrywają delikatne, śliczne rzeźby gotyckie z białego marmuru, statuetki, dzwonniczki, strzały rozkwitłe i rozbujane obficie. – Wzniesiony na najwznioślejszej górze, kościół ten wspaniały panujący miastu całemu, przodem obrócony jest ku wschodowi. – Zaczęto odbudowywać na nowo Duomo w 1322, zdaje się, że plan jego pierwiastkowy był znacznie większy. Fasada wszakże pochodzić ma z XIII w. przypisywana jest Janowi z Pizy, który ją wzniósł po obaleniu pierwotnej, autorstwa jego ojca.

Do wnętrza prowadzi drzwi troje w trzech wnękach półkulistych; a z boku wznoszą się dwie piramidalne wieżyczki. Rzeźby okrywają całe czoło, pełno w nich zwierząt symbolicznych, które są godłami miast sprzymierzonych, lwica jest Sieną, bocian Perugią, gęś Orvieto, słoń Rzymem, smok Postoją, zając Pizą itp. Czoło odpowiada wnętrzu wykończonemu ze starannością największą, wypieszczonemu od stropu do posadzki.

Pomimo, że kościół stopniowo w różnych epokach powoli był kończony, jest w nim wielka harmonia całości. Baczniejsze wejrzenie dojrzy epok i różnic, ale na pierwszy rzut oka, wszystko to zlewa się doskonale i jednoczy, więcej może niż u św. Marka w Wenecji, gdzie tego samego cudu dokonały wieki. Tu znać wszędzie z jak wielką miłością budowa była stawioną i kończoną.

Minąwszy przepyszny portyk gotycki, wyrzeźbiony jak koronka przez Mikołaja z Pizy, stanąć potrzeba i objąć oczyma obraz, jaki wnętrze przedstawia. Po nad głowami unosi się sklepienie lazurowe w gwiazdy złote, ozdobne i wykończone; pod nogami rozściela posadzka wykładana różnokolorowymi marmurami, arcydzieło w swoim rodzaju. Pokrywa ją przedziwny rysunek czarny i cieniowane lekko kamienie, obrazami, które jak sen zasnuwają posadzkę całą. Stopy ludzi starły już część tych drogich rytowań, a resztę pookrywano dla zachowania drewnianymi tarcicami, odsłaniając tylko dla ciekawych. Najpiękniejsze graffity są Beccafumi, Ewa należy do najwdzięczniejszych jego pomysłów.

Niepodobna wyliczyć rzeźb i obrazów szacownych mieszczących się pośrodku kościoła; przepyszne są stalle F. Tonghi i kilku innych snycerzy z rysunków Riccio; tabernakulum brązowe Vecchiettego, rzeźbione siedzenia (sedie) ozdobione glinianymi popiersiami papieży. Z obu stron chóru obrazy stare Duccio di Buoninsegna z początku XIV wieku, ciekawe bardzo i z wielu względów na wiek swój znakomite, zastanawiają dziś jeszcze powagą stylu. Duccio jak Cimabue miał tę cześć, że lud jego dzieło w procesji przeniósł do kościoła.

W kaplicy bogatej del Voto, (Chigi) stoją między innymi ozdobami cztery posągi Berniniego, z których jeden św. Magdaleny miał być Andromedą i szkoda, że nią nie został. Nie powiemy nic o kopii mozaikowej obrazu Carlo Maratti, robi on złudzenie malowania, tak cudna to robota. Donatella stoi tu chrzcielnica w kształcie starożytnego ołtarza, świadcząca o jego studiach antyków.

W kościele kazalnica ośmiokątna, dzieło Mikołaja z Pizy, cała płaskorzeźbami marmurowymi okryta, na słupach i symbolicznych zwierzętach wsparta jest jednym z jego najcelniejszych wytworów. – Płaskorzeźby te przedstawiają: Narodzenie pańskie, Ucieczkę do Egiptu, Rzeź niewiniątek, Ukrzyżowanie i w dwóch dziełach Sąd Ostateczny godzien, aby był porównany z obrazem Orgagna. Są tu epizody wielkiego pomysłu; sceny pożegnania rodzin i bliskich, których wyrok Boży na wieki rozdziela, potępieni, co idą ku błogosławionym sądząc, że do nich należą i odepchnięci są przez nich itp. Ponad tym świętym dramatem u góry Chrystus rozdzielający wybranych od potępionych i Najświętsza Maria Panna.

Obejrzawszy kościół spieszono do tak zwanej Libraria; jest to budowa wzniesiona przez kardynała Piccolomini (później Piusa III) w 1495 r. na pomieszczenie ksiąg pozostałych po jego dziadzie Aeneaszu Sylviusie Piccolominim (Piusie II) i przez niego samego zebranych[1]. Wezwany z Rzymu do Sieny Pinturricchio okrył jej ściany freskami. Dziś się tu mieści zakrystia, a raczej skarbiec, sala wesoła, jasna, świeża i ożywiona malowaniami wybornie zachowanymi, wyglądająca jak cacko. Stały tu niegdyś i dość długo, na przekór sąsiedztwu kościoła, trzy gracje, starożytny posąg wielkiej piękności znaleziony w XIII w. przy kopaniu fundamentów; którego rysunek znajduje się w szkicach Rafaela.

Zabrano je do akademii sztuk pięknych, ale ponieważ była to własność Piccolominich, zakrystia się o nie dopominała. Maluje to dobrze cześć, jaką Włosi mają dla sztuki, gdy tak długo dzieło pogańskiego artysty, przechowywali w gmachu kościelnym, nie ochrzciwszy go nawet trzema cnotami kardynalnymi.

Ale największą ozdobą Librarii są freski Pinturicchia, których część jakąś, lub pomysł i rysunek, dla piękności ich przypisywano i przypisuje się dotąd Rafaelowi.

Pomimo ustalonego niemal przekonania, że Rafael był współpracownikiem w wieku dwudziestu lat, pięćdziesięcioletniego Pinturicchia, mimo ukazywanego na fresku jednym portretu Rafaela, zdaje się, że one są dziełem tego, którego imię noszą; i że dwie tylko kompozycje rysował Sanzio (rysunki te do dziś dnia się przechowały), a i te znacznie zmienione zostały przez Pinturicchia. – Malowania ścienne przedstawiające sceny historyczne z żywota Piusa II zachowane są wybornie, świeże, barwne, nieco ostre, pięknego bardzo stylu i rysunku. Dziwne się trochę wydają ozdoby złote wypukłe z gipsu dorabiane. Dokoła sali leży dwadzieścia dziewięć Antyfonałów i Graduałów przepysznie miniaturowanych przez kilku sieneńskich malarzy, były one robione umyślnie dla kościoła.

W grobowcu Bandino Bandini, ukazują posążek Chrystusa dzieło młodości Michała Anioła.

U wejścia starożytny trójnóg marmurowy służy za podstawę chrzcielnicy; odpowiedni mu dorobił Jacopo della Quercia w tymże smaku. Dzwonnica stara bez ozdób nie odpowiada piękności i wykończeniu kościoła.

Nie mając wiele czasu do szafunku poszliśmy stąd zaraz do San Agostino w celu oglądania obrazów. Staruszka odźwierna służyła nam za przewodnika. Kościół nie zbyt starożytny pięknie jest utrzymany. Uderzył nas przede wszystkim (drugi na prawo) Chrystus na krzyżu Perugina, wspaniały, prześliczny. Obraz zachowany świeżo, kolorytu miłego, nieco sucho, ale z wielkim malowany uczuciem. Obok krzyża unoszą się dwa anioły, na nim Pelikan rozkrwawiający piersi, u dołu kilku świętych, z których szczególnej Hieronim wielkiego stylu i piękności. Wszystkie twarze obleczone spokojem i świętością.

W innym ołtarzu jest Narodzenie Pańskie Sodomy, mimo suchego traktowania znakomite dzieło, szczególnie Najświętsza Maria Panna i aniołowie wielkiego wdzięku.

Spaguoletto, Św. Antoni kuszony na puszczy przez szatana, wcale nie kościelny obraz, ściąga uwagę fantastycznością swoją. Diabeł z rogami w okularach dzwoni, ażeby świętego oderwać od modlitwy, ale święty robi tylko ruch ręką bardzo naturalny odpychając pokusę szatańską. Głowa św. Antoniego przepyszna, energicznie pojęta, diabeł niewiele ma charakteru.

Obok San Agostino stoi Collegium Tolomei, budowa w stylu florentyńskim, który w małych loggiettach i portykach, często się w mieście przypomina.

Do San Domenico przy Fonte Branda starego gotyckiego kościoła, trafiliśmy nieszczęśliwie w czasie, gdy się cały restaurował, mało go więc widzieć było można, ale arcydzieło jedyne, fresk Sodomy, którym słynie, mógł być wszakże pokazanym.

Fresk ten po obu stronach ołtarza, wystawia zachwycenie i omdlenie św. Katarzyny Sieneńskiej. Omdlenie jest arcydziełem. Dwie zakonnice podtrzymują świętą, która z wyrazem zachwytu w twarzy przecudownie wydanym, w rozkosznym omdleniu upada. Oblicze świętej nadzwyczajnego wdzięku i słodyczy. Z drugiej strony św. Katarzyna z oczyma wzniesionymi w niebo, której anioł ukazuje krzyż, w górze Matka Boska z dziecięciem. Obie te kompozycje tchną wielkim uczuciem. Jest tu jeszcze wizerunek świętej i krucyfiks Giotta.

Dzieciaki, chłopcy i dziewczęta gwałtem nas prawie wychodzących pociągnęli do domku św. Katarzyny, który jest cały obrócony na kapliczki, bo go wielka uświęciła pobożność. Pokazują tu najpierw sklepik jej ojca farbiarza, mieszkanie rodziny, miejsce w izdebce, gdzie na ziemi spoczywać była zwykła, wzór cierniowego wieńca, który nosiła, dyscypliny, którą się biczowała, włosiennicę, kij, który w pielgrzymkach jej służył. Wyżej jest mieszkanie reszty rodziny, za ołtarzem kuchenka, gdzie jeść gotowano, różny sprzęt, którego święte dziewczę używało. Jest tu także dobry obraz Sodomy, Św. Katarzyna otrzymująca stygmaty.

Słuchając szczebiotania chłopaków i dziewcząt o tej ich własnej świętej siostrzyczce, której życie opowiadają wyprzedzając się, śmiejąc z prostotą i wiarą ludową, nie można się nie uczuć wzruszonym dziejami cichego żywota ubogiej dziewczyny, która tyle wytrwaniem i mocą charakteru u Boga, i co dziwne, u ludzi sobie wyrobiła. Obejrzenie domu więcej wzrusza niż największego arcydzieła; choćby nawet chłodny go sceptyk obchodził.

W Instituto delle belle arti, zachowują się bardzo szacowne zabytki malarstwa starej szkoły sieneńskiej, Guidona z Sienny, Margaritone, Diotisalvi itd. Z tych najcelniejszymi się zdają malowania Spinello Aretino, Sano di Pietro i Gnateo di Giovanni. – Tu w Siennie po kościołach i w zbiorze akademii najlepiej się ocenia znakomity talent Sodomy, malarza nadzwyczaj zdolnego, którego gdzie indziej z cząstkowych robót poznać i sądzić nie można. Sodoma umiał swym postaciom nadać wyraz, który jakkolwiek może nie jest czysto duchowym, jest przejmującym i sympatycznym. Ukazują w instytucie kartony Beccafumi do posadzki katedralnej, bardzo już nadpsute i zniszczone.

Z Instytutu musieliśmy pospieszyć na próbą kursów, na najgłówniejszy plac miasta, w którym się niegdyś zogniskowało życie małej, ale silnej duchem rzeczypospolitej. Jest to Plac św. Marka i zaiste, jeśli nie tak piękny, to niezawodnie równie oryginalny.

Nie jest to przestrzeń płaska jak inne, ale w środku wyżłobiona kształtu ogromnej misy… przepysznymi starymi otoczona budowami. Piazza del Campo obiega do koła droga, czoło jego zdobi Palazzo Publico, niegdyś rezydencja Signorii, ponad którym wznosi się śliczna, lekka, zębata wieżyca, nie darmo ulubiona Leonardowi da Vinci. Zowie się ona La Mangia. Gmach ten panuje całej Sienie i przyświeca jej wspomnieniem dawnej wielkości i sławy. W pośrodku tej misy wznosi się fontanna, do koła ozdobne szczyty domów, okryte rzeźbami, pałace Piccolominich, Mensini itd. wyglądające na twierdze obronne. Jest tu i Loggietta o jednej arkadzie pięknego stylu. Loggia di San Paolo służąca za wejście do Casino de Nobili, w którym był dawniej trybunał handlowy. Całość jest rzeczywiście tak malownicza, tak piękna, że się po wszystkich pięknych widokach, w które Włochy obfitują, jeszcze jedną z najwdzięczniejszych wydaje. Ozłociło nam ją słońce włoskie nad zachodem, a ożywił lud, który gromadnie zebrał się na prova, próbę wyścigów, mających wkrótce się odbywać.

Odżyła też nimi obumarła Siena.

Gdyśmy weszli na Piazza del Campo; trudno już było znaleźć miejsce, tak on się cały roił rozgorączkowanym tłumem, który ubierał go najcudowniejszą falą wesołego, śmiejącego się rozpromienionego ludu. Nasz przewodnik znalazł nam przecież siedzenie na wniesionym rusztowaniu, które się uginało od widzów. Fizjonomia mieszkańców przedstawiała się nam tu daleko wyraziściej niż onego pierwszego dnia w Wenecji, kobiety były bardzo piękne, typy twarzy rozjaśnione i spokojne, ale pełne charakteru i powagi, cudownie śliczne dzieci i wyrostki, jakby stworzone na wzory dla malarza. Ciżba zalegała rynek, ławki, dachy, środek placu wgłębiony, wszystkie okna domostw, a choć to była tylko próba, oczekiwano jej z niesłychaną niecierpliwością, z roznamiętnieniem południowym, śmiano się, ściskano, popychano, rzucano słowami i krzykami, rozprawiano.

Oczy wszystkich zwrócone były na drogę wysypaną piaskiem, a z podziwem ujrzeliśmy pod Palazzo Publico przygotowane materace. Nie mogliśmy zrazu użytku ich zrozumieć, był to środek ostrożności, gdyż często się trafia, że zajadli jeźdźcy spadają i niebezpiecznie się tłuką trzeba, więc mieć ich, na czym złożyć i odnieść do domów. Te poopierane o ścianę i pokładzione na ziemi pościele dziwnym były obrazu szczegółem.

Tymczasem niecierpliwiono się wielce, że konie nie przybywały. Około nas siedziała młoda kobieta brunetka, z ognistymi oczyma, z bardzo charakterystyczną, nie tak piękną jak ożywioną wielce twarzą, wystrojona w broszę, kolce, w mnóstwo tombakowych świecideł i pierścieni na dość brudnych rączkach. Ta szczególnie zdawała się zajmować losem wyścigów, mówiła, śmiała się, pokazywała. Widocznie mąż czy kochanek jej był między współzawodnikami.

Nagle szmer tłumu zmienił się w okrzyk namiętny, wyjechali mający się ścigać na sześciu czy siedmiu małych konikach z czubami różnokolorowymi na łbach, na oklep. Każdy z patrzących szczególnie się którymś z nich zajmował, wskazywano palcami, powstały wołania, zachęty, łajanie, szyderstwa, wszyscy powstawali na ławach, podskakiwali, klaskali, ale nikt tak gorąco, tak zajadle, jak nasza sąsiadka brunetka. Pasji, z jaką się rzuciła, gdy konie wybiegły, odmalować niepodobna. Jeźdźcy puścili się po ciasnym kółku, wśród historycznej ściany owych przysposobionych materaców, jedni zaraz wyprzedzając drugich, usiłując się przegonić. Cóż się to działo z widzami!

Na nieszczęście przyjaciel naszej sąsiadki musiał jakoś w tyle pozostać, bo się brwi jej namarszczyły okrutnie, wyciągnęła pięść, zapieniły się jej usta, zaczęła nie krzyczeć, ale wrzeszczeć grożąc, pędząc, łajając od ostatnich słów nieszczęśliwego. Tupała nogami, szarpała na sobie suknie, głos jej głuszył wołanie innych, a z Cafe dell Campo, pod którym siedzieliśmy wszystkie głowy patrzących obróciły się już nie na konie, ale na nią. Takiego rozwścieklenia dla tak błahego powodu w życiu nie widzieliśmy; była to namiętność prawdziwie włoska, dochodząca do szału. Reszta ludu wesoło cieszyła się próbą, ale nie była równie rozognioną, jak piękna sieneńska bachantka. Nareszcie mimo krzyku jej, ktoś inny siedzący na koniku z czubem pąsowym pierwszy przybył do mety, a lud z okrzykami i wrzawą niezmierną poprowadził w tryumfie zwycięzcę. Włoszka się rozpłakała, ale gniewna, kochanek już nie miał, po co spieszyć, byłaby mu niezawodnie oczy wydrapała, tak jej wstyd było, że ulubiony jej nie był pierwszym i został zwyciężony.

Chociaż miasto oprócz terra di Sienna, którą słynie, wyrabia także wielką ilość sławnych pierników i pan fermo (twardych innego rodzaju korzennych ciastek) nie spotkaliśmy się tu nigdzie z nimi. Nie sprzedawano nawet wody ani owoców, i mimo wielkiego tłumu nie widać było przekupniów; prawda, że też i cudzoziemców prócz nas nie było na wyścigach, wszystko się zamknęło w kółku swoich. Była to tylko próba, ale z zaognieniem niezmiernym odbyta.

Mieliśmy jeszcze czas nazajutrz pójść rano na mszę do Katedry, kupić książkę o historii Sieny i nająwszy vetturina do Perugii wyruszyliśmy nie tracąc więcej czasu. Droga nasza wiodła ciasnymi uliczkami, ku jednej ze starożytnych bram, jakich niegdyś trzydzieści z górą liczyła Siena, pożegnaliśmy piękne gmachy starego miasta i dobrą szosą wyruszyliśmy do Camuscia pod Cortoną. Na prawo ukazał się nam zameczek na górze, villa, cmentarz; minęliśmy roboty około przygotowującej się kolei żelaznej do Chiusi, które szosa nasza miała ciągle przerzynać lub okrążać. Okolica z razu zdała się nam dość żyzną, była górzysta, otwarta, ale ujechawszy nieco w coraz pustszy kraj zagłębiliśmy się, odmienił się obraz całkowicie.

Krajobraz stał się pustynny, dziki, przykry, smutny i nagi. Przebywaliśmy jakieś wulkaniczne pagórki poustawiane dziwacznie, jakby ogromne kretowiska różnych rozmiarów, nie porosłe niczym, gliniaste, piaszczyste, bez kamieni nawet, niby kupy popiołów. Tego rodzaju wzgórki rzadko cieplejszego tonu, szare, brudne, kształtu jakiegoś mogilnego, ciągną się na wsze strony, jak okiem sięgnąć i przedstawiają widok niesłychanie przykry.  Kraj ten równinny, jednostajny, spalony, biały, ale dziwny, bo do żadnego innego nie podobny, pokrajany łożyskami potoków, bez trawy, bez drzewa, bez skał nawet i kamieni, jakby świeżo trzęsieniem ziemi wywrócony, trwa nazbyt długo i w końcu nęka podróżnego jak jakiś sen straszliwy. Ciągle prawie taką pustynią bez poezji dojeżdża się do Carmaiolo, odkąd znowu powoli wracać poczyna zieloność, trawa, życie, małe laski dębowe, wzgórza murawą porosłe, gdzieniegdzie drzewa oliwne, w dolinach szerokie łany pszenicą okryte bujną, której ledwie wprzód gdzie zagon mozolnie wydarty pustyni, spotkać było można. Takeśmy nareszcie dobili się do Rapolano starego miasteczka na wysokiej górze malowniczo usadowionego i ściśniętego. Musiało ono niegdyś być obronnym, zostały, bowiem mury okolone, bramy i szczątki dawnych wieżyc. Musieliśmy tu popasać w szkaradnej Locandzie Pasqui, do której dojeżdżając o pół mili już widać ogromny oznajmujący napis nad wrotami, żeby ją vetturin nie pominął. Całą pociechą naszą był widok z tego wzgórza na łańcuch gór i doliny szerokie, bardzo stąd piękny, zwłaszcza dla oczów pustynią dziką znużonych. Burza i deszcz przelatujące w dali po gór szczytach, upiękniły nam jeszcze panoramę nieco pustą, ale wspaniałą i wielką.

W okolicy są kąpiele gorące Bagni di Rapolano i d’Armajolo na choroby skórne, reumatyczne i inne tego rodzaju słabości służące.

Wyruszywszy stąd znowu prześliczne znaleźliśmy Włochy, żyzny i ożywiony kraj, tym piękniejszy, że przerzynany gajami dębowymi, w których jakby nasze szumią wiekowe starce. Pośrodku gdzieniegdzie sterczą wspomnienia lat dawnych, wieże zębate rozwalonych zamczysk, kościółki i domy z wieżyczkami wiejskich gospodarzy. Część tej drogi przez Val di Chiana wśród pagórków i zielonych lasów, pełna widoków coraz nowych, zachwycająca. Charakter krajobrazu niema wielkiej oryginalności, ale koloryt gór, gruntów, ciepły, złocisty, fioletowy, przyodziewa to szatą wspaniałą. – Co chwilę spotyka się to domek lepiony, przystawiany, dziwaczny, to fontannę wdzięczny nad drogą, to muru kawał ozłocony słońcem i oblany czarnym bluszczem.

Pola żyzne, góry pięknych linii, znowu oliwy, morwy i winna latorośl, która spaja pnie, wyglądające wśród pól, jak gdyby się do tańca pobrały.

Wśród tego wesołego pejzażu, urozmaiconego wzgórzami, dojeżdżamy do Duciniano z zamkiem i wieżycą na górze, a w dali już postrzegamy siwiejące w prawo łańcuchy wyniosłości Montepulciano i Radocofani sławne wybornymi winami. Widok niezmiernie rozległy tak, że oko ledwo krańców jego doścignąć może; w dolinach łany złote, przepinane morwami i wieńcami winnych latorośli, na szczytach Castele, gdzieniegdzie kupka zieleni. Niżej nieco położone z bramami starymi, miasteczko porządne Fojano przechodzi droga i spuszcza się powoli w szeroką dolinę ku Camuscia żyznym bardzo krajem wśród zbóż i winnic.

W Camuscia pod Cortoną u stóp góry, na której leży to miasto, schodzą się cztery gościńce z Arezzo, z Toiano, z Montepulciano i Cortony, tutaj musieliśmy się na noc zatrzymać, gdyż wieczór był późny, ciemny, a świecące tylko muszki błyskały wśród ciemniejącej coraz bardziej nocy. Niemieliśmy też zamiaru zwiedzić Cortony, spiesząc do Rzymu. Locanda posta di Camuscia tym razem pusta przyjęła nas na nocleg; utrzymana na sposób dawny, bez wykwintu, bo nawet świec nie było i lampą starożytną o dwóch knotach do pisania potrzeba się było zaspokoić, ale nie była tak bardzo niewygodną.

Gospodyni niegdyś piękna, jej córeczka obiecująca być kiedyś ładną i bury kot ogromny, a do zbytku poufały, gospodarzyli w Locandzie. Jakież było zdziwienie nasze, gdyśmy po wniesieniu lamp do izdebki, którą nam dano, spostrzegli na ścianie w owalu białym bardzo wdzięczny rysunek wystawiający Madonnę, dzieło sztuki w takim zakątku odludnym!

Przejeżdżający tędy artysta Niemiec pozostawił je na murze, jako dowód, że są jeszcze na świecie ludzie z natchnieniem, co nie za wszystko płacić sobie każę, a tworzą czasem coś, gdy im serce powie, choćby znużeni byli drogą, a mieli przed sobą szarą tylko ścianę lichej gospody. Obrazek bardzo starannie wyrysowany i wykończony wyobrażał siedzącą Madonnę z Dziecięciem błogosławiącym, w stylu florencko-germańskim. Kwitnący krzak róży pod nią. Rysunek był czysty, poprawny, wiele w nim uczucia i wdzięku, a najlepsze to, że się tu urodził…Gospodyni szanowała pamiątkę, i gdy pokój przemalowywano na niebiesko, zostawiono owal biały, przypominający chwilę natchnienia niemieckiego wędrowca. Zwał się on Müller widzieliśmy jego święte obrazki później wydane, wcale piękne; ale gospodyni nic jakoś o nim nauczyć nas nie umiała.

Mglistym, ale ładnym porankiem wyruszyliśmy nazajutrz w dalszą drogę, doliną pomiędzy górami, wąskimi drożynami, które opasywały krzaczysto rozrosłe i kwitnące granaty i laurowe drzewa. Nie dojeżdżając do Ossaia wciąż ogrodami oliwnymi, ukazuje się i roztwiera szeroko pomiędzy górami rozlane jezioro Trazymeńskie, dzisiejsze Perugińskie. Śliczna to szyba zwierciadlana, gładka, barwy łagodnej, jakby wielka płyta mieniącego się opalu… Poza nią piętrzyły się mgłami okryte góry, ponad nią zwieszały się ogrody oliwne z roztrzaskanymi pniami… Gdzieniegdzie żółte jak piasek, złociste łany zboża wchodzą aż w wody jeziora.

Tu w Monte Gualandra przebyliśmy granicę państwa papieskiego od Toskanii, bez wielkich trudności i jechaliśmy dalej wybrzeżem wspaniałego, a tylu wspomnieniami uświęconego jeziora przebywaliśmy właśnie tę drogę, którą wojska Hannibala szły przeciwko Flaminiusowi. Bitwa Trazymeńska nad tymi brzegami się odbyła… Dwa potoki płyną od Gualandra do jeziora, do którego wpadają; pierwszy milę przebiegłszy doliną, drugi o ćwierć jeszcze dalej przybiera nazwisko krwawego potoku Sanguinetto. Pomiędzy łożyskiem jego a pagórkami wieśniacy po dziś dzień ukazują odkryty plac na lewo, który miał być głównym rzezi teatrem. Rzymianie bohatersko potykali się przez trzy godziny, ale śmierć Flaminiusza była hasłem powszechnej rozsypki. Jazda Kartagińska rzuciła się w pogoń za rozpierzchłymi i usłała trupami brzegi jeziora, moczary pod Borghetto, całą okolicę, po której jeszcze odkopują kości ludzkie, które ziemia przechowała. Imię Hannibala przeżyło tu Rzymian i Flaminiusza siła zdobyła nawet pamięć wiekową!

Jakże przy tych krwawych wspomnieniach, pogodnym a cichym wydawało się nam Trazymeńskie jezioro coraz szerzej rozlegające się przed nami, z czerniejącymi na nim wysepkami, z cyplami lądu wchodzącymi w nie głęboko, z nadbrzeżami, na których rosły stare rozłożyste dęby i malowniczo wznosiły się wieśniacze budynki lub ruiny starych zamków. Przypatrując się temu krajobrazowi dojechaliśmy do Passignano położonego nad samym jeziorem, w które prawie wchodzi cyplem lądu, zabudowanym starymi domostwami rybaków. Na górze i tu są szczątki Castelu, osada mała, przecięta uliczkami wąskimi cała zawieszona schnącymi sieciami. Stąd jadąc dalej widok zawsze równie malowniczy, kołuje droga ponad jeziorem, ukazują się skały nad brzegami dodając wdzięku krajobrazowi dość często jednostajnemu, zasadzonemu tylko lasami drzew oliwnych dziwacznie połupanych, podziurawionych, powykręcanych kształtów. Wody jeziora, może z powodu pory dnia i gór okrążających, ciągle miłe tony opalu zachowywały.

Za Passignano droga powoli wsunęła się w góry, które nam wkrótce miały zasłonić jezioro. Ostatnie spojrzenie z wierzchołka tych szczytów na rozległe wody było przecudnie pięknym obrazem, którego pierwszy plan składały stare dęby i urwiska okryte krzakami dzikich granatów. Z między ich liści gdzieniegdzie płomienisto rozkwitał granat na tle czarnym. Na wysokim szczycie nagiej góry, stoi tuż nad drogą osamotniona wysoka wieżyca, a przy niej nawet gruzów nie ma zamku, którego była strażnicą, pusta, spękana, smutna, sama jedna, olbrzymi trup, co się nie mógł w proch rozsypać. Bluszcze gęste, zbite okrywają jej mury, te bluszcze, co u nas tak nieśmiało jakoś i wątło rosną, tutaj wszędzie bujne, gęste, jakby kobiercem zieleni opasują każdą ruinę, każde drzewo, tak, że pod nimi często pnia dostrzec nie można.

Od tej smutnej wieżycy na nagim pagórku, (który się podobno Monte Colonna zowie) spuszcza się nieco droga ku La Magione, małej znowu osadzie o wąskich uliczkach i wjeżdża w doliny zarosłe oliwą i winem. Dosyć jednostajną drogą jedzie się potem, aż do Perugii. Miasto, jak prawie wszystkie tutejsze siedzi na wysokiej górze, na którą z pomocą doprzężonych wołów drapać się potrzeba. Ogromne stare mury otaczają je, sterczą z dali wieżyce kościołów, ruiny gmachów, ściany domostw dziwnie popiętrzonych i fantastycznie polepionych z sobą.

I tu trafiliśmy na uroczystość, na święto Marii Panny di buon Consiglio, w oknach wisiały opony adamaszkowe, na ulicach były przygotowania do iluminaci. Kościoły wyglądają wspaniale, miasto zachowało surową średniowieczną fizjonomię, bramy przypominają wojny, mury opasują gród smętny, ale poważny – ani obyczaj, ani życie naszego wieku nie zajrzały tu jeszcze.

Wiadomo jak starożytną osadą jest etruska Aperuse, część murów, kilka bram sięga jeszcze tych pierwotnych czasów; w okolicy na drodze do Rzymu odkryto Nekropolie Volumniów i innych rodzin. W czasie wojen punickich Perugia wierną pozostała Rzymowi. Oktawiusz obiegł tu brata Antoniuszowego i okrutnie mścił się nad mieszkańcami po wzięciu miasta. – Pogańskie vae victus, nieubłagane, dzikie, wyludniło gród nieszczęśliwy. Proszącym o ocalenie życia, odpowiadano jednym słowem: – Umrzeć potrzeba! Czterystu wybranym z tych, co się poddali, u ołtarza Juliusza Cezara zamordowano, majętności ich zabrane, opłaciły żołnierzy zasłużonych. – August odbudował potem Perugię, ale krwawej plamy nie zmył ze swój pamięci, została ona na wieki na jego imieniu. – Później w 548 r. Totilla zdobył ją po siedmioletnim oblężeniu i zniszczył, biskupa Ercolana ścięto z jego rozkazu. Weszła następnie w skład państwa papieskiego. Walka gwelfów i gibelinów zakrwawiła ją jeszcze. I tu lud a patrycjusze-szlachta darli się z sobą nie dając spokoju grodowi, który bój wewnętrzny wyniszczał…Chwilkę przeżywszy pod mądrymi rządami Braccio da Montone, Perugia wróciła pod władzę papieży, a dla utrzymania jej w posłuszeństwie Paweł III zbudował cytadelę, która groziła miastu za najmniejszym poruszeniem. Ale stary gród gwelfów nie miał już na nie siły.

Dzisiaj w Perugii panuje Perugino. Historia sztuki mimo kilku imion, które się wiążą ze stolicą tak zwanej szkoły umbryjskiej (Rumohr’a), nikną przy tym słońcu blaskiem swym oblewającym nawet anioła szkoły, Rafaela.

Z życia Perugina, wiemy bardzo niewiele, ale dzieła świadczą o niezmiernej działalności, powiedziałbym o natchnieniu religijnym, które go ożywiało, gdyby Vasari, nie wiem skąd, nie zaczerpnął dzikiej wiadomości, że Perugino w nic nie wierzył, oprócz grosza. Niepodobna prawie pojąć tych postaci tak czystych i świętych, pędzlem i duchem ateusza na płótno rzuconych, myśl się błąka i nie umie rozwiązać takiej zagadki. – Może życie Perugina, może słowa jego dały powód do takiego twierdzenia, ale w duszy mistrza nie mogła panować ta niewiara, to zwątpienie, o którym pisze Vasari. Serce, przepaść, nie widzieliśmy ludzi w istocie religijnych, których mowa tchnęła sceptycyzmem i sceptyków udających gorliwych?

Vasari często powtarza plotki

Do szkoły umbryjskiej liczy się jeszcze Pinturicchio, Alfaniowie, Genga, Doni i wielu innych mało znanych, a nawet Francesco Francia, którego charakter bardzo właściwie tu mieści.

Zamierzając oglądać Perugię z góry sobie powiedzieć potrzeba, że tu się tylko Perugina i jego szkołę będzie widziało, najrozumniejszy z przewodników tutejszych, którego polecają, jako dobrze znającego miejscowość człowieka, szanowny Scaleti nie widzi po kościołach nic nad Perugina. Jest w istocie nie mało jego i szkoły do badania.

Przybyliśmy na biedę zmęczeni bardzo i trafiliśmy na rozgorączkowanie ludności świętem, zabawami, na które wszyscy spieszyli, tak, że nikt nas prowadzić nie chciał i przewodniczyć po wszystkich kątach, do których zaglądać wypadało.

Jeden nawet wyproszony cicerone w kościele półgłosem rzekł wywiązując się z przykrego wziętego na siebie posłannictwa.

Ahi! tutte queste tavole sono una seccatura.

Wyznaję, że całe życie jedno pokazywać nie jest rzeczą zabawną, ale ci ich mość z tego przecież żyją; w święto tylko więcej zapłacić potrzeba.

Poczęliśmy pielgrzymkę naszą po Perugii od Il Cambio, był to gmach Sądu handlowego czy giełda w XV w. W sali tej budowy znajdują się freski mistrza, najcelniejsze jego dzieło z roku 1500, do których bardzo być może, iż mu młody uczeń jego Rafael dopomagał.

Na pierwszej ścianie wyobrażone jest sześć Sybilli i sześciu proroków, a w górze chwała Ojca. Jest to styl, wyraz i maniera starego mistrza, ale w tych wspaniałych postaciach więcej jest swobody, ruchu i życia niż zwykle bywa u niego, jakiś młodszy duch od nich bije. Być bardzo może, iż Pinturicchio i Rafael wspólnie z nim nad tymi freskami pracowali, tradycja miejscowe twarze dwóch uczniów nawet wskazuje pomiędzy prorokami.

Dalej następuje narodzenie Pańskie, majestatycznie pojęte, Dziecię na nim prześliczne i Przemienienie, w którym Chrystus jest anielskiej prostoty i słodyczy postacią. Przypomina ono nieco obraz Rafaela. Apostołowie także wielkiego charakteru.

Następny obraz przedstawia sześciu rycerzy i bohaterów starożytnych: Pittacus, Fabius Maximus, Leonidas, Horatius Cocles, Temistokles. Stoją oni szeregiem we zbrojach, figury wspaniałe, ale szkoła Perugina dała im rysy bohaterów nieba, nie ziemi, pełne spokoju i miłości. – W górze: Umiarkowanie i Fortuna.; odpowiadają sześciu rycerzom, sześciu filozofów starożytnych równie pięknych z dwoma alegorycznymi figurami. Na stropie są planety i bogata ornamentacja w smaku lóż rafaelowskich z figurkami małymi prześlicznymi. Na jednym z pilastrów pod szkłem portret al fresco Perugina.

Podanie przyznaje niewielki udział Rafaelowi w ozdobieniu Il Coambio, głowy Sybilli

Erytrejskiej i Libijskiej i głowę Zbawiciela w Przemienieniu. Ale Rafael przybył na naukę do Perugina w r. 1498, a fresk był skończony w 1500. Z tym wszystkim obrazy te są czymś większym, potężniejszego tchnienia niż inne Perugina, który trzymał się stale w małym kółku prześlicznych, ale zawsze jednych typów. Niektóre głowy apostołów w Przemienieniu, ołtarz ze św. Janem olejno malowanym, nawet rycerze i mędrcy noszą piętno szkoły dobitne, ale w nich więcej stylu, ruchu, swobody, jakby młodzieńczej siły. Czy ona pochodzi od Rafaela, czy jest dziełem Pinturicchia to zagadka nierozwiązana.

Freski te ze wszystkich znanych dzieł starego malarza, (oprócz Madonny we florenckiej trybunie i złożenia z krzyża w galerii Pitti), są najznakomitszymi, jako utwór i wykonanie, to jego capo d’ opera.

W Perugii zaś za arcydzieło mają obraz niewątpliwie jego ręki malowany dla bractwa św. Piotra męczennika, wyobrażający Najświętszą Marię Pannę z Chrystusem, aniołami i sześciu mniejszymi figurkami donatorów braci konfraterni, pomiędzy którymi wskazują i wizerunek artysty. Widzieliśmy go z bliska, bo w mieszkaniu tego, który kopiował obraz, ale daleko, daleko nie dochodzi wartością fresków w trybunale.

Madonna nie ma takiego wdzięku, jakim się odznaczają peruginowskie, ręka jej podtrzymująca Dziecię jest nawet bardzo ułomnego rysunku, koloryt piękny i jasny, ale chłodny.

Obok sali trybunału jest jeszcze kapliczka mała, której freski malowane być mają przez Giannicolo Manni, ucznia Perugina; przypominają go one stylem, ale są daleko słabsze, i widocznie innej ręki. Kaplica formą odpowiada sali poprzedzającej.

Wyszedłszy z Il Cambio, przechodzi się około Palazzo Pubblico, czyli communale w końcu ulicy Corso ku katedrze idąc. Jest to budowa z XIV w. architektury gotycko-włoskiej z pięknymi rzeźbami i ozdobami drzwi i okien, surowego pozoru. Jeden jej bok zwrócony jest ku przepysznemu wodotryskowi przez Jana z Pizy rzeźbionemu z marmuru w kształcie chrzcielnicy o kilkunastu ścianach z figurami i bogatą ozdobą. Wodotrysk zwieńcza brązowa figura Gryfon, herb miasta z r. 1277 przez Rosso. Stąd przeszliśmy na plac del Papa, wśród którego stoi poważny posąg Juliusza III przez Danti (1555) zmierzając do pałacu Conestabile Staffa.

Ciągnął nas tutaj obraz Rafaela i freski Perugina zdjęte z kościoła. Jeden z nich wyobraża św. Ercolana patrona miasta z gryfonem i chorągwią męczeńskiego zwycięztwa, prześlicznego rysunku i wielkiego stylu.

Na drugiej części fresku z herbami, dwa aniołki mają być także ręki mistrza.

Oprócz tego szacownego zabytku znajduje się jeszcze Najświętsza Maria Panna z dwoma aniołami klęczącymi przed Nią; z najlepszej epoki Perugina, jasny, miły, spokojny obraz wielkiego wyrazu.

Po tych freskach, po tych postaciach sam Rafael maleje w przekonaniu patrzącego, rodzą się wątpliwości, ale wstrzymać się potrzeba z sądem, bo któż wie czy mistrz ucznia czy uczeń mistrza wykształcił?

Pod Najświętszą Panną Perugina stoi drugi maleńki obrazek…Rafaela, Najświętsza Panna z Dziecięciem Jezus, które ciekawie zagląda w książeczkę pokazaną mu przez Matkę. Jest to drobnych rozmiarów, wykończone jak miniatura, ale cudownej piękności, że się tego napatrzyć, na lubować tym dosyć nie można. Mało znaczniejszych dzieł Rafaela jest autentyczniejszymi nad to, lepiej dochowanymi a większymi myślą i wyrazem nad tę drobną deszczułkę.

Przy tym obrazku Perugina znika, to coś potężniejszego nad niego. Podanie miejscowe, aby sławie mistrza nie ująć blasku, utrzymuje, że z rysunku Perugina, wykonał tylko Rafael tę śliczność, ten klejnot drogi.

Perugia słusznie się chlubi swoim dziecięciem noszącym imię jej i uświetniającym rodzinne gniazdo, ale dlaczego nie poszanowała fresku, który przyozdabiał stary dom, co był jego mieszkaniem? Trudno temu uwierzyć, że wypiłowano Chrystusa z frontu budowy i sprzedano go do Anglii. – Obok tych pereł zbioru Conestabile nikną stellae minores, piękne, ale powszedniejsze dzieła, jak S. Rosa de Lima Sassoferrata, której wdzięk trzyma się w granicach, jakie mu talent autora zakreśla.

Stąd jeszcze udaliśmy się do San Severo kamedułów widzieć kaplicę al fresco malowaną przez Rafaela i Perugina. Dzieło to jak z pozostałości sądzić można było znakomite, ale okrutnie zostało zniszczone. Można się domyśleć, że je ktoś odnowił, że poznano się na szkodzie wyrządzonej mu i starto potem wierzchnią skorupę, ale z nią zeszło wiele pierwotnego oryginału. Układ figur przypomina nieco dysputę o P. Sakramencie Rafaela, ale tylko w mechanicznym rozłożeniu postaci. W górze część znaczna zniszczona, niżej Chrystusa twarz zachowała ślady piękności, ale czystość rysunku znikła[2].

W tych datach jest coś wątpliwego, trudno dziś wyrokować z pozostałości nadwerężonych, bo i w dole blade postacie zamazane. Mają one coś w sobie peruginowskiego. Święci u góry są: Maurus, Placidus, Benedictus, Romualdus, Joannes, święte Scholastyka, Marta itd. Wszystko to jest cieniem tylko i szczątkiem, który więcej żalu obudzą niż zachwytu.

Raz dostawszy przewodnika nie daliśmy mu pokoju, poszliśmy z nim do San Lorenzo, katedralnego kościoła z XV w. w smaku XIII. Ozdobna fasada jak i wnętrze nie czynią wielkiego wrażenia, czuć w nich odświeżenie. Z obrazów za najcelniejszy Baroccio ukazują tu zdjęcie z krzyża, które miało honor jeździć do Paryża i powrócić stamtąd na miejsce; ale to pstre, zręczne, umiejętne a próżne ducha malowanie, przy poważnych mistrzach ledwie zwraca oczy. Ciekawsze są rzeźby Jana z Pizy na grobowcu Marcina V i obraz Giannicolo ucznia Perugina, Najświętsza Panna modląca się z rękami złożonymi, pełna wyrazu[3].

Pielgrzymka po kościółkach zawiodła nas do San Domenico, wielkiego gmachu z dala wyglądającego na ruinę, a teraz właśnie restaurowanego. Pochodzi on z 1304 r. i miał niegdyś szyby z rysunków Fra Bartolomeo, dziś mało w nim zabytków dawnych pozostało.

W zakrystii zachowują obrazy Fra Angelico, Zwiastowanie zupełnie podobne do znajdującego się u św. Marka (kilka razy powtarzane przez niego) i kilkunastu świętych z rzeźbionego zapewne ołtarza wyjętych. Są tu i inne ciekawe malowania Giannicolo, Gentile da Fabriano itp. Na Giannicolo najlepiej przekonać się można, jaki wpływ Perugino mógł wywrzeć na Rafaela, a ile on winien był sam sobie. Uczniowie tacy jak Giannicolo przejęli tylko wiernie tradycje szkoły, Rafael ją ożywił duchem nowym i posunął dalej. Zostało w nim tchnienie mistrza, ale bujniej rozkwitło.

Stąd ruszyliśmy za miasto do San Pietro de Cassinensi fuori di mura, kościoła i klasztoru benedyktynów, do którego idąc widok na miasto stare, nieregularnie pobudowane, ściśnięte rozwija się rozległy, na dolinę otaczającą je i Apeniny, aż ku Asyżowi. – Panorama ta przy zachodzącym słońcu przedstawiała się nam czarownie, gdyż dalsze plany okrywały cienie, a budowy bliższe, wille i mury stare wychodziły jasno na mglistym tle dalekich głębi pejzażu. Zbierało się na nieszpory świąteczne, ulice, więc pełne były zieleni, pozawieszane wieńcami z dębiny, chorągwiami, dywanami, przyborami do iluminacji, a roiły się ludem, żołnierstwem, kobietami i dziećmi postrojonymi. Próżno wszakże szukaliśmy w Perugii typu Madonny Perugina.

U San Pietro nic nie mieliśmy więcej do oglądania i studiów nad tutejszą szkołę, (pomijam przepyszny lawatarz Łukasza della Robbia, Samarytankę u studni.)

W obrazach Giannicolo, l’Ingegno, Pinturicchia, zbliżonych do robót Perugina widać jak się do pewnego stopnia styl i sposób malowania przekazywał, jak się pod indywidualnymi zmieniał wpływami, jak talent go podnosił, jak przy braku jego szkoła mogła stworzyć malarza z niewiele usposobionego ucznia. Znaleźliśmy tu i rysunki Rafaela i pięciu świętych Perugina, bardzo pięknych, i co najciekawsze, Pietę z 1469 roku przez Bonfigli nauczyciela Perugina.

Odstęp między nim, a mistrzem jest wielki, Bonfigli jeszcze suchszy, ostrzejszy, rysunek jego mniej dokładny, znajomość ciała ludzkiego bardzo ograniczona, wykonanie bojaźliwe i drobnostkowe, ale twarz Chrystusa znakomicie pojęta, wypogodzona śmiercią, ozłocona męczeństwem. Otaczający ludzie żywi gasną przy umarłym, wszystkie uczucie wlał malarz w te rysy boskiego męczennika. Widzimy skąd Perugino zaczerpnął ten spokój i jasność, jaką obliczom swych Madonn umiał nadawać.

Są tu jeszcze stalla z rysunków Perugina bardzo piękne i przez benedyktynów wykonane, rękopisy miniaturowane z XV wieku.

Tegoż rodzaju zabytki powtarzają się i u San Agostino, bogaty i to kościół w Peruginów, wielkie ołtarzowe jego obrazy są: I. Chrzest Chrystusów kolonii złocistego, blady jednak nieco, figury suche i sztywne, II. Najświętsza Panna ze św. Józefem czczący Dziecię Jezus, w dali pasterze, u góry dwa charakterystyczne anioły z obu stron wznoszące się, które, jak u Belliniego aniołowie grający, znajdują się na każdym niemal jego obrazie. Dziecię i Najświętsza Panna bardzo piękna, typ jeden zawsze.

Ze starego szafiastego ołtarza pozostały pojedyncze figury, Bóg Ojciec, śś. Jan i Hieronim. Nad drzwiami zakrystii jest obraz Rafaela pierwszej maniery, może tylko z jego rysunku, bo koloryt dziwnie nieprzezroczysty i różny od jemu zwykłej barwy. Płótno to mocno zaczerniało.

Są tu i innych malarzy peruginowskiej szkoły obrazy zastanawiające i w zakrystii jeszcze peruginowie. Między rysunkami myśl do obrazu Wieczerzy odmienna wcale od zwykłych. Szkoda, że rysunek mocno przypsuty i twarze wszystkie jakby umyślnie starte. W głębi stoi stół Chrystusów, na przodzie kilka figur w strojach wieku opiętych, pyszna kolumnada podpiera Wieczernik, część apostołów zakrywają szczegóły pierwszego planu.

Już byliśmy tak znużeni gwałtownym pochłonięciem tylu przedmiotów, że pamięć z ciężkości podołać im mogła, poszliśmy, więc powoli z naszym przewodnikiem, jednym z najrozsądniejszych, jakich się nam w podróży natrafić zdarzyło P. Giovanni Scaleti, dla przypatrzenia się staremu miastu. Droga zawiodła nas do bramy zwanej Łukiem Augusta, wzniesionej na gruzach starego muru, na którym znać ślady pożaru, który zniszczył Perugię. Zbudowana z wielkich brył trawertynu bez wapna spajanych, ma wiele charakteru i powagi właściwej starożytnym budowom-kamienie równej miary leżą rzędami jedne na drugich. Kawał rzeźby i napis: Augusta Perusia, zostały z epoki restauracji rzymskiej, ale późniejsze ją popsuły, boczną galerią i innymi szczegóły dodanymi.

Wieczór spędziliśmy na rozprawach o sztuce, na notowaniu wrażeń i wspomnień po albumach i na przeglądaniu ciekawej księgi podróżnych w Hotel de la grande Bretagne, w którym nas los umieścił…Znaleźliśmy w niej oprócz premieris prix paryskich jadących do Rzymu, ze wszelkimi tytułami i dystynkcjami pozapisywanych, protestacją ciekawą Dr. Förstera, ogromne rozprawy wędrujących Anglików, których liczba w statystyce podróżnych przemagała, wiele zabawnych uwag, wierszy, dowcipów. Nie zbywało nawet na artystycznej krytyce.

Następny dzień (5 lipca) był wprawdzie albo notanda lapillo, użyty dobrze, ale niesłychanie trudzący. Poczęliśmy od tego, że, chcąc dokończyć oglądanie Perugii, widzieć Asyż i stanąć w Spoletto, musieliśmy wstać bardzo rano i mimo dnia chmurnego i kropiącego deszczu, o piątej już pod bronią, z książkami pod pachą, pieszo, zmęczeni drapaliśmy się po górach, po kamieniach, przez stare, strome i kręte uliczki, pod murami Perugii, do San Francesco del Monte. Przechadzka ta pomimo chłodu zmordowała nas mocno, bo klasztor odległy jest dobrze od murów miasta, stoi na wyniosłości, a Scala del Paradiso, jak wszystkie drogi do rajów, nie jest ani łatwą, ani przyjemną. Ale stąd znowu, jaki widok na gród stary, na tę gmatwaninę murów, ścian, wieżyc, zębatych blanków, łukiem łączących domostwa, na dolinę i Apeniny za zasłoną mglistą chmurnego ranka przeglądające.

Klasztor ten wedle podań założonym być miał przez samego jeszcze św. Franciszka, ukazują dotąd claustrum pierwotne ubogie, ciasne, które później dopiero rozszerzono. W tym dawnym mieszkało owo święte ubóstwo, którego on dał przykład, które podniósł i uświęcił.

Pokazano nam tu naprzód stary fresk dosyć zniszczony, piękny wyrazem zachwytu, wystawiający Świętego w Alwerni otrzymującego stygmaty. Ma on być Perugina.

Głównie ciekawym i autentycznym jego dziełem jest wszakże inny tu znajdujący się, zdjęty z muru i przeniesiony na płótno, umieszczony w opuszczonej kapliczce, do której iść potrzeba przez kościółek również ubogi i biedny, równie opuszczony, jak ona. Odprawiały się w nim ranne msze gdyśmy przechodzili.

Zatrzymawszy się chwilę szliśmy dalej wewnątrz podupadłych murów, aż do nowego fresku. Ucierpiał on także, bo był dawniej umieszczony na ścianie zewnętrznej i deszcze go spłukały. Cała ta karta, jasna, miła, tchnie spokojem szkoły – jest to ulubiony owych czasów przedmiot, Adoracja Dziecięcia Jezus, wystawiony tak jak go zwykle przedstawiano. Mówią, że malarz w postaci klęczącego z boku pasterza wystawił św. Franciszka, jakby chciał wyrazić, że duch jego był u kolebki Zbawiciela. Piękne to dzieło, choć nie uderza niczym nadzwyczajnym ma bardzo wybitny charakter twórcy.

Drugi obraz malowany na desce z obu stron znajdował się w celi braciszka, który go kopiował, poszliśmy, więc do niej dla widzenia jeszcze jednego Perugina. Znaleźliśmy w skromnej izdebce młodego człowieka, z twarzą wesołą, wyrazem pogodnym, z koroną do koła pięknej głowy z trochę odrosłych już włosów bujnie rozrzuconą, zajętego przy sztaludze, wpośród rysunków, masek gipsowych i studiów. Znać było, że się kształcił z miłością dla sztuki na religijnego malarza, surowo, choć o własnych siłach. – Powitał nas uprzejmie, ale milcząco, usunął się od obrazu i unikał rozmowy, znać pilne mu było do roboty powrócić.

Obraz, który bardzo starannie począł kopiować, wyobrażał z jednej strony Ukrzyżowanie. Pośrodku wstawiał się krzyż rzeźbiony, po obu jego bokach stoją czterej święci, w górze anioły w kielichy przyjmujące drogą krew Zbawiciela. Anioły te, które już zaczął w ten sposób malować Buonfigli, są cechą wielu obrazów Perugina i zawsze prawie powtarzają się jednakowe.

Na tejże desce z drugiej strony jest koronacja Najświętszej Marii Panny z dwunastoma świętymi apostołami u dołu; obraz piękny, ale zimny. Mieliśmy zręczność dobrze się przypatrzeć, nawet wykonaniu technicznemu.

Pożegnawszy wreszcie milczącego braciszka, wyszliśmy już nie Peruginów oglądać, ale klasztor, w którym żyje sześćdziesięciu siedmiu mnichów, ubogich, ale wesołych swobodnych i zdających się szczęśliwymi. Część ich była w chórze, część w kościółku, inni jak ów malarz, pracowali po celach, cała ta rodzina wyglądała na zgodną i cichą familią.

Zaprowadzono nas potem do pięknie urządzonej sali bibliotecznej, obfitującej w księgi treści teologicznej i do historii kościoła. Z balkonu biblioteki znowu cudowny mieliśmy widok na góry…aż gdzieś ku Asyżowi.

Tuż pod stopami naszymi był obszerny ogród a raczej pólko klasztorne, na nim złociła się bujna pszenica, a kilku braciszków zakasawszy poły habitów uwijali się około niej z sierpami, ale tak wesoło, ochoczo, z takim do pracy zapałem, że się nam prastare Franciszkowe przypomniały czasy.

Obszedłszy klasztor nowy i stary dokoła, pożegnaliśmy braci i kołując pod wysokimi murami miejskimi, po schodkach i ścieżynkach, zapuściwszy się w dół przy Uniwersytecie i ogródku botanicznym, skierowaliśmy się do San Francesco Conventuale, po naszemu do XX. Bernardynów. – Fasada kościoła rzeźbiona z marmuru przez della Robbia nosi datę 1461 r. Augusta Perusia pośrodku niej św. Bernard z księgą, niżej różne sceny z jego żywota, główną jest palenie ksiąg heretyckich, z których przez płomienie, szatan ucieka. Scen takich jest pięć i ośmiu aniołów, rzeźby piękne bardzo, ale dziś zdobią czoło opuszczonej budowy, gdyż kościół przeniósł się gdzie indziej.

W kościele było znowu do oglądania wiele obrazów Perugina, Alfaniego, Dono Doni, Lorenzi i Bonfigli. Wymieniam tylko Św. Sebastiana z 1518 r., w którym łucznicy strzelający do męczennika przypominają postacie młodzieńców w Sposalizio i capo d’ opera Alfaniego, Śś. Antoni i Franciszek, obraz zwiastujący samoistnego znakomitego artystę. Twarze świętych cudnie piękne. Są tu tegoż samego Ukrzyżowanie i Św. Michał, fresk nad drzwiami zakrystii.

Bonfigli nauczyciela, stary szafiasty obraz ołtarzowy, ciekawy tym, co się później powtarza z niego w uczniu. Piękne są dwa anioły ze znakami męki, pełne wyrazu, pogrążone w głębokim smutku. Jeszcze na wstęgach napisy, które u Perugina czasem się znajdują, stary obyczaj czasu, gdy malowanie wszystkiego wypowiedzieć nie mogąc, co chciało, posługiwało się pismem.

W maleńkim kościółku Madonny di Monte Luce, na pagórku, który niegdyś okrywał gaj święty i gdzie znaleziono napis: Augusti lucus sacer, pokazano nam wcale ładny obrazek ucznia Perugina, l’Ingegno, występującą Madonnę i śś. Franciszka i Ludwika biskupa Tuluzy. W typach twarzy jest pokrewieństwo z mistrzem jest szkoła jeszcze, ale o wiele wpływem osobistego talentu już zmieniona. Matka Boska słodka i poważna.

Upływające skoro godziny na wpatrywaniu się w obrazy, kazały na ostatek pospieszać z Perugii od szkoły umbryjskiej w dalszą ku stolicy świata drogę. Nie było chwili do stracenia musieliśmy, co żywiej do gotowego siąść Vetturina i uciekać.

Droga z Perugii do Asyżu wiedzie najpierw kręto z góry w dolinę ogrodami i willami ożywioną, a potem aż do parę stąd mil oddalonego, Asyżu ciągle krajem zamieszkanym i żyznym. Nie było dosyć czasu, aby po drodze odkopane groby etruskie i rzymskie oglądać, czego żałowaliśmy mocno, ale inaczej nie stanęlibyśmy w Spoletto i nie bylibyśmy na dzień naznaczony w Rzymie. Przebywszy płowy Tyber po moście San Giovani, pominąwszy u stóp góry położony kościół Santa Maria degli Angeli, w którym był fresk Overbeck’a zniszczony trzęsieniem ziemi 1854 roku, przybyliśmy pieszo do Asyżu, rzuciwszy vetturina wlokącego się powoli na górę. – Ścieżka, którą iść było potrzeba pełna kamieni, męczącą czyniła tę pielgrzymkę. Już stąd wspaniale nam się klasztor przedstawiał.

Samo miasto zbudowane na dość wielkiej wzniosłości u stóp Apeninów; ponad nim wznosi się stary zamek malowniczo usadowiony. Na skraju góry, jakby twierdza średniowieczna, jak feudalne zamczysko rozpościera się szeroko klasztor wielki z krużgankami w arkadach. Pieszo się wlokąc pod skwarnym słońcem dostaliśmy się do bramy, potem przykrą w górę ścieżyną między starymi domkami do klasztoru i kościoła w stylu gotyckim zbudowanego. – Fasada kościoła górnego dość piękna z oknami krągłymi (rosnące) dobrze jest zachowana, sięga ona 1230 roku.

Kościół ten jasny i ładny dziś prawie jest opuszczony, w dolnym około grobu świętego Franciszka całe nabożeństwo i życie. Zwłoki tego prawdziwie wielkiego i prawdziwie świętego męża spoczywają w krypcie niedawno zbudowanej pod wielkim ołtarzem. Dolna świątynia jest ciemna, gotycka i równie stara jak górna. Przewodnik prowadził nas naprzód, chcąc dać wyobrażenie wielkości klasztoru przez obszerne krużganki puste, do olbrzymiego refektarza, w którym do tysiąca osób mogłoby się pomieścić. Znaleźliśmy tu jeszcze jedną Wieczerzę, Solimeny, ale obrachowaną na efekt, odmalowaną bez czucia i przejęcia. W drugim końcu tej jadalni odpowiedni fresk wyobraża nadanie zakonowi reguły i potwierdzenie jej przez papieża. – W mniejszym refektarzu zimowym znajduje się Wieczerza Dono Doni, w stylu surowszym, ale rażąca zbytkiem dramatyczności i gwałtownością. Postać Judasza pospolita, Chrystus obejmujący Jana niezręcznie narysowany, apostołowie zdają się kłócić między sobą, jeden Piotr tylko przysięga.

Dolny kościół ma bardzo ciekawe freski na nieszczęście nie wiele widoczne w panującej tu ciemności, poprawiane wreszcie i popsute. Opisane są one i znajome, jako ważne pomniki dla historii sztuki.

Dla nas zajmującymi szczególnej były freski Giotta, przedstawiające cnoty św. Franciszka, Ubóstwo, Czystość, Posłuszeństwo. Czystość uosobiono w postaci króla naszego Bolesława Wstydliwego.

Oprócz tego wspomnieć należy pozostałe freski Giotta, Ukrzyżowanie Cavalliniego, Cimabuego piękną Madonnę z aniołami, w której twarzy powaga i surowość bizantyjska już od ucznia malarza złagodniały, freski Gaddi i Memmi. Wszystko to cień taki osłania, że przy najlepszych chęciach, trudno się wpatrzyć w niektóre obrazy.

Kościół dolny tą ciemnością i budową dziwną robi wrażenie grobowe, ale jest malowniczy i piękny, bo niezwyczajny. W przyległej do grobu kaplicy znaleźliśmy malarza Anglika zajętego akwarelą tych podziemi, któremu wierna towarzyszka, młoda żona czytała książkę, dla skrócenia godzin pracy.

Zeszliśmy obejrzawszy kryptę do grobu świętego, gdzie okazują kamień, w którym ciało wprzódy spoczywało. Lud utrzymuje, że Franciszek na pustyni modli się i modlić będzie, aż do końca świata. Jest on jednym z tych nieśmiertelnych, co jak Roland, jak Karloman, jak Bolesław, nie mogą umrzeć, bo duch ich żyje w świecie.

Jedna się mimowolnie nastręcza uwaga w Asyżu, klasztor ten jest głową wszystkich zakonu św. Franciszka, przechował też najlepiej zalecane przezeń ubóstwo. Pomimo obszerności i wspaniałości gmachów, kościół, grób sam i wszystko, co go otacza jest skromne, zaniedbane, biedne.

Gdy u św. Antoniego w Padwie świetnie, błyszcząco, wspaniale od marmurów, sreber, złota, tu prosty kamień ledwie ociosany, kilka lamp, zakopcone sklepienie, ołtarz zżółkłym obwiedziony marmurem, ponuro, smutno w dolnym kościele jak na całym ziemskim świecie.

Relikwie świętego, suknia, którą nosił, bulla papieska zakon potwierdzająca, zasłona, którą Najświętsza Panna spowiła Dziecię Boże po jego narodzeniu, wraz ze skrzynką, w której ją przywieziono z Jeruzalem, mieszczą się w bardzo prostych, drewnianych szafach, ledwie na dębię nieco rzeźbionych. Cóż to za porównanie do skarbca św. Antoniego!- Błogosławieństwa, medaliki tu rozdają darmo podróżnym, a choć w zakrystii jest stary portret Świętego, nie ma jego kopii na sprzedaż jak w Padwie. Cicha modlitwa u skromnego grobu człowieka, który ubóstwo zalecił swym uczniom, jako najpierwszy życia zakonnego warunek.

W głównym kościele górnym, prawie opuszczonym, freski Cimabuego i Giotto są mało już widoczne; zachodzi nawet wątpliwość wielka czy im przyznane być mogą; czy Giunta Pisano. Trzęsienie ziemi 1854 mocno gmachy Asyżu nadwerężyło.

Obejrzawszy, co tylko na widzenie zasługiwało, przeszliśmy do miasteczka i locandy, w której się nasza vettura zatrzymała, potrzebując nieco spoczynku. Po drodze tylko zatrzymał nas sklepik, w którym sprzedawano stampe istiriche. W nim opatrzyliśmy się w rozmaite pobożne pamiątki dla naszych znajomych, a mianowicie w błogosławieństwa św. Franciszka, sprzedawane na tuziny. Przypomniały nam one pisane ręką księdza Marka, z których nie jedno zachowuje się w kraju, jako droga pamiątka.

W r. 1786: Goethe w podróży do Rzymu przejeżdża przez Asyż i oto jak ten ustęp swój wędrówki opisuje, jest on charakterystyczny:

„Wyjechałem z Perugii przepysznym porankiem i użyłem rozkoszy samotności, byłem sam z sobą. Położenie miasta piękne, widok jeziora bardzo miły. Droga naprzód się spuszcza, potem idzie doliną wdzięczną z obu stron opasaną oddalonymi wzgórzami. Na koniec ujrzałem Asyż. Wiedziałem z Palladiusza i Volkmann’a, że się tu znajduje bardzo piękna świątynia z czasów Augusta, wybornie zachowana. W Madonna dell Angelo porzuciłem vetturina, który pojechał dalej do Foligno i pomimo silnego wiatru, poszedłem pieszo do Asyżu, bo mi pilne było przejść się samemu wśród tego pustego dla mnie kraju. Rzuciłem na lewo ze wstrętem ogromne budowle i babilońskiej architektury kościoły, jedne na drugich powznoszone, pod którymi św. Franciszek spoczywa, tam, rzekłem w sobie, kują się takie głowy jak mego kapitana (Goethe spotkał ubogiego duchem kapitana owego, który utrzymywał, że człowiek zamyślać się nie powinien, bo myśląc starzeje). Potem spytałem ładnego młodego chłopaka o Santa Maria della Minerwa;           przeprowadził mnie na górę do miasta, które na pochyłości jest zbudowane. Stanęliśmy wreszcie w prawdziwie starożytnym mieście i nagle ujrzałem przed sobą to wytworne dzieło, pierwszy pomnik starożytny, który oczy moje całym i pełnym ujrzały”.

Goethe rozwodzi się obszernie nad pięknością, nad proporcjami budowy, mówi o niej z uwielbieniem zasługuje na to, nie ma wątpliwości, lecz sztuka chrześcijańska choćby w kolebce nie była równie ciekawą?

Smutno jest widzieć jednostronność nawet w tak potężnym umyśle jak jego…Dla wytłumaczenia uwielbienia może zbytniego, jakie Goethe zapisał w swej podróży dość przypomnieć, że to był pierwszy pomnik starożytny zupełny, jaki mu się widzieć zdarzyło. To wiele wymawia; zresztą jakkolwiek Goethe, pisał on to w r. 1786 i o tym zapominać nie potrzeba, dlatego nic więcej w Asyżu nie dostrzegł nad świątynię Minerwy. Oglądaliśmy i my ten fronton uderzająco szlachetnych i pięknych proporcji, ale poszliśmy potem i do kościółka św. Klary, gotyckiego z ogromnymi podpierającymi go łukami. Wewnątrz oprócz malowań Giotta jest ukazywany z ceremonią pobożną grób świętej Klary, do którego mnodzy uczęszczają pielgrzymi. W kościele znaleźliśmy nowy ołtarz Ś. Stanisława naszego (Archiep. et Martyr.)

Wyjechawszy z Asyżu spuściliśmy się nieco z góry i dołem jadąc minęliśmy na wyniosłości malowniczo rozłożoną osadę Spello. Spello ma wiele starożytnych pamiątek, bramę, mniemany grób Propercjusza i olbrzymi Phallus zwany rolandowym, wreszcie kilka obrazów ciekawych, ale to wszystko pominąć było potrzeba, dla nieszczęsnego pospiechu.

Tak samo pominęliśmy leżące w dolinie Foligno znaczniejsze miasteczko, przejechawszy tylko główną jego ulicę. Przed portykiem średniowiecznego kościoła, wywieszony był obraz śmierci z jaskrawo kolorowanymi herbami. We wszystkich tych miasteczkach trafia się na stare bramy, mury, resztki twierdz i ciasne uliczki, na które otwierają się owe sklepione ogromne wrota izb, przez Goethego trafnie jaskiniami nazwanych, pełne wrzawy, ludzi i warsztatów różnego rzemiosła w połowie wysuniętych na ulicę.

Minęliśmy jeszcze Borgo z zameczkiem zwanym Castel di S. Eracoli, potem na wysokiej górze leżące Trevi nagle w miejscu zwanym od źródeł le Vene, spostrzegliśmy coś na kształt starożytnej świątyńki, droga szła tuż koło niej, ale vetturyn, któremu było pilne Spoletu, nic nam o mej nie mówił. Mimo jego oporu zatrzymaliśmy się…dostrzegłszy na murze napis Tempio     Clitumno. – Jechaliśmy dawną Via Flaminia, był to szczątek otaczających ją niegdyś budowli. Czołem ta maleńka świątyńka zwróconą jest do strumienia zwanego Grodone, który ma być Pliniuszowym Clitumnu wcale ładnych proporcji budowa z korynckimi słupami i frontonikiem wdzięcznym. Góra przerobiona na kaplicę San Salvatore jest nieco popsutą. Na dole pokazują miejsce, którędy krew ofiar spływała do rzeki. Zowią ten kątek Passiniano, jeżeli mnie ucho nie omyliło.

Na czole nowej kaplicy czyta się napis:

+ SCS. DEUS ANGELO TOMOV…FC TRES V PELLION. EM. +…

W dolnej części świątyni na dwóch przewróconych kamieniach (może umyślnie) jest starożytny epigraf:

Septimius Plebeius
Bidiale Paulina…

 

Wiele jest smaku w tej drobniutkiej budowie.

Dalej znowu po drodze trafiliśmy na stare miasteczko S. Biaggio, jechaliśmy ładną doliną ożywioną strumieniami, zarosłą drzewami i ujrzeliśmy na górze Spoletto u stóp Apeninów w bardzo pięknem położeniu. Panuje nad nim zamek i szczyt zielonej góry: do koła wille w rozkosznych ogrodach.

Uderza zaraz w starym miasteczku brama tryumfalna rzymska, zwana Hannibalową, gdyż Hannibal ścigający wojska rzymskie, do Spoletu miał być stąd odepchnięty. Przerobiona jest i napis ma nowy:

Annibal caesis ad Trasymenem Romania Urbem Romam infenso agmine petens Spoleto magna suorum clade repulsus insigni fuga portae nomen fecit.

Miasto wygląda ponuro, ulice wąskie, domy wysokie, dużo malowniczych budowli. Poszliśmy ledwie wysiadłszy do katedry z XIII w., na której fasadzie jest wspaniała stara z 1207 r. mozaika Chrystus, S. Jan i Maria. Okna gotyckie koliste. Portyk przebudowany nowszy, wieża kościoła po spaleniu od pioruna odbudowana przez dzisiejszego papieża Piusa IX, który tu był biskupem. Świadczy o tym napis w katedrze z r. 1847.

W chórze są odnowione, ale pyszne freski Fra Filippo, w dobrym stylu, postacie olbrzymie. Matka Boska majestatycznie piękna.

Idąc do katedry spotyka się dom ozdobiony przypsutą fryzą z rysunków Giulio Romano. Kompozycja mitologiczna, smakowna, bardzo uszkodzona, przedstawia bóstwa morskie. Po środku miasta jest jeszcze jakaś brama stara z nieczytelnym napisem.

Pokazują tu także kościółek San Andrea, który niegdyś miał być świątyńką Jowisza, małą budowę o jednym oknie podwójnym gotyckim, przy której tuż stoi kawiarnia. San Dominico z pięknymi odrzwiami gotyckimi zbudowany jest w pasy z cegieł białych i czerwonych… Znajduje się tu bardzo dobra kopia Przemienienia rafaelowskiego przez Giulio Romano.

Nazajutrz rano jechaliśmy w dalszą drogę ze Spoletto. Widoki coraz bardziej malownicze, góry pokryte prześlicznymi lasami, starymi dębami majestatyczne o drobnych listkach i ciemnozielonej barwie. Gościniec spina się nieco pod górę kołując nad łożyskiem wiosennych potoków, pełnym brył kamieni porozrzucanych na oschłym dnie jego. Gdzie nie gdzie malowniczo zza zielonych potoków gałęzi i liści przeglądają złomy skał szare.

Im wyżej podnosi się droga tym pejzaż dzikszym, ale wspanialszym się staje. Góry przybierają coraz poważniejsze kształty, drzewa rosną bujniej i swobodniej się rozpierają na ich bokach, czasem ruina zamku wystrzeli do góry z pomiędzy szczytów obrosłych.

Widoki są takiego stylu, że niemal przypominają starą szkołę pejzażu wielkością linii i układem zakrawając na umiejętną i nazbyt obmyślaną kompozycję. Wszystko aż do barwy skał i ziemi, ciepłej, złocistej, aż do lazurowego nieba pogodnego poranku z ostro białymi chmurkami pływającymi po nim, do fioletowych oddaleń, zdawało się jakby malowanym krajobrazem, dla nas wędrowców prawie nie do wierzenia świetnym swoją świeżością, blaskiem i pięknością.

Gościniec, obwarowany murkiem wił się ciągle nad potokiem, pod skałami, wśród dosyć pustynnych gór. Rzadko spotkaliśmy locandę, która swą architekturą swobodną, schodkami, kiełkami, przybudówkami nowego wdzięku dodawała widokowi. Tu i ówdzie pokazywały się szczątki jakichś murów gęsto okrytych bluszczami, tak, że spod nich prawie ich widać nie było; przyjaciele ci tulili, osłaniali i jedli powoli. Urozmaicały obraz krzyże, domki, kapliczki z Madonnami, ruiny, a dołem mieliśmy ciągle stare dęby nad wyschłem łożem potoku. Taką sobie wyobraziłem ową Alwernię, na której na świętym zachwycie dni pędził Franciszek.

Trwa ciągle ten uroczo piękny widok, jakiemu we Włoszech nawet, w tym rodzaju, mało jest równych, aż do najwyższego wierzchołka Apeninów tej gałęzi (la Somma). Nie są tu one tak wyniosłe jak około Sestri. – Zjeżdżając ku Strettura krajobraz zawsze malowniczy, tu skały stanowią jego piękność, szarawe, żółte, białe, potrzaskane dziwnie, bluszczami poobwieszane do koła. Nareszcie roztwiera się wąwóz, szeroko rozpadają te wrota i siny łańcuch gór ukazuje w dali gościniec schodzi powoli i przez ogrody wesołe dojeżdża się do miasteczka Terni, przez bramę zwaną Tacitorum. Gród ten sięgający czasów Numy (Interamna) chlubi się, że jest ojczyzną Tacyta i Floriana. Napis na wrotach przypomina jej sławę. Miasteczko też wygląda staro, brudno, ale ładnie, bo fantastycznie, pełno murów, uliczek i widoków stąd na okolicę.

Zaledwie miałeś czas stanąć w Terni, już europejskiej sławy Kaskada Velino (caduta delle marmore) spokoju ci nie daje.

Mimowolnie przypomina sobie każdy, że ją widział wielekroć malowaną, sztychowaną, że mu o niej cuda opowiadano. Terni z niej więcej żyje, niż ze swych fabryk sukna, żelaza i przędzalni jedwabiu. Nie byłbyś turystą porządnym, gdybyś kaskadę ominął trzeba się poddać nieubłaganemu przeznaczeniu.

W hotelu zalecono nam, nim dano jeść sławnego, równie jak kaskada, przewodnika Angiolo, który zaraz, niby przypadkiem, znalazł się pod ręką z książeczką sławiącą jego przymioty w najrozmaitszych językach, szczególnie jednak po angielsku.

Byliśmy moralnie przymuszeni widzieć kaskadę, ale nalegania, pochwały, zrodziły w nas niedowierzanie, wywołały opozycją i chciało się nie widzieć, pragnęło się zaprzeczać, minąć lub pozostać chłodnym. Wreszcie od Caduty odstręczało i to, że widzenie jej bardzo się drogo opłaca.

Jedno z dwojga albo do oddalonej dosyć kaskady iść potrzeba pieszo z przewodnikiem, co tam i na zad zajmuje dobre trzy godziny drapania się po górach, albo potrzeba wziąć pocztę, której służy monopol wyłączny wożenia podróżnych do kaskady, co z buona mancia, przewodnikiem, wyderkafami różnymi kosztuje już na miejsc do trzydziestu franków. Nie koniec na tym, spisek na kieszeń wędrowca osnuty jest z wprawą, jaką daje doświadczenie.

Jedziemy tedy chcąc po angielsku, sumiennie ze wszech stron, z ośmiu urzędowych punktów obejrzeć kajutę; spuszczamy się na Anglików, którzy to sobie musieli praktycznie urządzić, i dajemy czynić przewodnikowi, co chce.

Ileż tu Lordów poci się, co roku i pięknych Miss wzdycha! Zajeżdża poczta, z nią sławny Angiolo, wyruszamy z najmocniejszym postanowieniem wypicia kaskady do dna, a ja, opisania wycieczki we dwudziestu czterech rozdziałach.

Droga najpierw wspina się do góry, jedzie się coraz piękniejsze skały i wyniosłości mając przed sobą, po bardzo wygodnej szosie. W dole uczepiony na skale widać zameczek Papignano. Jedziemy tak coraz wyżej, wyżej, gościńcem wiszącym u boku skały, wśród szarych złomów piętrzących się wspaniale, olbrzymio, w głowie się zawraca, bo w dół spojrzawszy jak to daleko lecieć potrzeba, nim by się miazga człowieka do matki ziemi dostała. Tu spotkaliśmy dwie niewiasty na osłach, które jakby na żarty zaczęły nam proponować najęcie asinellów. Po co? Na co? Odrzuciliśmy ich ofiarę z oburzeniem, wszakże mamy konie pocztowe! My sobie jedziemy dalej, ale niewiasty owe jadą za nami. Droga coraz straszniejsza, a nasz postylion tak kłusuje, jak gdyby jechał besarabskim stepem w lewo coraz głębsza przepaść, zawroty przykre, co chwila, choć murek niby oddziela od głębin, ale spojrzeć w nie ciężko. Jakże za to pięknie! Jak dziwnie pięknie! Co za skały! Jaka przestrzeń, jak niezmierzone doliny. Jakie Papignano maleńkie! Na jednym zawrocie, jakby dla dodania strachu, przybity obrazek pamiątkowy, zleciał stąd powóz z rozbujanymi końmi. Nareszcie stajemy, potrzeba wysiąść i ma się począć pieszą wędrówkę dla obejrzenia kaskady z należnym jej poszanowaniem.

Rozdział pierwszy. Pochód przez ogródki, ale do pierwszego z nich wrotka zamknięte, ktoś ci je otwiera, Angiolo ocenia tę posługę od nas wszystkich na pół pawia, bardzo dobrze, idziemy krętą, piękną drożyną, słychać już szum kaskady. Brama druga trzeba dać drugie pół pawia, ogródek trzeci i pawia znowu. Tu już widać czub kaskady, wierzchołek, rzeka wśród dzikich skał rwąc i miotając się spada. Cała rzeka! Jest przecie, za co płacić! Z ogromnej wyżyny leci w przepaść i rozbija się w pył biały. Widok jest arcywspaniały, piękny, skały, wśród nich ten potok rozjadły, zielenie drzew, a gdzie tylko dłużej woda pobyła, osadza natychmiast skorupkę, inkrustując wszystko, czego dotknie.

Tu stacja pierwsza, ofiarują podróżnemu lavori di    cascata, dzieła i prace Kaskady, ludzie, którzy sami nic nie robią, choćby za bajoka. Obudzą to tym większe zdziwie nie, że pod nogami nie płacąc złamanego szeląga, można ich wziąć ile się podoba. W pyle wód słońce wyrabia kolory tęczowe i słońcu się za tę sztukę nic nie płaci, albo raczej płaci się, płaci, bo gorąco okrutne i pocić się trzeba. Spuszczamy się nieco niżej, kaskady widać drobinkę więcej, stacja druga, przewodnik sumienny zatrzymuje się i pokazuje w dali góry prezentując je podróżnemu o imieniu Larrone, Terracina, Collo Strato, Monte Franco. Trzeba przyznać, że choć Anglicy wynaleźli ten punkt do widzenia, krajobraz jest przecudny.

Idziemy dalej wśród prac kaskady, mokrych gałęzi i szumu. Punkt trzeci. Tu wstęga kaskady nieco dłuższa się wydaje, biała jak obłok leci rozbita rzeka z góry w niej cała ogromna tęcza…cudnie!

Idziemy dalej jeszcze, tu stoi chatka gdzie w cieniu usiąść i spocząć można, punkt czwarty. Kaskada coraz piękniejszego kolorytu, coraz widzimy jej więcej, ale płaci się w chatce za siedzenie i nieco dalej w grocie okrytej pracami wody, to jest osadami. Punkt piąty pawia bodaj czy nie szósty? Nie wiem. Malowniczą ścieżką depcąc i łamiąc lavori owe, wśród bluszczów, drzew, skał suniemy się schodząc coraz i przechadzka gdyby była samotną, byłaby niezrównanie miłą. Tu Angiolo staje i pokazuje spory kawał skały leżący poza drożyną, skała wcale nie osobliwa, ale historia jej! Angiolo przeprowadzał Anglików, gdy ta, ot taż sama skała z góry odłamała się, zakreśliła łuk nad ich głowami (prawa natury nawet ustępują, gdy idzie o ocalenie życia obywatelom W. Brytanii) i w oczach ich upadła. Płaci się pół pawia za historię, punkt szósty czy nie wiem już, który.

Nieco dalej znowu i niżej, z innej strony ogląda się Cadutę, tęcza krótsza, wstęga biała wije się inaczej, a skałami okryta ściana punkt nowy i pawia nowy.

Przechodzimy ponte naturale ponad rzeką, pod którym wre woda biała, spieniona i szumiąc gna dalej. Ukazują się na zawrocie owe dwie niewiasty z osłami, śmiejemy się z bab i z osłów, nie chcemy ich, dziwi nas upór tych istot, które wszelako po cichu swoje osły prowadzą.

Tu potrzeba wdrapać się na wyniosłości wprost przeciw kaskady, aby ją lepiej oko w oko i już nie z profilu, ale en face zobaczyć, ścieżynka przykra, gorąco okrutne, idziemy, osły za nami. – Niewiasty nam je ofiarują, my heroicznie się pocąc, odrzucamy ofiarę i odnosimy zasapani – pierwsze w życiu nad osłami zwycięstwo!

Stąd widać całą i przepyszną kaskadę, długa wstęga jak śnieg biała, leci, rozsypuje się, zbiera, spada wodą, rozbija niżej znowu i rozpryskuje jeszcze raz trzeci, na ostatek piany, mgły, tryski łączą się między kamieniami i zburzone, zmącone, wrzące lecą niespokojnie twardym łożyskiem, wśród którego jeszcze mnóstwo skał i kamieni pokoju im nie daje.

Gdy się unosimy nad pięknością widoku zachodzi nam drogę figura niepoczesna, ale trzyma w ręku jakiś papier z pieczęcią. Jest to świadectwo rządowe, za numerem, protokólarnie wydane, iż ten jegomość ma prawo wymagać opłaty i datku za ławkę w pobudowanej chatce, a raczej szałasie, który chroni od słońca, z którego najświetniej wygląda caduta. – Daje się wtedy znowu pawia i idzie spocząć do chatki, gdyż przewodnik umyślnie posadził na słońcu, aby obudzić pragnienie cienia i chłodu. Czy się pawiami dzielą z tym urzędnikiem od chatki, nie wiem.

Otóż napatrzywszy się istotnie pięknych widoków wody, skał, drzew i nasłuchawszy szumu caduty, już nareszcie powracamy, osły za nami. Do powozu kawał drogi jeszcze, słońce piecze, znużenie niezmierne, a gdybyśmy siedli na te osły nieszczęsne? Rozumujemy sobie, że człowiek nie powinien być tak jak to stworzenie upartym. Osły zwyciężyły! Niestety! Siadamy, jedziemy. Za wcześnie śpiewaliśmy pieśń tryumfu, baby się z nas teraz śmieją. Czy nie tak zawsze?

Droga prowadzi przez piękną Villa Graciani w położeniu uroczym, wśród skał na kilkaset stóp wysokich, w dole drzewa cieniste, ogród, widok cudowny. Pod willą płynie Velino jeszcze rozdąsane i spienione, chciałoby się tu pozostać, spocząć, patrzeć.

Cóż to jest? Brama zamknięta, spieszą ją otworzyć, ale Angiolo mruga, że jeśli gdzie, to tu należy zapłacić pawia nie wiem, którego. Jedziemy ogrodem, brama druga, oglądamy się na przewodnika, rusza ramionami, pawia jeszcze na ostatek, żeby się z ogrodu i raju wydostać, brama żelazna, wspaniała, pańska, ale i ta zaparta. Angiolo zaręcza, że ostatnia. Niewiasty od osłów słusznie domagają się wynagrodzenia, siadamy do powozu, pozostaje nam tylko datek dla postyliona i krwawe poty Angiola, który tak umiejętnie kierował naszą wycieczką.

Kaskada w Terni (istotnie mimo tych niedogodności godna widzenia) jak kaskada w Tivoli jest dziełem sztuki i człowieka. Na trzy wieki przed Chrystusem Curius Dentatus odwrócił bieg Velina, puścił go korytem wykutym w skale i zrzucił z tej wyżyny dla połączenia z Narem, czyli Nerą. Wysokość spadku wynosi 370 metrów. – Zapobiegło to wylewom rzeki, której wody niszczyły część okolicy, ale je zarazem użyźniały.

Wyruszyliśmy z Terni starą rzymską Via Flaminia. Fredro w cudzoziemczyźnie włożył w usta anglomana, że dobrze jest milą angielską przejechać się czasem; ale jakież wrażenie głębokie robi ten odwieczny gościniec, którym przepłynęła cywilizacja Rzymu i wielkości jego, te kamienie mówić się zdają o przeszłości, żal nam, że ją kołami wozu, który wiezie nędzą dzisiejszą ścieramy.

Okolica cięgle piękna, w lewo ukazuje się zamek na górze, dolina, którą jedziemy cala w ogrodach, w zieleni i drzewach, na widnokręgu góry tak się dosięga Nami. Jest to jedno z najpiękniejszych miasteczek włoskich zbudowane na skale, nad przepaścią, w której głębi płynie Nera. Do koła wzgórza obrosłe, pełno ruin, wrót rzeźbionych, murów, zza których patrzą się gałęzie powywieszane. Na górze znowu puste gniazdo, zamek stary. Przejeżdżamy tak przez uliczki ciasne, potem drogą bardzo ładną nad skałami i rzeką okrążamy miasto.

Szosę się spuszcza w dolinę i widać siną w dali Soracte, Rzym już blisko! Witaj stara góro, którą śpiewali poeci rzymscy[4]. Zjeżdżamy zwolna w dolinę Tybru z Apeninów, dosięgamy Otricoli na prawo pokazuje się Tyber, flavus. Milcząc jedziemy zamyśleni, droga wśród gór, a co ruina nad nią to rzymski grobowiec, to rzymska ruina, stoją jeszcze stare słupy naddrożne, co im wskazywały odległość od Forum stolicy, a ludzi, ludu, państwa, cywilizacji już tylko mogiły! Między Otricoli a Rzymem, gdzie dziś te kupy gruzowisk, gościniec był tak ubrany w pomniki, tak ozdobny, że Cesarz Konstantyn, gdy raz pierwszy nim jechał, minąwszy Otricoli sądził się już w stolicy..

Przebywamy Tyber przez Ponte Felice i dobiliśmy się późnym wieczorem do Borghetto, niegdyś podobno posiadłości Farnesich, bo zamek, którego tu malowniczą widać ruinę zowie się Castro Farnese.

Tu dzisiaj uszczuplone Państwo Kościelne się zaczyna i przy Ponte Felice pytają podróżnego o paszport.

Musiał nas przekląć Angiolo w Terni za brak poszanowania dla niego, bośmy na poczcie w Borghetto nocując oczu prawie zamknąć nie mogli. Zajęliśmy jakieś izby puste i smutne na górze, pod których oknami postylioni całą noc śpiewali smętne pieśni lub zajadle się kłócili; wiatr suchy, gwałtowny zerwał się wieczorem i wył, i trząsł okiennicami, i targał dachem, i zdawał się chcieć domostwo obalić. Mimo znużenia oka zmrużyć nie było podobna, do czego się i komary i inne istoty pasożytne przyczyniały. Ale mogliśmy za to z okien poczty wystudiować, (gdy rozedniało) piękną ruinę zamku i kościoła.

Sirocco, którego gwałtowność wzmogła się jeszcze nad rankiem towarzyszyło nam w drodze dnia następującego do Civita Castellana, dawnego Falere (Junona Falisci) Etrusków. Jechaliśmy krajem żyznym, ale mało zamieszkanym, przypominającym stepy. Na polach zżętych stały nieco odmiennego kształtu od naszych sterty zboża, ścierniska żółciły się nad drogą. Około stert młócono świeżo zebraną pszenicę końmi. Rzadko jednostajność pejzażu i pustynny charakter jego przerywała kupka drzew w dolinie. Na horyzoncie szare gór pasma w oddaleniu. Od Borghetto zmienił się kraj zupełnie, życie znikło, ludzi prawie nie spotykaliśmy, pola szerokie a oniemiałe, pagórki tylko w dali, trochę dębów starych i gdyby nie winna latorośl dzika, co się gdzieś uczepiła, bardzo by to przypominało niektóre okolice nasze. Ale Soracte sinieje i mówi, żeśmy coraz bliżej stolicy, która, na przekór wszystkim innym, otacza się ciszą i pustynią. Gdzie indziej gród wielki daje się przeczuć skupionym około niego życiem, tu się oznajmuje – grobami.

Civita Castellana leży na malowniczo odartych skałach, z prostopadłymi ścianami, jest to dziś małe, smętne, brudne dosyć miasteczko. Widok jego i przypomnienie, że tu naszych żołnierzy także krew się lała, na chwilę przerwał jednostajność krajobrazu, przebywszy miasto znowu, ciągle po Via Flaminia, wlekliśmy się wśród srogiej burzy suchej okolicą tak pustą jak wcześniej.

W małej mieścinie Rignano na ścianach domostw znaleźliśmy już napisów rzymskich szczątki, kawałki rzeźb po drodze i na murach. W rynku naprzeciw Antica locanda del Moretto stał posąg jakiegoś Cezara obity wszetecznie, z głową odłupaną i nasadzoną na żelaznym pręcie, ale twarzą do pleców! Wszystko to razem dziwnym przejmowało wrażeniem, była w tym dzika ironia losu. Aż do Castelnuovo ciągnie się ten kraj coraz pustynny i dzikszy, za nim widać płaską Kampanię rzymską, na prawo i lewo gór łańcuchy dalekie. Soracte została za nami, mieliśmy ją tak długo na oczach żeśmy się dobrze mogli jej przypatrzeć i rosnącym na niej drzewom i rozsianym po niej ruinom świątyń i kościołów. Gościniec nasz ciągle to przerzynał Via Flaminia, to się z nią łączył, chwilami tętniły pod kołami veturina szerokie, płaskie płyty, którymi wyłożono ją przed lat tysiącem, słupki milowe jeszcze się miejscami zachowały. Nad drogą groby a groby. – W Castelnuovo kilka marmurowych szczątków przypominają gdzie jesteśmy.

Dzień mglisty, wietrzny, wicher tumany pyłu nosi po Kampanii, nie widać daleko, a przecież chwilami, co tam jak sen, jaki na widnokręgu się ukazuje?

To kopuła Świętego Piotra, to Rzym…

Najzimniejszy człowiek uczuć się musi poruszonym tam imieniem wielkim. Patrzyliśmy długo w oddalenie, ale nikt z nas nie miał siły wyrzec słowa. Ile się razy usta otwarły powtarzaliśmy tylko:

– To Rzym!

Rodziła się jednak wątpliwość czy to, co zdali tak ukazywało się jakby pagórek na widnokręgu, mogło być Rzymem i kopułą? Nie chcieliśmy wszakże pytać nikogo, oczy tylko chciwie badały przestrzeń, a serce mówiło:

– To Rzym.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w Castelnuovo, przy poczcie. Stoi tu stary słup drożny rzymski i napis, który świadczy o odkryciu drogi dawnej w r. 1580[5].

Niecierpliwość gnała nas, co prędzej ku Rzymowi.

Pierwszy raz kopulę św. Piotra przed Castelnuovo we mgle postrzegliśmy nie będąc jej pewni o mil włoskich osiemnaście; potem zakryły ją znowu falowate wzgórza. Nic nie oznajmiało zbliżania się do odwiecznego grodu, po bokach dość pustego gościńca mijaliśmy obalonych w gruzy, porosłych chwastem i cierniami dosyć grobowców bez imienia, na lewo ledwie dostrzeżone we mgłach widniały oddalone gór pasma. Okolica nieco wzgórkowata zupełnie była bezludna, ale bujnymi ścierniskami okryta, obszerne łany, płoty drewniane, rzadko zielona latorośl. Wzgórza od strony Tybru nieco piękniej się zarysowały. Nad gościńcem ciągle pusto i pusto, przestrzeń powyginana lekko i wzgórkowata, gdzie nie gdzie porosła bujnymi krzewami i bujniejszymi jeszcze bluszczami w dali trochę starsze majaczyły zarośla. Nad drogą coraz gęstsze gruzów kupy, groby. Ludzi nie spotkaliśmy prawie, a ci, którzy się z nami minęli, mieli twarze chmurne, ciekawe, wejrzenia przeszywające, szybko przesuwali się zdając gonić za czymś lub od czegoś uciekać.

Czasem gdyśmy wjechali na wierzchołek wzgórza odsłaniała się przed nami poważna, majestatyczna kopuła św. Piotra i znowu zasłaniały nam ją fale Kampanii, a przez czas, gdy dla nas była zakrytą, rosła. Z jednej strony gościńca trochę zieleni, więcej życia ku górom i Tybrowi, z drugiej nagie skały tylko, w których przeglądają podziemia, lochy, wydrążenia jakieś, a po nich stadami migają zwinne jaszczurki zielone.

Kilka budowli opuszczonych i lichych nad drogą, kilka maluczkich krzyżyków, kapliczek, na wyższych wzgórzach niedogryzione przez wieki ruiny, bez imienia.

Gdy niespokojnie czekamy ukazania się Rzymu, droga zakręca się nagle, jakby dotknięciem czarodziejskiej laski odsłania się miasto, zielone ogrody, winnice, wille, gmachy, a po nad nimi olbrzymia kopuła kościoła stołecznego świata, katedry chrześcijaństwa.

Rzym przed nami, jesteśmy w Rzymie.

***

Przypisy:

[1] Aeneasza Silviusza opis krajów północnych i Polski, malowniczy i ciekawy bardzo długo w Europie był powtarzany, z niego uczono się o nas do końca XVI w.

[2] Napisy później dodane sa następujące: z lewej strony: Rafael de Urbino Octaviano Stephani Volaterano Priore Sanctam Trinitatem Angelos satanes Sanctosque pinxit A.D.M.D.V. Z prawej strony: Pertus de Castro Plebis Perusius tempore Domini Silvestri Stephani Volaterani destris et sinistris Divi Christophorae Sanctas Samtesque pinxit A.D.M.D. XXI.

[3] W jednej z kaplic tego kościoła znajdowało się Sposalizio Perugina, przeniesione teraz do muzeum w Cean, będącego prototypem mediolańskiego, przypisywanego Rafaelowi.

[4] Ides ut alta stet nive candidum Soracte (Herat. Od I.IX).

[5] Clarix Columnae angulliariac viam Flaminiam antea deiam spinis et terra alte obrutam labore et impensa oppidamorum Castri noi putgatam aperuit, jussu Gregorij XIII. Pijssimi principis Pau. Bursius Prlf. Viar. Cur. MDLXXX.

***

Źródło: Józef Ignacy Kraszewski, Kartki z podróży 1858-1864 r., r. XIV, Nakładem Gustawa Sennewalda, Warszawa 1866, str. 316-348.