August Cieszkowski

Kilka wrażeń z Rzymu

(wyjątki z listów)

Dnia 15 grudnia 1839 r.

Jesteśmy więc w dawnej stolicy świata, i jużeśmy niejedną katakumbę historii zdeptali…

Stanąwszy ledwo w Rzymie, dwie pokusy od razu mnie opanowały: – wszczęła się we mnie walka: gdzie naprzód polecieć? Czy do stolicy Starożytności, tj. do Forum i Kapitolu, czy do stolicy Chrześcijaństwa tj. do Watykanu i Św. Piotra? Jakiś instynkt popchnął mnie w pierwszy kierunek, – i w rzeczy samej instynkt ten miał słuszność. Forum bowiem było istotną, najwyższą i ostatnią stolicą starożytnego świata, – świat zaś chrześcijański albo żadnej innej stolicy mieć nie może jedno serce chrześcijanina, – albo, jeżeli koniecznie zmysłowa jaka miejscowość ma być jego stolicą nazwana, to tylko Kalwaria ma do tego prawo.

Nie wiem czy ktokolwiek doznał na widok dawnego Rzymu takiej indywidualnej żałości jak ja, – bom nie żałował tego com spostrzegł, ale właśnie tego czegom nie znalazł. Miałem nadzieję rzucenia okiem w tamten świat, a ta nadzieja mi spełzła. Gdziem tylko spojrzał, spostrzegłam albo nowy a mdły utwór na miejscu dawnej ofiary czasu, np. Kapitol – albo ironicznie sterczący zabytek, nieprawnie sobie przywłaszczający prawdziwej starożytności potęgę. Cóż to są łuki Tytusa, Sewera, Konstantyna? etc. etc. Nie są to fizycznie i moralnie dzieła naszej ery? Nie są to utwory upadającego już, przed potęgą Chrześcijaństwa, Rzymu? Nie są to pogrobowe dzieje pogańskiego świata? – Ale gdzież jest żywotne Forum…, gdzież apoteotyczny Kapitol…, gdzież prawdziwy tamten świat? – Pogrzebany – zagrzebany – w głębi dwudziestu wieków i czterdziestu stóp ziemi!

A więc absolutna otchłań te dwa światy rozdziela? A więc już na wieki nie będzie nam wolno zajrzeć w ten pierwotny żywot ludzkości? – Może nie na wieki…

Zawiedziony – rozżalony – nie chciałem już nawet dojść do Koloseum, – bo czegóż mogłem spodziewać się po tej wyrodnej masie, wystawionej w wyrodnym czasie, dla wyrodnego ludu, żądającego już tylko panem et circenses… Ale zapomniałem ja w tej chwili że się na środku Koloseum znajduje krzyż drewniany… ten krzyż byłby natychmiast moim myślom inny kierunek nadał, – i byłbym się uradował z tego nad czym dopiero tęskniłem.

Tak nie doszedłszy do niego uciekłem z tych miejsc, gdzie zamiast pogańskiego życia tylko historyczne nagrobki spotkałem. Uciekłem wprost aż do Św. Piotra, a ten znowu nie pocieszył mnie. – Tu przeciwnie, zamiast piętna chrześcijańskich katakumb, jakieś niewczesne pogańskie życie olśniło mi oczy. Znowu nie tegom tu szukał. – O ileż byłoby wyższe i dzielniejsze wrażenie głównej Bazyliki Chrześcijaństwa, gdyby ona w stylu kolońskiej i westminsterskiej, albo mediolańskiej, a z całą obecną doskonałością św. Piotra wystawioną była! Nie mniemam ja przez to, aby styl włoski był w absolutnej sprzeczności z duchem Chrystianizmu, – bynajmniej, dowodem tego jest wrażenie, jakie św. Paweł Londyński na mnie uczynił, ale mówię, że styl gotycki jest stokroć z tym duchem zgodniejszy, i że św. Paweł właśnie gołością swoją i wewnętrzną głębokością okupuje pierwotny grzech swojej formy. Piękność zaś św. Piotra jest zbyt ziemska, zbyt wesoła, zbyt proporcjonalna, zbyt grecka, a więc zbyt pogańska.

Tak więc pierwszy mój dzień w Rzymie był tylko pasmem odpartych ciągle uczuć i niesfornych z sobą i w sobie wrażeń. Ale naturalnie inne dni inne także przyniosły uczucia. Bujność fantazji wnętrza św. Piotra przemogła wkrótce wstręt, a raczej zawód pierwszego wejrzenia, i stała się obfitym źródłem zupełnie chrześcijańskich wrażeń. Bliższe zaś poznanie i pokochanie się w ruinach dało mi wiele odgadnąć i dozwoliło, jeżeli nie widzieć, to przewidzieć…

Tak, za przewodnictwem pomników wiekuistego miasta, przenoszę się kolejno z jednego świata w drugi. A kiedy nie mam stanowczego usposobienia, udaję się do Koloseum, – do tego pomnika tranzycji dwóch światów, przeznaczonego na grób jednej epoki, a na kolebkę drugiej. Kto uważa Koloseum za reprezentanta starego Rzymu[1] ten równie jego jak i Rzymu ani czuje ani rozumie, a tym samym obydwóm ubliża. Jest to najtragiczniejsza ruina, jaka gdziekolwiek istnieje, – jest to scena, na której fizyczne walki i krew gladiatorów były tylko zwiastunami moralnych walk i krwi męczenników. Jakżeż tam krzyż jest na swoim miejscu!…

***

Dnia 18 lutego 1840 r.

Jużeśmy wszystkie mirabilia urbis poznali i po kilkakroć zwiedzili, przez co też i pobyt nasz w Rzymie wielce na przyjemności zyskał, bo dopiero wtenczas miasto jakie prawdziwie zajmować zaczyna, kiedy, odbywszy pańszczyznę zewnętrznej ciekawości, w wewnętrzny zażyłość i poufałość z nim się zajdzie. Wtenczas to rodzę się powinowactwa wyboru do pewnych miejsc i do pewnych przedmiotów, – wtenczas, to przestaje się żyć z tym miastem na stopie ceremonialnej, i tam tylko wizyty się oddaję dokąd istotny czuje się pociąg. Tak ja oprócz ruin, z którymi jestem w najściślejszych związkach, mam jeszcze kilka innych miejsc, w których chętnie i często bywam, i gdzie wiem, że zawsze będę mile przyjęty. Takimi są np. Panteon, Watykan, Św. Piotr in Vinculis, Dolina Egerii, etc. etc. I gdy w pierwszych moich wędrówkach po mieście napotkałem Panteon, zachwycony zostałem, i to nie dziw, ale co dziwniejsza, że to zachwycenie trwa ciągle; choć tak często do niego zaglądam, jeszczem się do jego wrażenia przyzwyczaić nie mógł i za każdym razem jest ono tak świeże, jak pierwsze…

Koleje, którym to klasyczne arcydzieło w średnich wiekach uległo, dzięki Bogu już nie powrócą. Wkrótce jednak czeka go nowa restauracja, nowe odrodzenie, a wtenczas zajaśnieje całą potęgą swego znaczenia i przeznaczenia…

Spomiędzy wszystkich skarbów i dziwów, w które obfituje Watykan, biblioteka jego jest najczęstszym przedmiotem moich odwiedzin. Znajdujące się w niej zabytki bizantyjskiego i pierwotnie włoskiego malarstwa, – starożytności początkowych wieków chrześcijaństwa, które są razem religijnymi i historycznymi relikwiami, – autograficzne pomniki wszystkich znakomitych duchów, które przez szereg wieków uświetniły Włochy, – numizmaty, gemmy, sztychy, napisy, nader zajmujące freski po wszystkich salonach i galeriach, wystawiające niezliczone sceny z historii sztuk i nauk, – to wszystko wraz z głównym biblioteki przedmiotem, z rękopisami i rzadkimi dziełami, aż nadto wystarcza do uczynienia jej dla mnie najbardziej zajmującą częścią tego fantastycznego pałacu. Inni wolą uczęszczać do Muzeum watykańskiego, co do mnie przyznam się że mi w nim prawie zawsze zimno…

Że jednak plastyczność rzeźby nie jest dla mnie obojętna, dowodzi mi szczytny i potężny Mojżesz, który tak często wabi mnie do kościoła Św. Piotra in Vinculis. Ileż jest poezji, nie mówię już w całej jego postaci, ale nawet w owej skazie, którą mu zapalony Michał Anioł zadał, kiedy skończywszy arcydzieło w zachwyceniu uderzył je młotem i krzyknął: „adesso parla!”[2]. Wiedział mistrz że jego utwór posłuszny mu będzie, – wiedział, że go stworzył wymownym, i że znajdzie takich, którzy go słuchać i rozumieć zdołają… – Ale, niestety! Znalazł także niemało głuchych i zezowatych. Siadując dość długo przed nim, zdarza mi się nieraz, widzieć ciągnące ćmy turystów i dyletantów, z których każdy poczytuje sobie za obowiązek tu i owdzie krytyczkę swoją przypiąć. Ten mu zarzuca nieproporcjonalność głowy, – ów wyrobienie źrenic w oczach, tamten znowu wymuszoność brody, etc., a mało który widzi, że to czoło jest godne piorunującego Jowisza, że te oczy są pełne Synajskiego ognia, że te brwi są burzliwe jak orientalne huragany, że ta broda jest bujna jak wegetacja Ziemi Obiecanej, – że cała ta postać tchnie i przemawia biblijną siłą i treścią. Są dzieła wyższe nad klasyczność, te jednym słowem nazywają się genialne; ale biada podrzędnym talencikom, którzy je naśladować zapragną. Przesada, maniera, oto są skały o które niechybnie rozbiję się. Słabym nie wolno udawać siły. Rzym obfituje w klasyczne utwory, Watykan i Kapitol posiadają arcydzieła rzeźbiarstwa, nawet prywatne zbiory są nadzwyczaj bogate, a przecież zdaje mi się, że nigdzie i nigdy nic równego Mojżeszowi nie ma i nie stworzono. Jest on podług mnie tym w rzeźbiarstwie, czym Chrystus Leonarda da Vinci w malarstwie…

W chwilach, w których samotność jest konieczną potrzebą duszy, lubię się wyrywać za mury miasta i zatopić się w puste obszary Kampanii. Trudno o stosowniejsze do dumania pole… do owej wewnętrznej i utajonej poezji, której Rousseau był natchnionym kapłanem… Szczególna rzecz, że kiedy furia kolonizowania wszystkie części świata ogarnia, taka przestrzeń w najpiękniejszym kraju Europy niczyich jeszcze planów niestała się przedmiotem. – Bez wątpienia Agro Romano, ten fizyczny obraz historycznego Fatum, jest najsympatyczniejszym wstępem i najstosowniejszym obwodem dzisiejszego Rzymu. Powiem nawet, że niepodobna sobie wyobrazić Rzymu w dzisiejszym jego stanie i charakterze, bez tej suchotniczej Kampanii, – a przecież, doszedłszy do pojęcia, że samo fatum już nie jest fatalne, można wierzyć w rychłe odrodzenie tej potępionej dzisiaj okolicy. Zaiste, szkoda będzie zamienić obecną poezję spustoszenia na prozę industrializmu, lub nawet za sybaryjskie zbytki; ale cóż robić, kiedy podobno taka jest nowa, dzisiejsza fatalność… Wiekuiste miasto i to znieść potrafi. Zresztą wszakże i zbytki mają swą poezję. Spytajmy się tylko Horacego…

Ale najpoufalszym moim towarzystwem zawsze są ruiny. – Forum i Via Sacra, Koloseum i Termy Antonina, są zwykłymi świadkami kilkogodzinnych przechadzek lub rozmów. Czasem zaś, przy pięknej pogodzie, która nam ciągle sprzyja, wychodzę z domu na cały dzień, mając tom którego z klasycznych dziejopisów Rzymu w kieszeni i wybieram sobie te zwaliska, w których nie spodziewam się żadnych odwiedzicieli. Wiele jest prawdy w tym zdaniu Goethego, źe w Rzymie inaczej czyta się historia, jak gdziekolwiek indziej, ja dodałbym jeszcze, że nigdzie tak, jak na ruinach, przy martwych świadkach, tak żywych wypadków. – Przez parę ranków chodziłem sobie czytać pyszne szczątki dzieł Salustiusza na szczątkach pysznych jego ogrodów. Ogrodów tych nikt nam zapewne nie przywróci, – i mniejsza o to – ale co do dzieł jego mam w Bogu i w herkulańskich papirusach nadzieję, źe je kiedyś integralnie odzyskamy. Cóż by to była za wygrana, gdyby nam Wielka Historia przywrócona została! Opatrzność, która nam dzieło Cycerona de Republica zwróciła, pewno nam i tej pociechy nie odmówi. – Romanse Liwiusza, biografie Swetoniusza, historie Tacyta itp., a z nowszych Niebuhr, Michelet, Champagny[3] etc. etc. prawie wyłącznie mnie zajmują. Z rana, kiedy jeszcze nikogo nie ma na Forum co by mnie mógł spłoszyć, lubię siadać w takim towarzystwie na zwalonej korniszy, na miejscu dawnych Comitiów, u stóp trzech kolumn Graecostasis, naprzeciwko Rostrów. Jest to moje ulubione stanowisko, i w rzeczy samej, wyłączywszy Ziemię Świętą, nie masz na całym globie ważniejszego kącika; w nim bowiem mityczna tradycja gniazdo Rzymu zakłada, w nim też historyczna tradycja rozkrzewienie jego potęgi objawia. W tym to kąciku lud rzymski trząsł światem a ludem rzymskim Orator

Szkoda, że publiczne prace około dawnych zabytków są tak leniwo i niezręcznie prowadzone. Z jednej strony zbyt porządkują i odmładzają to, co w przejmujące w swoim spustoszeniu i sędziwości zawsze zostać powinno; – z drugiej zaś strony zaniedbują nowych odgrzebywań i odmawiają pomocniczej ręki tym pomnikom, które przez sterczący kapitel lub wskazujący kawał muru protestują przeciw tłoczącej je ziemi. Prawda, że wiele jest trudności, – prawda, że aby ruiny dawnego Rzymu wskrzesić, trzeba by nieledwie nowy Rzym zrujnować, bo na sklepieniach świątyń wznoszą się kościoły, na gzymsach gmachów opierają się fundamenty kamienic; – jednak to, co od początku wieku naszego zrobiono, daje nadzieję, że, byleby prace były dobrze prowadzone, ogromna część dawnego miasta może się nam na nowo objawić. Jest istotnie coś symbolicznego w tym zapadnięciu się poziomu pogańskiego świata, i w tym pokryciu go wyższą warstwą chrześcijańskiego Rzymu. Chrystianizm wywyższył świat w całym znaczeniu tego wyrazu, i ze starożytności zrobił sobie tylko podstawę – fundament. Góruje nad nią materialnie i moralnie. Ale w dzisiejszym odkopywaniu starożytności jest znowu coś symbolicznego, – my nie zniżamy się wcale do jej poziomu, owszem, zapadnięta ona zawsze zostanie, ale wydobywamy na świat i na światło pomniki jej ducha, najwyższy kwiat jej życia. A tak znowu materialnie i moralnie wskrzeszamy starożytność i w nasz świat ją absorbujemy.

***

Dnia 5 marca w Środę Popielcową 1840 r.

Mamy już Popielec – minął nudny czas zabaw, epoka upojenia na trzeźwo – pusta we wszystko, prócz w pustoty. Sławny karnawał rzymski jest to właśnie co tu najmniej na sławę zasługuje. I cóż nam po igrzyskach, w których walczącymi zapaśnikami są zgłodniałe rumaki[4], których całą świetność stanowią świeczki[5], a całą sól attycką mączaste cukierki[6]. Jakże nie mają być mdłe i nudne z takimi przyprawami? Łakome Barberi, oto są następcy heroicznych i artystycznych gladiatorów. Moccoletti i confetti, oto wszystko, co dzisiaj ludowi rzymskiemu wystarcza! Już wolę dawne panem et circenses.

Dla mnie jednak karnawał miał jedną szczególną przyjemność, – mówię szczególną, bo wręcz przeciwną z ogólnym popędem tłumu. Kiedy na Corsie kołysała się zbita mozaika ludzi i masek, na Via sacra nie było żywej duszy. Ruiny zostawione były upragnionej samotności. Nie kalała ich przytomność machinalnego Anglika, ani chciwo ciekawego turysty, bo każdy z nich brał niezgrabny udział w igrzyskach ludu lub gonił za wrażeniami cukierków i świeczek. Nigdy mi się też ruiny wymowniejszymi nie wydawały. Koloseum zwłaszcza, zdawało mi się szydzić z Corso, i sądzę że miało prawo do tego. Awentyn był ponury. Palatyn i Forum pogrążone w silnej obojętności. Jakże wzniosła była wymowa ich milczenia! Jakżem z nimi wszystkimi sympatyzował… i dlatego więcej jeszcze niż zwykle poszukiwałem ich towarzystwa:

Ibam forte via sacra sicut meus est mos

Nescio quid meditans … nugarum… totus iu illis…

Z właściwych zabaw karnawałowych, jedna tylko istotną sprawiła mi przyjemność. Był to bal dany na Kapitolu w świetnych salach tamecznego Muzeum, na korzyść sierot pocholerycznych. Ale ta przyjemność była indirecte spowodowana nie tyle przez bal, ile przez jego przypadłości. I tu znowu znalazłem się w sprzeczności z tłumem, bo kiedy się prawie wszyscy do sali tańców cisnęli, ja miałem dość czasu i miejsca po przyległych salach wędrować, i skarby tychże jakby na nowo odkrywać – atak od Ruminalnej Wilczycy do Fastów kapitolińskich, od greckich posągów do dzieł Michała Anioła, od fresków Perugina, Volterry i Carracciego do tapicerów zakładu św. Michała[7] kolejno przechodząc, kalejdoskopicznie wrażenia moje zmieniałem. Sam wjazd był pyszny. Przez zapadnięte Forum wstępowano na dzisiejszy Clivus Capitolinus, gdzie otaczające lampy rzucały pogrobowe światło na kolumny świątyń Jowisza i Fortuny. Na Intermontium Marek Aureliusz pełen majestatu odbijał wspaniale i surowo od oświeconej facjaty kapitolińskiego Muzeum. Wchodząc pod portyk uderzał kolosalny ze wszech względów Cezar, – dalej August, pan świata i samego siebie, – dalej kolumna Rostralna[8], bardziej jaśniejąca wspomnieniami i chwałą niż koronującym ją światłem itd. itd. I jakżeż przy tym wszystkim można było patrzeć na kadryle? – Jakżeż przy tym wdzięku wspomnień nie było zapomnieć wdzięku żyjących piękności? Dlatego też, gdy mnie się spytano: która z pięknych Rzymianek na tym balu najmocniej mnie zajęła, odpowiedziałem po prostu: Ruminalna Wilczyca – Istotnie, ze wszystkich balów, tak prywatnych jak publicznych, na których kiedykolwiek byłem, temu ja palmę oddaję. Sztuczne światło i niezwykła pora dawały wszystkim tym przedmiotom, które tyle razy przy świetle dziennym odwiedzałem, magiczną i uroczystszą niż zwykle postać, a sam cel balu, kiedy go kto miał na myśli, rzucał jakąś chrześcijańską aureolę na te zabytki pogaństwa. Słowem, świetny cel i świetne środki, – lecz środki takie posiada tylko wiekuiste miasto.

Że niezwykła pora ma istotnie coś podnoszącego i poetyzującego w sobie, dowodzi wczorajsze wystawienie Anny Boleny, na którym byliśmy o godzinie 10.00 z rana. Ponieważ karnawał musi kończyć się przed północą, a w poście żadnych widowisk dawać nie wolno, przeto co rok w ostatni wtorek dają świetną reprezentację teatralną z rana, a to dlatego, aby przy zwykłej długości widowisk włoskich, środy popielcowej, nie znieważyć. Tak odwykłem był od teatrów w Rzymie, żem się niedawno dopiero spostrzegł, iż Rzym posiadał tej zimy operę rzadkiego doboru, co teraz jest szczególnym zjawiskiem we Włoszech, gdyż inne stolice europejskie wysysają z nich wszystkie znakomitsze talenty. – Zdaje mi się, że to wielkie szczęście dla Donizettego, że Annę Bolenę stworzył, bo dla niej jednej można mu przebaczyć wszystkie wodnistości, którymi nas oblał. Ale drugie szczęście jest znaleźć takich artystów do jej wykonania, i to, po natchnieniu, powinno być dla każdego Maëstro najgorętszym pragnieniem, bo bez tego natchnienie samo nie przechodzi w życie. Powołanie aktora jest nadzwyczaj twórcze, ale rzadko znajdują się indywidua na równi swego powołania.

Z widowiskami i maskaradami ustają także prywatne bale i koncerty, które tu, zwłaszcza z powodu pobytu Księcia Bordeaux i Hrabiego Syrakuzy, znacznie się były zagęściły. Lecz obok tylu niezwykłych wrażeń, w które Rzym obfituje, czyliż można zajmować się tymi zwykłymi żywiołami potocznego towarzyskiego życia? Wprawdzie uczęszczałem ja cokolwiek na nie, aby przypatrzyć się towarzystwu rzymskiemu, urozmaiconemu reprezentantami wszystkich zakątków świata, których częścią popęd religijny, artystyczny lub naukowy, – częścią zaś spleen wyższego lub niższego rodzaju, do Rzymu sprowadza. Tak uorganizowane towarzystwo jest nader zgodne z tym miastem wspomnień i pomników, jest ono bowiem także muzeum ruin, w którym, wśród wielu nadwerężonych przez czas materiałów, niejeden szczegół odznacza się piętnem wiecznotrwałej piękności i powagi.

***

Dnia 2 maja 1840 r.

O Ceremoniach Wielkiego Tygodnia gotów jestem podobnie powiedzieć, jak o karnawale rzymskim, że ich sława większa jest od nich. Takie rzeczy dobrze widzieć, aby wiedzieć nie co one są, ale co one nie są. Nie ceremonie, ani widowiska zrobiły z Rzymu wiekuiste miasto, ale Forum i Watykan, dwie stolice tak blisko siebie fizycznie leżące – a tak daleko moralnie…

Muszę się jednak wytłumaczyć dlaczego tak obojętny sąd wydaję o tych ceremoniach, o których inni z mniej lub więcej szczerym zachwyceniem pisali. Przyczyna tego leży nie w samej ich istocie, która w zarodach swoich jest nader szczytna i głęboka, lecz w zupełnie zwichniętym stosunku między nią a obecną publicznością. Jeżeli bowiem o duchowne znaczenie i wrażenie idzie, to jest o wewnętrzną myśl, który te ceremonie objawiają, to ta u obecnych albo całkiem wśród atmosfery światowej wywietrzała, albo nawet wcale nie istniała (jak np. u akatolików, którzy większą część przechodniej ludności Rzymu stanowią), i bez wątpienia głębokie i wzniosłe kazanie, jakie tu czasem usłyszeć można, daleko prędzej wzbudzić ją może. Jeżeli zaś tylko o zewnętrzny i zmysłowy przepych idzie, cóż za wrażenie może on sprawić na publicum złożonym prawie wyłącznie z europejskich Sybarytów, przesyconych okazałościami i widowiskami wszelkiego rodzaju, przybyłych do Rzymu w orszaku nudów i obojętności. Wśród takiego towarzystwa nawet gorętsze dusze stygną. Mało co uderzyć ich może, mało co do uczucia ich przemówić zdoła. To więc, co by przed innym ludem było porywającym, przed takim staje się obojętnym.

Są przecież niektóre chwile tak szczytne, że im nawet ta dysharmonijna masa oprzeć się nie jest w stanie. Są chwile, w których jedno uczucie wszystkich przejmuje, w których ustaje świst Anglików i gwar kontynentalów, i w której uroczysta cisza jest dowodem sympatycznej jednomyślności. Taką chwilą jest np. błogosławieństwo papieskie dane z loży Watykanu: Urbi et Orbi. Wprawdzie napływ świeżej ludności z okolic Rzymu na plac św. Piotra może się do tego przyczynił. Słońce w całej sile oblewało nas swoim blaskiem, – fontanny tęczowym deszczem studziły jego skwar i orzeźwiały tłum, – nad nami wznosił się obelisk Faraonów tak trwały jak Wiara, – około nas kolumnada Berniniego, tak piękna jak Miłość – przed nami kopuła Michała Anioła, tak szczytna jak Nadzieja… – A Papież wzniósł ręce w górę – czerpnął błogosławieństwo z nieba – i zlał je na nas – a tych nas było sto tysięcy. – Ale on rzekł: że to błogosławieństwo jeszcze dalej spłynie: – Urbi et Orbi.

***

Przypisy:

[1] Jak np. Valery w swoim skądinąd bardzo szacownym dziele: Voyage en Italie.

[2] „Teraz przemawiaj!”.

[3] Autor świeżo wydanego i bardzo ciekawego dzieła pt. Les Césars, którego pojedyncze oddziały przed kilku laty w Rewiach Paryskich drukowane były.

[4] Barberi są to konie, którym co dzień przez miesiąc dają paszę u stóp Kapitolu, wprawiając je do karnawałowych gonitw. Szalone z głodu i drażnienia wypadają one z Piazza del Popolo i lecą przez Corso ku Kapitolowi, gdzie ich obrok czeka, a podczas ich przelotu masy ludu napełniające Corso rozpadają się przez nimi z ogromnym jednorodnym krzykiem, i wnet nazad zlewają się z sobą jak fale rozdartego morza, skoro tylko Barberi prześmigną.

[5] Moccoletti jest to niezliczone mnóstwo świeczek noszonych po ulicach w ostatnich dniach karnawału. Obowiązkiem jest każdego czyhać na zgaszenie świeczek sąsiada, a bronić własnych świeczek, albowiem utrata onych naraża na pośmiewisko gawiedzi, trwające dopóty, dopóki się nie uda na nowo takowe zapalić.

[6] Confetti, cukierki, którymi się wszyscy nawzajem obsypują a którymi okna, balkony i powozy bombardowane bywają. – Jest to grzeczność, której dobrym znajomym odmówić nie można; im kto ma więcej znajomych, tym więcej jest na tę grzeczność narażonym. Najmocniej na tym cierpią oczy, gdyż siatkowa maska, bez której na ulicę ruszyć się w tych dniach niepodobna, chroni je wprawdzie od wybicia, ale nie od zasypania cukrowym pyłem. Że zaś prawdziwe cukierki byłyby przy tak obfitym użyciu zbyt drogim materiałem, pozwala sobie lud Rzymski mąkę, kredę lub gips do nich dodawać dla powiększenia masy. Zaiste dowcipna i uszczypliwa zabawa!

[7] Olbrzymi instytut św. Michała w Rzymie jest może najznakomitszym zakładem dobroczynności publicznej, jaki gdziekolwiek istnieje. Sieroty wychowane w nim pobierają naukę nie tylko elementarną i rzemieślniczą, ale nawet artystyczną, i w całym znaczeniu tego słowa, wyzwoloną. Pius VI (Braschi), ten wielki Papież, któremu Włochy prawie zupełne osuszenie błot Pontyjskich są winne, przyczynił się najmocniej do wzniesienia tego instytutu na ten stopień świetności, na którym znajduje się dzisiaj. W ogóle zaś instytuty dobroczynne w Rzymie stanowią jeden z najważniejszych, a przecież najmniej znanych, żywiołów tego cudownego miasta.

[8] Z powodu morskiego zwycięstwa Duiliusza nad Kartagińczykami wystawiona.

***

Źródło: Biblioteka Warszawska. Pismo poświęcone naukom, sztukom i przemysłowi, t. I, w drukarni J. Kaczanowskiego, Warszawa 1843, str. 643-657.