Ludwik Górski

Listy o Rzymie do Antoniego Edwarda Odyńca

Towarzyszce życia i podróży.

I

Rzym, dnia 15 kwietnia 1876 r.

Od trzech dni jestem w Rzymie, znanym mi dobrze dawniej; upłynęło jednak już lat osiemnaście, kiedy tu byłem po raz ostatni. Z ciekawością pełną smutku śledzę skutki zmian zaszłych; przypatruję się i słucham. Patrzę jak wygląda gród Piotrowy, przemieniony w stolicę nowoczesnego państwa, z dworem królewskim na Kwirynale, z Izbą prawodawczą na Monte Citorio, z bezwyznaniową szkołą w tym samym miejscu, gdzie było dawniej Collegium Romanum, z chmarą urzędników i policjantów. Słucham, co mówią o tym prawdziwi Rzymianie, nie tylko w dziennikach, będących w ręku stronnictw lub rządu; nie tylko na publicznych placach i teatrach, ale co myślą w zaciszu domowego życia, w łonie rodzin różnych stanów i w samotnej celi pozostałego gdzieniegdzie zakonnika. Ty, Szanowny Panie, który przed wielu laty w tym mieście najpiękniejsze chwile młodości Twojej spędziłeś i zostawiłeś w listach stąd pisanych tak żywą i zajmującą pobytu twego pamiątkę, rad będziesz zapewne dowiedzieć się jak ono dzisiaj wygląda. Do Ciebie, więc piszę z Tobą podzielić się pragnę wrażeniami tu doznanymi, odświeżyć pamięć ludzi i rzeczy, i zastanowić się nad losem tego miasta, które było i będzie zawsze przedmiotem naszej czci i miłości.

Nie jeździ się już dzisiaj po Włoszech, jak bywało przed laty, veturinem, wolno, swobodnie, od miasta do miasta, zatrzymując się wszędzie, gdzie są piękne widoki, stary kościół lub klasztor do zwiedzenia, galeria obrazów lub ruiny rzymskich pamiątek. Teraz przebiega się kraj ten w mgnieniu oka koleją, a podróżnik, mijając pędem pary jedne miasta po drugich, przypomina sobie ciągle miejsca, które niegdyś zwiedzał, doznane w nich wrażenia i minione przygody. Tak i ja, wyjechawszy rano z Wenecji, śledziłem tylko z okien wagonu pamiątki dawniejszych podróży; cisnęły się w myśli wspomnienia, gdym mijał Ferrarę, w której żył i śpiewał Ariosto, a Tasso miłość swoją długim przypłacił więzieniem; rozpoznawałem z dala szczyty kościoła św. Antoniego, cudotwórcy w Padwie, i coś na kształt ciemnych murów poważnej Akademii, pełnej pamiątek wielkich mężów, obcych i naszych, widziałem pochyłe wieże uczonej Bolonii; przebyłem 43 tunele przez samo wnętrze gór Apenińskich i stanąłem tegoż samego dnia wieczorem we Florencji.

Firenze la bella, zawsze piękna i urocza, zdała mi się jednak mniej niż dawniej wesołą; żałuje ona podobno tych kilku lat, w których była Włoskiego Królestwa stolicą. Dzisiaj jest tylko miastem prowincjonalnym, a syndyk, p. Peruki, najwyższą figurą tam, gdzie mieszkali i rządzili Medyceusze. Dwa dni tylko tu bawiłem, nie jestem, przeto w możności udzielić Ci, Szanowny Panie, dokładnych wiadomości o życiu wewnętrznym i o zaszłych w tym mieście zmianach. Ale jakże pisząc z Włoch do Ciebie, pominąć milczeniem Florencję, gdy się w niej było, choć krótko? Jak nie pokusić się o odświeżenie w pamięci Twojej tylu i tak wielkich piękności?

Nazajutrz po przyjeździe, pobiegłem rano do kościoła katedralnego podziękować Bogu za szczęśliwie odbytą podróż, co mi dało sposobność nacieszyć się widokiem trzech wspaniałych pomników średniowiecznej włoskiej sztuki na placu tuż obok siebie stojących, tj. Katedry samej, Campanile Giotta i Battisterio. Stoją te trzy gmachy jak przed laty, jak nawet przed kilkoma wiekami, zawsze piękne i świeże, ciągle promieniejące tą podniosłością myśli, która dąży do uczczenia Stwórcy dziełami człowieka.

„Wszystko tu jak było”, pomyślałem z Karpińskim, z tą wielką różnicą, że się do starości wcale nie pochyliło. Tę trwałość pomnikową zawdzięczają średniowieczne gmachy włoskie niepożytej sile materiału budowlanego i wielkiej staranności w budowaniu. Ludzie ówcześni, rzeczypospolite czy książęta, papieże i zakony, architekci i artyści wszelkiego rodzaju, czerpali w obcowaniu z ideami o wieczności, tę dążność do stawiania trwałych pomników, która się też uwydatniła w gmachach bądź na cześć i chwałę Stwórcy, bądź dla pożytku publicznego przez nich stawianych. Aczkolwiek burzliwa, Rzeczpospolita Florencka zostawiła po sobie w tym mieście okazałe gmachy, którym późniejsze budowle z epoki Medyceuszów bynajmniej nie dorównują. Kościoły, klasztory i pałace z XIII i XIV wieku mają charakter prostoty i silny, który połączony z dziwną harmonią proporcji, nadaje architekturze tutejszej nader poważną cechę. Aniolfo di Lapo był głównym architektury florenckiej założycielem. Katedra, Pałac Stary (Palazzo Vecchio), wielkie kościoły: Św. Krzyża i Św. Marka oraz wiele innych gmachów, są przez niego lub według jego planów budowane. Dekret Kommuny florenckiej nakazujący Arnolfowi wystawienie katedry, dowodzi nie tylko wyniosłości uczuć ówczesnych obywateli, ale zarazem wielkiego zaufania w talencie swego mistrza. „Rozkazujemy, mówi on, Arnolfowi, majstrowi mularskiemu naszej gminy, zrobić model lub rysunek odbudowania kościoła Św. Reparaty[1], tak wspaniały, aby sztuka i potęga ludzka nie mogła nigdy wymyślić, nic piękniejszego i wznioślejszego, a to na zasadzie postanowienia, powziętego na publicznej radzie przez najznaczniejszych mężów, aby wszelkie przedsiębrane dla miasta naszego roboty odpowiadały uczuciom tym wyższym i wspanialszym, że są wynikiem wspólnej narady obywateli, których zamiary i cele stanowią jedną i tą samą wolę.” Wskutek takiego polecenia zabrał się Arnolfo do dzieła, i oto stoi od ośmiu wieków kościół ten, jeden z najwspanialszych we Włoszech, kościołem P. Marii Kwietnej (Santa Maria del Fiore) nazwany. Ponieważ grunt, na którym miał stanąć, był bagnisty, a przekonania ówczesne trzęsienia ziemi prądom wody podziemnym przypisywały, Arnolfo kanały i studnie wielkiej głębokości pod fundamentami wykopać kazał. Tradycja niesie, że po wystawieniu kościoła rzekł dumnie: „Zabezpieczyłem cię od trzęsień ziemi, Bóg cię ustrzeż od pioruna!” Arnolfo jednak nie wykończył swego dzieła. Historia budowy tego ulubionego Florentczyków gmachu, jest niejako historią sztuki włoskiej od XIII do XV wieku. I nie dziw, bo Florencja była w owym czasie sztuk pięknych kolebką. Zapowiedziany, zatem z taką narodową dumą kościół, powołał do roboty najznakomitszych synów tego miasta. Po śmierci Arnolfa, Giotto, Gaddi, Orcagna, Filippi, prowadzili dalej budowę, którą zdobili rzeźbami i obrazami: Ghiberti, Luca della Robią, Donatello, Ghirlandaio i wielu innych; na koniec w XV już wieku Bruneleschi przykrył nawę kościoła wspaniałą kopułą, pierwszą wówczas tego rozmiaru, która służyła Michałowi Aniołowi za wzór do kopuły Watykańskiej. Bruneleschi architekt, malarz, rzeźbiarz, inżynier, zegarmistrz, filozof nawet i mówca, jest jedną z najbardziej ujmujących postaci tego czasu, w którym artyści nie poprzestawali na specjalnym swym zajęciu, ale umieli łączyć najrozmaitsze talenty z pełnieniem publicznych nawet obowiązków. Oddawszy się jednak głównie budownictwu, Bruneleschi pragnął ukończyć dzieło Arnolfa, z tym zamiłowaniem ówczesnych artystów, którzy cześć dla Stwórcy z chwałą kraju swojego łączyli. Przykrycie czterech naw katedry wielką środkową kopułą, było głównym marzeniem młodości Bruneleschiego, ambicją jego lat dojrzałych. Studiując nad tym długo i wytrwale, obmyślił sposób wykonania i zrobił model, którego jednak nikomu nie pokazywał. Mieszczanie florenccy, nie dowierzając jego zdolnościom, sprowadzili najznakomitszych architektów z Niemiec i Francji, w celu poruczenia roboty temu z nich, który się najzdolniejszym okaże. Z przebiegłością Włochom właściwą, Bruneleschi wyjechał na ten czas umyślnie do Rzymu. Nie zawiodła go znajomość charakteru rodaków, posłano niebawem po niego; wrócił, zatem i w świetnej przemowie przedstawił zebranym konsulom miasta wielkie trudności zadania, wykazywał błędy planów przez innych artystów złożonych i swój projekt w ogólnych rysach przedstawił; ale zapytany o model, pokazać go nie chciał. Pomysł jego, zatem osądzono za niepodobny do wykonania, a gdy się przy nim upierał, uznano go za wariata i z sali posiedzeń wyprowadzić kazano. Upokorzony nie zaniechał zamiaru, lecz starał się przekonywać pojedynczo konsulów, pokazując im niektóre części rysunku swego i naglił o decyzję. Na koniec po wielu jeszcze trudnościach dostąpił upragnionego zaszczytu, że robota cała jemu powierzoną została. Sam odtąd nieodstępnie robotami kierował, dobierał materiały, wynajdywał machiny do dźwigania kamieni, i umarł przed samym wykończeniem swego dzieła. Najwymowniejsze świadectwo dziełu Bruneleschiego dał Michał Anioł, gdy obierając miejsce na grób swój w kościele S. Croce, powiedział: że chce tam spoczywać dlatego, aby potomni, widząc z tego miejsca przez otwarte drzwi kościoła kopułę P. Marii, mieli przed oczyma dowód, że on, Michał Anioł Bounarotti, był tylko naśladowcą Bruneleschiego. Dziwnym zrządzeniem, katedra, będąca przedmiotem tylu usiłowań, nie ma, jak sobie Pan pewno przypominasz, wykończonej fasady. Gładki mur służy za ścianę wejściową. Przypisać to można łamaniu się stylu architektury, który z gotyckiego i romańskiego przechodzić już zaczął w XV wieku w epokę, niewłaściwie nazwaną: Odrodzenia. Giotto pierwszy zburzył fasadę Arnolfa, chcąc ją mieć więcej do stylu Campanili zastosowywaną; po nim inni nowe zaprowadzali zmiany; w końcu rozebrano ją, aby całkiem nową postawić; skończyło się na tym, że stojący dziś mur goły świadczy o ułomności największych nieraz ludzkich usiłowań. Dzisiejsza rada miejska zamierza ten niedostatek zapełnić; widziałem założone w tym celu rusztowania; ale czy powróci do planu Arnolfa czy Giotta, lub czy ma inny nowy? Dowiedzieć się nie zdołałem. Piękność tuż obok stojącej Campanili Giotta, poszła u Florentczyków w przysłowie: „Piękny jak Campanile”, powiadają oni. Nie ma ona wybujałości północnych wieżyc gotyckich, ale lekkością kształtu, delikatną wytwornością ornamentacji i marmurów, którymi jest wyłożona, zachwycające sprawia wrażenie. Jest to klejnot rzadkiej, prawie nieporównanej piękności, nad którym tak się zachwycał Karol V, iż pragnął go widzieć pod szkłem umieszczonym.

Nie zaniedbałem też obejrzeć poważnego Battisterio, a w nim mianowicie sławnych drzwi branżowych, roboty Ghibertego. One także były przedmiotem wielkiego konkursu ówczesnych artystów. Ubiegał się o ich robotę między innymi Bruneleschi, ale uznawszy wyższość rysunku Ghibertego, odstąpił mu pierwszeństwa. Ghiberti pracował nad tymi drzwiami przez lat 40. Zachwycał się nimi Michał Anioł, mówiąc: że są godne być drzwiami do raju; sam Rafael je studiował i czerpał z nich wzory. Drzwi te Rzeczpospolita Florencka wykonać postanowiła na podziękowanie Bogu za ustanie wielkiego pomoru, który w r. 1400 tutejsze miasto nawiedził.

Udałem się stąd następnie na Piazza del Granduca, drugie ulubione miejsce tego miasta. Zamek Stary (Palazzo Vecchio), siedlisko rządu rzeczypospolitej, a później Medyceuszów, wyniosły, surowy, jest dziełem tegoż samego Arnolfa. Tuż obok śliczne Loggie Orcagni, wokoło stare pałace i domy, a po środku i pod Loggiami liczne posągi z marmuru i brązu; wszystko to, jak słusznie Szanowny Pan w listach swoich zauważyłeś, przenosi myślą w średniowieczną przeszłość, w której chwilowo znajdować się mniemamy. Widzisz, jak na odgłos dzwonu z wyniosłej wieżycy pałacu, zbierają się obywatele; jak pod tymi krużgankami ogłaszają prawa lub oblekają we władzę Gonfaloniera, hetmanów i innych urzędników. Dziś na kamiennych schodach Loggii piękne Florentki sprzedawały róże, bzy i tulipany, a ja sobie przypomniałem, że wyjeżdżając przed tygodniem z domu, śniegiem okryte zostawiłem pola. Przypomniało mi się także, że gdy przed trzydziestoma laty po raz pierwszy Florencją zwiedzałem, widziałem na tym samym placu przebiegłego Dulcamare, stojącego na wózku i sprzedającego zbiegającemu się ludowi różne lekarstwa i eliksiry miłości, zalecając wymownie cudowne ich skutki. Teraz już tego nie zobaczy; jest w tym zapewne postęp, ale dla cudzoziemca miało i tamto swój powab.

Nie znalazłem na placu posągu Dawida, dzieła pierwszej młodości Michała Anioła; przeniesiono go gdzie indziej, aby zabezpieczyć od zniszczenia. Roztropna wprawdzie przezorność, ale plac stracił wielką swoją ozdobę. Inne posągi stoją jak dawniej na placu i pod Loggiami. Herkules Bandinellego, Judyta Donatelli, porwanie Sabinek Jana z Bononii; pomiędzy nimi niezaprzeczenie najpiękniejszy Perseusz Benwenuta Celliniego. Obok piękności kształtów, dzikie zadowolenie zwycięzcy wpatrującego się w twarz Meduzy, której odciętą głowę trzyma w ręku za włosy, po mistrzowsku jest oddane. Posąg ten przywodzi na pamięć zajmujący epizod z życia artysty, malujący charakter epoki i człowieka. Przy odlewaniu Perseusza, topienie się metalu nie szło po myśli Celliniego. Zmartwiony, wycieńczony robotą, zapadł na zdrowiu. Niespokojny o los swego dzieła, trawiony gorączką, zrywa się z łóżka i aby przyspieszyć roztopienie kruszcu, rzuca weń wszystkie naczynia metalowe, jakie posiadał; po czym pada sam na kolana i gorąco do Boga się modli. Odlew wybornie się udaje; Cellini wraca do zdrowia i sutą ucztę domownikom wyprawia.

Szczegółów podobnych w życiu artystów ówczesnych jest bardzo wiele. Nie wszystkie wprawdzie tak piękne; są w nich nierzadko i cieniste strony; ale są zawsze ciekawe, bo malują fizjonomię epoki i ludzi. W plejadzie artystów tutejszych Michał Anioł szczególne wzbudza we mnie uwielbienie; może w tym względzie z Szanownym Panem nie zupełnie zgodni jesteśmy, jeżeli dobrze pamiętam sąd o nim w kilku ustępach Twoich listów. Człowiek ten, co prawą ręką wykuwał od razu ze skał marmurowych posągi, a lewą malował Sąd Ostateczny i piękniejszą jeszcze historią Starego Zakonu na stropie kaplicy Sykstyńskiej, co pod samo niebios sklepienie wzniósł kopulę watykańską; przy tym pisał wiersze pełne siły i wdzięku; był surowego jak mnich życia i doczekawszy się późnej starości, na chwilę nie spoczął – jest, w moim przekonaniu najwyższym uosobieniem chrześcijańskiego geniuszu w sztuce.

Poszedłem też prosto z placu Gran Duca odwiedzić sławne Medyceuszów nagrobki w kościele Św. Wawrzyńca. Zastałem tu niespodziewaną zmianę, której znaczenie chciej Sam osądzić. Wiadomo Ci niewątpliwie, że nie tylko nagrobki, ale kaplica cała i wszystkie jej szczegóły, ołtarz, kandelabry nawet, są dziełem Michała Anioła, który miejsce to, część wspaniałego przybytku Pańskiego stanowić mające, ze szczególnym ozdobił zamiłowaniem. Wchodziło się też dawniej do tej kaplicy prosto z kościoła i w cichym ducha skupieniu podziwiało oba nagrobki. Teraz pokazano mi inne wejście, które wprost z ulicy, przez różne korytarze i schodki, do kaplicy doprowadza. Wejście od kościoła zastałem zamknięte, a w kaplicy kilkanaście osób, zapewne cudzoziemców i artystów, rozprawiało głośno, jak w galerii lub salonie, bez najmniejszego śladu w obejściu, iż są w kościele. Na gołym ołtarzu żadnych zwykłych przyborów; słowem, to już nie kaplica, ale przybytek sztuki, ku większej wygodzie podróżnych i artystów, dla nich otwarty. Signum temporis, niewielkiej na pozór doniosłości, ale bardzo charakterystyczne. Pojmiesz zapewne, Szanowny Panie, iż ta zmiana zepsuła wrażenie, jakie grobowce na mnie dawniej sprawiały. Wymowność nagrobka płynie z religijnego jego charakteru; śmierć i religia, grobowiec i modlitwa, są nierozdzielne w pojęciu chrześcijanina; łączył też one sam wielki mistrz, gdy nie tylko grobowce, ale kaplicę całą wystawił. Odmieniać, zatem przeznaczenie kaplicy, z przybytku modlitwy zrobić przybytek sztuki, choćby w myśli ułatwienia najpoważniejszych studiów, jest grzesznym przeinaczaniem intencji tych, którzy w niej spoczywać pragnęli; jest wypaczeniem myśli samego artysty. Oba też nagrobki straciły zdaniem moim na powadze. Lepiej daleko wyglądał zadumany Pensiero w poważnej ciszy, wśród dolatujących do ucha kościelnych hymnów, niż pośród wygodnie rozsiedlonych i rozprawiających spektatorów; powtórzyłby wiersz Michała Anioła z okazji tej kaplicy napisany – Però non me destar, deh! parla basso. („Nie budź mię, zmiłuj się, mów cicho!”).

Drugi podobny szczegół dzisiejszej fizjonomii miasta przytoczę. Poszedłem zwiedzić starożytny, pełen historycznych i religijnych pamiątek klasztor Dominikański św. Marka, który Pan zapewne pamiętasz. Jaśniał on długo świętością zakonnego życia, a jaśnieje dotąd prześlicznymi dziełami sztuki, wykonanymi przez samych zakonników. Tu znajdują się niezrównane dotąd podniosłą świątobliwością uczucia freski Błogosławionego Braciszka: Fra Angelico di Fiesole, którego inne obrazy tak głębokie na Szanownym Panu czyniły wrażenie; tu był zakonnikiem wielki mistrz szkoły florenckiej: Fra Bartolomeo della Porta, którego obrazy, łączące siłę z głębokim namaszczeniem, w wielu galeriach, a mianowicie w galerii Pitti podziwiamy; tu Paweł i Łukasz della Robia, zakonnicy także, wyrobami swymi przybytek ten ozdabiali; tu na koniec był kaznodzieją, a później przeorem, ognisty, wymowny, ale grzechem Aniołów zbłąkany do szczętu Savonarola. Portret jego przez Fra Bartolomea zrobiony i drobne pamiątki, przechowane są dotąd w celi, w której zamieszkiwał i w której ukrywał się przed Wawrzyńcem Medyceuszem zwanym Wspaniałym, gdy tenże chciwy rozmów z Savonarolą, często bardzo ogród klasztorny nawiedzał. Dzisiaj tak tu, jak w innych florenckich klasztorach, zakonników już nie ma, a klasztor nosi napisane wielkimi literami nazwisko: Museo Fiorentino di San Marco. Nie oprowadza już po nim jak dawniej uprzejmy braciszek, opowiadając legendy o życiu i czynach zakonników; ale się go zwiedza za oznaczoną opłatą franka od osoby, w kapeluszu na głowie, pod przewodnictwem custoda, który przy tej sposobności sprzedaje fotografie znajdujących się tu obrazów. Skorzystałem z tego, a kupiwszy z nich niektóre, po powrocie Szanownemu Panu pokazać nie omieszkam. Korytarz, refektarz, kapitularz, ozdobione freskami, były dawniej dla mężczyzn zwiedzających przystępne; teraz przybyły jeszcze dla ciekawych cele zakonne. Jest ich przeszło 30, a każda na ścianie, przy której stało łóżko, posiada obraz pędzla błogosławionego Angelico, przedstawiający jedną z tajemnic życia Chrystusa Pana, lub szczegół życia Świętego Dominika. Trudno wypowiedzieć wrażenie, jakie te obrazy w tych właśnie miejscach sprawiają. Są to modlitwy pędzla ułożone dla zakonnych braci i oddane z takim wdziękiem prostoty i z taką podniosłością uczucia, że musiały skutecznie wpływać na skruchę serca i wzniesienie ducha tych, co je codziennie mieli przed oczyma. Chodząc zadumany po tych celach i korytarzach, rozważałem, co też społeczeństwo straciło, a co zyskało przez ich zamianę na publiczne Muzeum sztuki?…Zyskało przystępną łatwość podziwiania tych obrazów; a straciło?…więcej daleko niż się rozumie – bo straciło przykład i źródło natchnień pobożności; bo straciło modlitwy z cel tych do Boga płynące, do których obrazy te pobudzały i zagrzewały. Rozmyślając w tym miejscu nad tym przedmiotem, przyszły mi na pamięć słowa jednego z wielkich doktorów Kościoła: Nemo potentior homine orante. Zapomnianą tę potęgę przypominać by trzeba społeczeństwu, którego wybitnym znamieniem jest cześć dla powodzenia i siły. Nie tracimy też nadziei, że oświecone samym doświadczeniem, ku tej potędze się zwróci. Głęboka, bowiem słów tych prawda widnieje już powoli, jak wszędzie tak i tutaj, w tych nawet kierunkach działalności, które najwięcej władzy człowieka podpadają. Pozorny utylitaryzm zburzył dla swych widoków wszystko, co społeczeństwu dotykalnego nie przynosi zarobku; nie wstrzymały go ani starożytność nabytego prawa, ani podniosła użyteczność celu; a jednak materialnych korzyści, które osiągnąć zamierzał, wcale tu nie widać. Przeciwnie, podróżnego przybywającego do Włoch po wielu latach nieobecności, uderza widocznie zubożenie mieszkańców. Narzekania na biedę, na podrożenie pierwszych potrzeb życia, na podwyższenie podatków są ogólne i słuszne nie tylko we Florencji, ale i po innych miastach, a szczególnie w Rzymie.

W ogóle powiedzieć można, że nietrwałość i jałowość są jakby znamieniem prac i usiłowań bez łaski Boga obejść się mniemających. Ileż robót tej epoki, największe rokujących nadzieje, albo bez śladu przeszło, albo wprost przeciwny pierwotnie zamierzonemu wzięło obrót? Wielka rewolucja francuska, epokę wolności w dziejach świata stanowić mająca, komu poszła na pożytek? – czy wolności ludów, czy wszechwładztwu państwa?…Gdzie są zdobycze i owoce zwycięstw Napoleona, niezaprzeczenie wielkiego geniusza i pierworodnego tej rewolucji syna?…Co się później stało z owymi rojeniami liberalnymi, które w pierwszej połowie dzisiejszego stulecia wszystkie niemal wyższe umysły i szlachetniejsze podnosiły serca?…Którym tyle poświęcono ofiar, dla których nawet wiele ustępstw od ścisłych zasad sądzono w potrzebie uczynić? Co się stało z parlamentaryzmem, który miał być ochroną praw i swobód obywatelskich? Co z głosowaniem powszechnym, które miało być urzeczywistnieniem najszerszego w zarządzie spraw krajowych udziału?…Podobnych pytań wiele jeszcze zadać by można. Wszystko prawie wzięło kierunek przeciwny założeniu swojemu. Liberalizm nie jest już dzisiaj miłością wolności i praw poszanowaniem, ale jest zaprzeczeniem wiary i walką z Kościołem. Parlamentaryzm i głosowanie powszechne stały się najpowolniejszym narzędziem w ręku stronnictw u steru władzy będących. W miejsce zapowiadanych triumfów pokoju, mamy powszechne mocarstw uzbrojenie; nareszcie widzimy, jak na urągowisko oświaty rycerze kulturkampfu, potomkowie znanych nam Krzyżaków, uzbrojeni w materialnego postępu nabytki podnoszą hasło: „siła przed prawem”, i zawodzą bój z zasadami, na których chrześcijański porządek od wieków się wspierał. Zgoła wyznać musimy, że historia myśli i uczuć tego stulecia zamyka się, dotąd przynajmniej, w dwóch słowach: „zawód i rozczarowanie”. A gdzież tego szukać przyczyny? Oto w wyłamaniu się społeczeństwa ze wszelkiej od praw wyższych zależności, w nieograniczonym zaufaniu w swą siłę, w zupełnym zapomnieniu, że niewytworzonymi twórcami, ale zależnymi stworzeniami jesteśmy. Społeczeństwo ubożyszczyło się samo i składa już temu bożyszczu ofiary ze wszystkiego, co dawniej czciło i kochało. Za tym idzie, że nawet pomysły dobre i pożyteczne spodziewanego nie przynoszą owocu. Ogólne na przykład usiłowania ku podniesieniu dobrobytu najliczniejszej klasy ludności, stanowiące szlachetną stronę dzisiejszego wiekowego prądu, zarażone często bywają tym pierwiastkiem pychy, który owoce spodziewane niszczy w zarodzie. Szkoła liberalizmu dzisiejszego wstydzi się ubóstwa, bo ono niemoc społeczną stawia mu przed oczy, ale go chrześcijańską nie otacza miłością; stąd używa środków, które zamiast ukoić i pociągnąć ku sobie, rozbudzają tylko namiętności i pragnienia zaspokoić się niedające. Nigdy też ubodzy i bogaci więcej niż dzisiaj rozdzieleni między sobą nie byli; nigdy gwałtowniejsze namiętności na dnie społeczeństwa przeciw możniejszym nie wrzały.

Powtarzamy często i słusznie: Laboremus; jest to wielkie i piękne niezawodnie hasło, ale samo nie wystarcza; potrzeba doń dodać to drugie, bardzo stare, ale wielce zaniedbane: Oremus, które jest koniecznym tamtego dopełnieniem. Nie tracimy bynajmniej nadziei, że i tej potężnej dźwigni wiekowi naszemu nie braknie; ufamy owszem, że praca i modlitwa, rozumna wola i wymodlona łaska wytworzą siłę, która zawichrzone społeczeństwo dzisiejsze na jasne tory, bez cofnięcia jego biegu, naprzód poprowadzi.

Spostrzegam się, za późno wprawdzie, że te rozmyślania, wywołane widokiem osieroconych cel klasztoru św. Marka, za daleko mnie uniosły. Rozpędzony na tym polu, gotów bym jeszcze długo i nudnie rozprawiać, zapomniawszy, że powtarzam Ci, Szanowny Panie, same stare jak świat i oklepane prawdy.

O Florencji cóż Ci więcej powiem, czego byś nie wiedział, jeżeli nowe; lub nie pamiętał, jeżeli dawniejsze? – Przybyło do osobliwości godnych zwiedzenia Muzeum Narodowe, umieszczone w pałacu dawniej Podestów, zawierające mnóstwo rzeczy ciekawych i nauczających z archeologii i sztuki; otworzoną dla publiczności została Galeria Buonarotti, którą ostatni tego mistrza potomek ofiarował miastu. Znajdują się tu drogocenne pamiątki, szkice i pierworysy dzieł Michała Anioła i jego uczniów. Urządzono na wzgórzach dookoła miasto otaczających spacer, nazwany: Viale dei Colli, skąd bardzo piękny widok na Florencję i na całą dolinę Arna; ochrzczono ulice nazwiskami: Cavoura, Ricasolego, Karola Alberta, Emmanuela itd., itd. O galeriach Ufizzi i Pitti to tylko powtórzę, co już tylekroć inni zauważyli: że oglądać powtórnie, po wielu latach nieobecności, rzeczy prawdziwie piękne, sprawia niewypowiedzianą przyjemność. Wracamy do nich jak do dobrych znajomych, a jednak coraz nowe odkrywamy w nich przymioty. Oglądanie połączone jest wówczas ze zwrotem myśli na siebie samego. Podziwiamy i oceniamy piękności, na które patrzymy, a równocześnie prawie zastanawiamy się, czemu ten obraz lub posąg więcej albo mniej teraz niż dawniej nam się podoba? Tym sposobem poznajemy rozwijanie się i dojrzewanie własnej myśli i smaku, a ten zwrot psychologiczny na siebie samego przyczynia się bardzo do powiększenia przyjemności, jaką nam przedmiot oglądany sprawia.

Zatrzymałem się, Szanowny Panie, dłużej nad Florencją niż miałem zamiar; kończę, więc na tym i spieszę do Rzymu. Trzeciego dnia rano wyjechaliśmy z Florencji koleją, (zapomniałem, bowiem powiedzieć Ci, że było nas troje osób wspólnie podróżujących). Droga na Arezzo, Chiusi, Orvietto, szczególnego nie przedstawiała zajęcia, zwłaszcza, iż kurierskim jadąc pociągiem, nigdzie dłużej nad minutę lub dwie nie zatrzymywaliśmy się. Jechaliśmy szybko po podgórzu apenińskim; czas był śliczny, wiosenny, kwiaty drzew świeżo rozwiniętych zwieszały się bogato po obu stronach drogi. Między Arezzo i Chiusi pociąg biegł przez kilka minut nad samym brzegiem jeziora Trazymeńskiego, którego błękitne wody na wschód ku Perugii ciągnące się, oblewają uroczą i pełną religijnych legend Umbryjską dolinę. W Orvietto droga idzie pod samą górą, na której miasto jest położone; daremnie wychylaliśmy się z wagonu, aby ujrzeć tamtejszą katedrę, podobno najpiękniejszą z włoskich gotyckiego stylu, wystawioną w końcu XIII wieku na pamiątkę cudu opodal w Bolsenie zrządzonego, który później Rafael w watykańskich wymalował pokojach. Zamierzyłem sobie przyjechać tu umyślnie z Rzymu, albowiem jej dotąd nie widziałem. W pół godziny potem wjechaliśmy nad brzeg bystrej i mocno w korycie zaciśniętej rzeki. Po żółtych jej wodach, po bystrym bardzo prądzie poznałem, że to Tyber, ów niezwalczony, niepodległy, prawdziwie symboliczny Tyber, o którego poskromieniu od Juliusza Cezara do naszych czasów największe świeckie marzyły potęgi, ale jak dotąd daremnie. Droga już dalej doliną Tybru idąca wyprowadziła nas na rozległe pola Rzymskiej Kampanii. Wówczas zaczęliśmy na wyścigi wyglądać, kto z nas pierwszy ujrzy miasto, będące celem naszej pielgrzymki.

Czy pielgrzymowałeś kiedyś, Szanowny Panie, do Częstochowy? Jeżeli nie, to niejednokrotnie widziałeś naszych pielgrzymów i myślą za nimi goniłeś; bo istotnie jest w naszym słowiańskim zwyczaju pielgrzymek do miejsc świętych, coś niezmiernie ujmującego. Patrząc na nie, widzisz na pozór tylko starców i ludzi w sile wieku, ojców i matki, wdowy i sieroty, znużone, pyłem drogi okryte, dźwigające ubogie na plecach tłomoczki, ale w sercu każdego z nich jest głęboko ukryta intencja. Tu ofiarowała przeczystej Dziewicy znoje swoje matka, aby uzdrowienie lub poprawę ulubionego wyprosić dziecka; tam wdowa żałobę serca swego u nóg Jej złożyć podąża; tam skrwawione przygodami serce lub skołatane dorosłego męża sumienie, szuka w tej ofiarnej pielgrzymce pociechy albo spokoju, a wszyscy ze spuszczonymi głowami, rozpierzchli po ścieżkach idą spokojnie, nucąc nabożnie hymny lub odmawiając cicho koronki. Dopiero, gdy w przedostatnim dniu pielgrzymki zbliżają się do miejsca, z którego po raz pierwszy ujrzeć można wyniosły szczyt Jasnogórskiej wieży, skupiają się szeregi pielgrzymów i wszystkich oczy zwracają się ku tej stronie, w której ona ma się ukazać; na koniec, gdy we mgle oddalenia ujrzą cienką jak nitka linię strzały wieżowej, wtedy następuje uroczysta chwila. Padają wszyscy na kolana, schylają się chorągwie, a z serc zbolałych wydobywa się hymn powitania i prośby:

„Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi,
Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi!”

Ani myślę porównywać tej cichej, ubogiej, pełnej znoju pielgrzymki poczciwego ludu naszego, do naszej podróży, w wygodnym siedzących wagonie i pędzonych siłą pary, tej nowoczesnego świata władczyni. W tym tylko maleńkie jest podobieństwo, że i my także wypatrywaliśmy, rychło ukaże nam się kopuła watykańskiego kościoła. I ujrzeliśmy niebawem punkt ciemny, okrągły na samym skłonie błękitnego nieba, i oddaliśmy także w głębi ducha pokłon temu wspaniałemu symbolowi jedności, wiary i nauki.

Szybko już zbliżaliśmy się do celu naszej podróży, z każdą chwilą widniały coraz wyraźniej odwieczne mury i świątynie miasta. Ciekawy też byłem, z której strony kolej do niego dochodzi; przekonałem się, że kierujemy się ku stronie samotnej bazyliki św. Wawrzyńca, i wkrótce potem wjechaliśmy po za starożytne mury Rzymu opodal Porta Maggiore. Pociąg bieg swój coraz więcej zwalnia, w parę minut stajemy na stacji około godziny 5 po południu. Konduktorzy otwierają z pośpiechem drzwi wagonów, powtarzając machinalnie: Roma, Roma! Cóż powiesz, Szanowny Panie, zadziwisz się zapewne i uśmiechniesz, jak ja sam dziś temu się dziwię, ale w nastroju ducha, w jakim znajdowałem się, owo obojętne wołanie: Roma, Roma, tak samo, jak słyszeć nawykliśmy tubalnym głosem niemieckich konduktorów: Breslau, Leipig, Berlin! Nie miłe na razie zrobiło mi wrażenie i byłbym może znowu z tej bardzo prostej i naturalnej okoliczności wyprowadzał odległe wnioski, lecz szczęściem ujrzeliśmy na peronie przyjaciela hr. M. na nas oczekującego. Po serdecznym powitaniu wsiedliśmy do powozu i stanęli w Locanda d’Inghilterra. O Rzymie, więc na potem, jeżeli myślom i wrażeniom moim właściwy wyraz nadać potrafię, a teraz addio!

II

Rzym, 26 kwietnia 1876 r.

Pisząc ten drugi list do Szanownego Pana, z pociechą przypominam sobie, że gdy w r. 1829 zbliżaliście się z Mickiewiczem do Rzymu i ujrzeliście po raz pierwszy kopułę kościoła św. Piotra, z uszanowaniem odkryliście głowy i od tego miejsca pieszo już zdążali do miasta. Przyjemnie jest łączyć się wspólnością wiary i części z takimi jak wy mężami; ale jakże odmienne były wasze a moje wrażenia po przybyciu na miejsce pielgrzymki!… Szczęśliwe były owe lata waszego tu pobytu; nie było wówczas tej ciężkiej troski, która teraz zalega serce każdego katolika tu przybywającego. To też listy Twoje, Szanowny Panie, stąd pisane, tchną tą swobodą myśli i wesołością serca, jaką dać tylko może nieświadomość lub nieprzewidzenie grożącego niebezpieczeństwa. Młodzi i poeci, zaufani w stan rzeczy wiekami urządzony i od wieków szanowany, igraliście tutaj po powierzchni życia; podziwialiście przeszłość, sądziliście, krytykowaliście niekiedy teraźniejszość, zapatrując się na nią przez pryzmat wymarzonego ideału, wobec którego najwznioślejsza nawet rzeczywistość, obarczona jednak koniecznymi materialnego bytu warunkami, zbyt poziomą się zdawała. Nie przychodziło wam nawet na myśl, że ta budowa, ta Tiara świata, jak ją Mickiewicz nazwał, może być podkopaną, nie w istocie swojej, ale w działalności i w swobodnym rozlewaniu życiodawczych promieni, bez których zaległaby świat noc głucha, której samo przewidywanie już dzisiaj dreszczem obawy przejmuje.

O jakże wam dziś zazdroszczę i towarzystwa rodaków, w którem przebywaliście i zajmujących w okolice tutejsze wycieczek; miłości, zalotów i niewinnych uciech waszych w tym najpiękniejszym na świecie mieście, rządzonym wówczas przez najłagodniejszą i jedyną kosmopolityczną na świecie władzę. Było też miasto wówczas bezpiecznym schronieniem dla upadłych wielkości świata, ulubionym pobytem artystów i uczonych, odpoczynkiem dla znużonych ciężarem życia, miejscem nauki i rozmyślania dla wszystkich. Przebywały tu także zamożniejsze rodziny nasze, nasi poeci, artyści, uczeni, i tworzyli ożywione ognisko towarzyskie, przyciągające do siebie znakomitości różnych narodów, którego pamięć dotąd w tradycji przechowała się. Dzisiaj wszystko inaczej. Rzym ze stolicy chrześcijańskiego świata przerobiony na stolicę wcale nieciekawego pod względem politycznym państwa, pozbawiony tego uroku, jaki mu nadawało oderwanie od gwaru i zamętu spraw bieżących, uroczystości religijne, a szczególnie zajęcie myśli i serca wielkimi zadaniami wieczności, przestał być miejscem uprzywilejowanym dłuższego pobytu cudzoziemców. Przyjeżdżają teraz do niego turyści na kilka tygodni dla zwiedzenia ciekawości, mieszczą się w hotelach, hotelowe prowadzą życie i wracają lub jadą dalej, nie dając się poznać i ocenić.

Dziś też tym bardziej Polak jest tu tylko ubogim i samotnym pielgrzymem, pragnącym odświeżyć uczucia, złożyć cześć Następcy Chrystusa i wrócić pokrzepiony do twardych prac codziennego życia.

Nie pomnę, kto, ale zdaje mi się, że Chateaubriand powiedział, iż kilka dni spędzonych nad brzegami Tybru więcej człowieka oświecają, niż długie lata książkowych badań. Skoro tak było dawniej, to znowu przyznać trzeba, że nauka dzisiaj jest tu jeszcze wymowniejszą dla każdego, co szczerze i bez uprzedzenia pragnie wśród zawikłań świata i odmętu jego doktryn, rozpoznać i uchwycić nić przewodnią prawdy. Współcześni Chateaubriand’owi i Wam, Szanowny Panie, przechadzając się nad brzegami Tybru, rozmyślać swobodnie mogli nad wzrostem, potęgą i przyczynami upadku starożytnej Romy, podziwiać i cieszyć się zwycięstwem chrześcijańskiego świata; dzisiaj przedmiot rozmyślań sposępniał wprawdzie, ale się i rozszerzył. Tu bowiem, nad tymi brzegami, wśród tych murów i pamiątek, zawodzi się najgłębsza może od czasów chrześcijaństwa walka, obchodząca nie tylko ten kraj i to miasto, ale cały świat chrześcijański. Chodzi o to, czy zasady, o których triumfie świadczy tu wszystko, co nas otacza, ludzie i rzeczy, gruzy i gmachy, Koloseum i Watykan, połamane szczątki świątyń i lochy podziemnych katakumb – czy zasady te mają pozostać nadal podstawą społeczeństwa naszego, jego rządów, praw i obyczajów, czy ulec gwałtownemu prądowi wyobrażeń, dążących do wyswobodzenia społeczeństwa z karbów, w jakich religia i moralność sumienia nasze utrzymać usiłują, a zostawić cały ustrój społeczny na pastwę rozkiełznanych namiętności, podszeptów pychy, dorywczych teorii i najsmutniejszych doświadczeń. Walka to straszna, mająca swoje korzenie w najgłębszych tajnikach ducha i w najskrytszych kombinacjach umysłu, do której broń i rynsztunki przez całe stulecie przygotowywano; rozszerzona dziś wszędzie, ale tu, jako w ognisku wiary i objawionej nauki, najsilniej skoncentrowana, najplastyczniej uwidoczniona. Zauważyć też trzeba, że z Opatrznego zapewne zrządzenia, okoliczności miejscowe czynią ową walkę niebezpieczniejszą tu niż gdzie indziej. Wszystko bowiem, co tylko wzmocnić może broń nieprzyjaciół Kościoła, jest tu nagromadzone i umiejętnie wyzyskiwane. Urok jedności narodowej przez długie wieki rozbitej, wskrzeszenie świetności i potęgi starożytnej Romy, rozdrażnienie umysłów z powodu długoletniej okupacji obcego wojska, wszystko to służyło i służy dotąd wielkiej konspiracji głównie przeciw temu miastu, jako siedlisku duchownej władzy, wymierzonej. Konspiracja ta miała dwie epoki. W pierwszej, celem wytężonych usiłowań było opanowanie i ogłoszenie Rzymu stolicą odrodzonej Italii. Użyła ona do tego wszelkich środków, jakimi tylko przebiegłość i podstęp posługiwać się mogą. Roma o morte, wołała też wówczas bezwiednie tłuszcza podbechtana przez przewódców, którzy wyzyskując powyższe okoliczności, z niesłychaną prowadzili ją zręcznością. Zamknęła się ta epoka w dniu 20 Września 1870 r., w którym korzystając, co najprędzej z klęski sedańskiej, wojska nowego Królestwa Włoskiego, strzec obowiązanego na mocy konwencji wrześniowej nienaruszalności Papieskiej stolicy, wkroczyły do miasta przez zbombardowane mury Porta Pia, a wytrychem ślusarza Capanny otworzony pałac Kwirynału, zajęty został na rezydencję następcy Cezarów. Zaczęła się wówczas druga epoka walki, już nie zbrojna i nie wojskowa, ale piśmienna, biurokratyczna i policyjna, mająca na celu utrwalić zdobycz, zniszczyć ślady tego co było i zapuścić korzenie nowej władzy w organizm tutejszego społeczeństwa. Walka to cicha, podstępna, pozorami postępu wyobrażeń ubarwiona, podkopująca z wolna i ciągle fundamenty społeczne, a narkotykiem spokoju i spełnionego faktu sumienia odurzająca. W naturze tej walki leży największe niebezpieczeństwo położenia, a dla mnie trudność nakreślenia Ci nawet pobieżnie, Szanowny Panie, obrazu obecnego stanu rzeczy. Aby obraz ten mógł być nauczającym i wiernym, potrzeba by dłuższego tutaj pobytu (a ja ledwo parę tygodni poświęcić mu mogę), rozpoznania nowo wydanych praw i administracyjnych urządzeń i wykazania osiągniętych już skutków. Ponieważ jest to dla mnie niepodobieństwem, poprzestać więc muszę na zewnętrznych rysach fizjonomii, odbijających jednak to, co się we wnętrzu społeczeństwa odbywa.

W kilka godzin po przyjeździe wyszedłem już zmierzchem na Corso. Długi szereg otwartych powozów wracał wolnym krokiem do miasta ze zwykłej codziennej po Monte Pincio i Villi Borghese przejażdżki. Gdym patrzył ciekawie wyglądając znajomej twarzy, ujrzałem piękny ekwipaż za innymi postępujący i odznaczający się bogatą, pąsową liberią. W otwartym powozie siedziała młoda, przystojna blondynka, mając obok siebie starszą wiekiem damę; była to księżna Małgorzata, żona księcia Humberta, następcy tronu, wracająca także ze spaceru do zajmowanego przez nią wygodnie kwirynalskiego pałacu. Księżna ciągłym i uprzejmym ruchem głowy na lewo i prawo wzywała raczej do ukłonów, aniżeli na nie odpowiadała. Tu i ówdzie widziałem jednak, urzędników zapewne lub figury dworskie, z pełnym uszanowaniem głowy odkrywających; inni przez obojętność albo z umysłu stali nieporuszeni, przypatrując się pojazdowi. Zauważyłem przy tym, że pomiędzy jadącymi paniami w krzyżujących się z ekwipażem księżnej powozach, część najliczniejsza zdawała się nie tylko jej nie poznawać, ale nawet nie uznawać. Ten pierwszy rys fizjonomii miasta uwydatnił zaraz na wstępie głęboki rozdział zachodzący w społeczeństwie tutejszym między stronnikami a przeciwnikami nowego rzeczy porządku, o którym później wyraźniej jeszcze przekonałem się. Poszedłem następnie na plac kolumny będący, jak Ci, Szanowny Panie, wiadomo, centralnym punktem miasta i jego ruchu. Znalazłem go rzęsisto oświeconym, pełnym gwaru i ludzi, jak zwykle o tej porze we Włoszech. Świeczniki stojące około pięknej fontanny przez Grzegorza XIII wystawionej, odbijały swe ognie w tryskających brylantami strumieniach wody Vergine, a wspaniała kolumna Marka Aureliusza olbrzymi cień swój rzucała na oświetlony rynek i otaczające go gmachy. Była to godzina roznoszenia i sprzedaży świeżo wydanych gazet. Dawniej, gdy o tej porze po zachodzie słońca rozległ się odgłos dzwonów z pobliskich kościołów, widzieć tu było można ludzi zatrzymujących się, robiących znak krzyża św. i zapewne w duchu Anioł Pański odmawiających. Było to tak dalece w harmonii z charakterem ogólnym miasta, że tylko podróżnego po raz pierwszy tu przybywającego, widok ten uderzał; później szedł on także za innych przykładem. Pamiętam, że za pierwszym moim tu pobytem, młodym bardzo będąc, ujrzałem o tejże dobie w sklepie na Corso panią sklepową, która na odgłos dzwonu uklęknąwszy, Anioł Pański odmówiła, a potem do swoich zwróciła się gości. Dzisiaj tego nie spotkać. Natomiast rozlegają się o tej godzinie krzyki roznosicieli dzienników, tak głośne i natrętne, że podobnych nigdzie nie słyszałem. Diritto, Opinione, Bersagliere, Capitale, wołają oni na wszystkie nuty rozległego włoskiego kamertonu, ze szczególnym naciskiem na tytuły pism, odpowiadających opinii będącego u steru władzy stronnictwa. Właśnie przed parą tygodniami nastąpiła tu ważna w sferach rządowych zmiana. Upadło ministerstwo Minghettego i Venosty, zwane umiarkowanym, a miejsce jego zastąpiło ministerstwo postępowe pana Depretisa z Nicoterą, Melegarim, Mancinim i innymi znakomitościami, w historii konspiracji smutnie odznaczonym, o których później może kilka szczegółów opowiem. Zajęcie też publiczności dziennikami zdawało się być żywe. W szeregu głoszonych tytułów nie usłyszawszy żadnego z pomiędzy dzienników władzy papieskiej przychylnych, poszedłem do jednej z budek, w których na wzór Paryża dzienniki się sprzedają, i prawie z nieśmiałością człowieka czyn zdrożny popełniającego, zapytałem o „Unita Cattolicà”, pismo w całej Europie znane i redagowane z niepospolitym talentem przez ks. Margotti. Odpowiedziano mi sucho, że go nie ma i że się go nie sprzedaje; w innej budce tę samą usłyszałem odpowiedź. Znalazłem jednak „Osservatore Romano” i „Voce della Verità”, z mniejszym talentem, ale w dobrym redagowane duchu. Wróciłem z tą zdobyczą do hotelu, ciekawy znaleźć wiadomości objaśnić mnie mogące o sprawach tutejszych. Trat zdarzył, iż właśnie dnia poprzedniego umarł deputowany do parlamentu Asproni, ex-ksiądz i renegat, człowiek stary, w knowaniach spisku od dawna znany, ale żadną publiczną, ani naukową zdolnością nieodznaczający się. Umarł bez pojednania się z Bogiem; czy gwałtowną śmiercią, czy w uporze i zatwardziałości?… Nie wiem. W izbie Minister Spraw Wewnętrznych Nicotera, zaznaczyć widocznie pragnący kierunek nowej polityki, wyraził głęboki żal po śmierci kolegi i wniósł, aby na dowód uznania zasług zmarłego, miejsce jego było przez trzy dni kirem pokryte. Honor niezwykły, który tylko po śmierci Cavoura i podobno Ratazzego pamięci ich był oddany. Odezwały się głosy oporu, Nicotera nalegał i wniosek swój przeprowadził. Nazajutrz koło południa był pogrzeb Asproniego. Z bocznej uliczki dotykającej do placu Hiszpańskiego, przy której zamieszkiwał Asproni, wyszedł kondukt na plac: poprzedzała go muzyka wojskowa i oddział bersaglierów; księdza żadnego nie było, nie niesiono nawet krzyża przed zwłokami. Katafalk umieszczony był pod baldachimem, od którego sznury trzymało kilku deputowanych; na ich twarzach widziałem widoczne zadowolenie i chęć okazania publiczności, że pogrzeb bez udziału religii i duchowieństwa obejść się może. Za nimi szli ministrowie i członkowie izby, różnego wieku, podeszli, starcy i zupełnie młodzi; fizjonomie ich rozmaite, w których jednak chytrość i twardość, będące ujemną stroną natur włoskich, przeważnie odbijały się. Jedni także z podniesionymi szli głowami, hardo rozpatrując się dookoła; drudzy z czołem pochylonym szli spokojnie za trumną; widoczne ofiary pierwszego obłędu z którego otrząsnąć się nie mają odwagi; skrępowani więzami konspiracji brną dalej, liczbą i milczącym przyzwoleniem pomnażając kohortę nieprzyjaciół wiary i Kościoła. Henryk Rzewuski powiedział pewnego razu w towarzystwie, że występek jest jak gorąca bardzo kąpiel, do której wszedłszy, wyskoczyć chwyta ochota, ale zostawszy w niej robi się potem tak miło i senno, że wyjść z niej nie ma odwagi. To trafne porównanie do wielu dzisiejszych zastosować by można okoliczności. Publiczności na pogrzebie było mało bardzo, po większej części tylko gawiedź muzyką wojskową ściągnięta. Bądź co bądź, ten bezwyznaniowy pogrzeb, tu w Rzymie odbyty, honorami wojskowymi i obecnością najwyższej magistratury kraju podniesiony, był dla mnie objaśniającym smutno położenie rzeczy zjawiskiem.

Poszedłem niebawem szukać pokrzepienia i pociechy u grobu Świętego Piotra. Ale rzecz o Watykanie i jego fizjonomii dzisiejszej do innego odkładam listu, aby nie przerywać biegu spostrzeżeń nad zmianami w tym mieście zeszłymi.

Zająwszy Rzym, trzeba go przerobić zewnętrznie, nadać mu fizjonomię odpowiadającą nowemu tchnieniu, które weń wlać zamierzono, a więc zetrzeć z niego charakter religijnej powagi i spokoju, okrasić błyskotkami dzisiejszego kunsztu i wymaganiami nowoczesnego wykwintu, a równocześnie odgrzebywać i podnosić najdrobniejsze pogańskiego Rzymu zabytki, by tym sposobem związać się tradycją z bezwyznaniowym ówczesnym światem i jego przeszłością. Piękności Rzymu mają w tym szczególny powab, że są rozrzucone wszędzie, jakby od niechcenia. Nagromadzone wiekami, świadczą o ówczesnych potrzebach, przypominają dobroczynne lub pobożne intencje osób, uświęcają religijne i historyczne pamiątki na miejscu ich wydarzenia; stąd ich wdzięk i rozmaitość. Pod tym względem nasz stary Kraków ma pewne do Rzymu podobieństwo. Starożytne kolumny i portyki, kościoły przerobione ze starych świątyń i bazylik, łuki triumfalne, termy, pałace, obeliski i fontanny, słowem wszystkie ozdoby i wszystkie pamiątki, nie przedstawiają się oczom w dekoracyjnym otoczeniu, ale spotykają się wszędzie, często wśród ciasnych ulic, albo po odludnych placach pnącymi się po starych murach krzewami umajonych. Tak było i szczęściem jest jeszcze dotąd. Ale stolicy Włoskiego Państwa potrzeba na wzór wielkich stolic europejskich nowych bulwarów, rzędem okazałych sklepów ozdobionych, wspaniałych teatrów, giełd, wykwintnych hoteli i… Innych jeszcze przybytków swobodnej uciechy; słowem, potrzeba dorównać w tym wszystkim wielkim europejskim stolicom. W tym kierunku roboty municypalności tutejszej zwrócone być mają. Krótki czas jej zarządu i brak pieniędzy nie pozwoliły dotąd wiele dokonać, ale jeżeli stan rzeczy dzisiejszy dłużej potrwa, jest wielka obawa, że przyszli podróżni nie poznają dawnego miasta. Początek już zrobiony. Nowa część miasta po za stacją kolei żelaznej i termami Dioklecjana na Viminalskim pagórku, w regularne ustawiona kwadraty, jest zupełnie brzydka, ale oddalona od środka miasta, nie wiele mu szkodzi. Natomiast umyślono przeciąć miasto wielką, szeroką ulicą, na wzór paryskich i wiedeńskich bulwarów, od stacji kolei prosto do Forum Trajana prowadzić mającą. Ulica ta przecina dotąd szczęściem starą wprawdzie, ale mniej od innych interesującą część, zacieśnioną i brudną. Obawa głównie w tym leży, że ona ma być początkiem wykonania obszernego planu przcięcia miasta do koła wielkim bulwarem, przy czym padnie pod motyką burzycieli niejedna wielka pamiątka, niejedno uprzywilejowane miejsce modlitwy i rozmyślania. Przyznać jednak muszę, że robota około tej nowej ulicy zajmujący pod pewnym względem przedstawia widok. Burząc bowiem stare domy, odkopano starsze jeszcze mury domów pogańskiego Rzymu, na których tamte wystawione zostały. Aby nowym zamierzonym budowlom fundament bezpieczny zapewnić, potrzeba i te najstarsze rozbijać mury i grunt cały do 10 metrów głębokości rozkopywać. Przy takiej robocie odkrywają się ciekawe a niekiedy i piękne szczegóły. Widziałem prawie w mych oczach odkrytą piękną fontannę, w ścianie starego muru urządzoną. Paszcza, z której strumień wypływał, otoczona jest architektoniczną marmurową ozdobą misternej roboty, a ściany muru stiukiem czerwonym, dobrze przechowanym, są pokryte. Dotąd około pół drogi do Forum Trajana przebito; gdy robota ukończoną będzie, podróżny przyjeżdżający do miasta, będzie miał na podobieństwo widoku kolumny Vendóme w Paryżu, piękny widok na najwspanialszą na święcie kolumnę Trajana; ale czy na niej zostawią posąg św. Piotra z symbolicznymi kluczami, czy nie postawią na niej Wiktora Emmanuela, Cavoura lub nawet Garibaldego? O to obawiać się bardzo można, jeżeli nie teraz jeszcze, to w niedalekiej może przyszłości, skoroby dzisiejszy stan rzeczy dłużej się utrzymał.

Ponieważ dotychczas niektóre ministerstwa mieszczą się w zabranych klasztorach, zamierzają przeto stawiać dla nich nowe budowle. Wykończający się już wielki gmach dla ministerstwa finansów, dowodzi zupełnego upadku estetycznego smaku.

Do programu rządu należy, jak powiedziałem, podnoszenie zabytków starożytnego Rzymu.

Robotami w tym kierunku dokonanymi, szczycą się też stronnicy obecnej władzy. Znaną jest troskliwość, z jaką papieże, ostatnich mianowicie wieków, zabytki te odszukiwali. Świadczą o tym muzea przez nich założone, będące dotąd najbogatszymi starożytnej sztuki zbiorami. Być może, że poszukiwania dzisiejsze są systematyczniej prowadzone, ale jest to przymiot cechujący wszystkie dzisiejsze archeologiczne poszukiwania, z postępu nauki wypływający. Przymiot ten odnosi się także do badań archeologii chrześcijańskiej staraniem i kosztem Piusa IX lub prywatnych osób dokonywanych, choć o nie rząd włoski bynajmniej się nie troszczy. Jeżeli zatem co wyróżnia dzisiejsze poszukiwania starożytności kosztem rządu dokonywane, to chyba jednostronność ich kierunku, gdy przeciwnie dawniej, poszukiwania te obejmowały całą przeszłość pogańską i chrześcijańską.

Nie będąc bynajmniej do badań archeologicznych usposobionym, nie jestem w możności wymienić Ci nawet, Szanowny Panie, wszystkiego, co tu od lat kilkunastu na tym polu zrobiono. Ponieważ jednak przechadzałem się kilkakrotnie po Forum i jego okolicach, wymienię przeto tylko ważniejsze szczegóły, które mnie uderzyły i opowiem wrażenia, jakich, prosty hreczkosiej wśród tych gruzów zabłąkany, doznałem. Na pagórku kapitolińskim, w pałacu zwanym konserwatorów, założone zostało nowe muzeum, przeznaczone dla rzeźb i wykopalisk za dzisiejszego rządu odkrytych. Są w nim zajmujące szczegóły i kilka wcale pięknych rzeźb, ale porównać go jeszcze nie można z dawnym muzeum, tuż obok stojącym i z innymi tego rodzaju tutejszymi zbiorami. Największą artystyczną nowego muzeum ozdobą jest grupa, znaleziona w 1874 r. na placu między ulicami Merulana i Sa Croce, w okolicy ogrodów Mecenasa. Składa się ona z Wenery greckiego dłuta, pochodzącej jak twierdzą z epoki poprzedzającej Praksytelesa, dwóch posągów przedstawiających Terpsychorę i Polymnię, dwóch trytonów i z popiersia Cezara Kommodusa, w postaci Herkulesa. Piękne te rzeźby zdobić miały łaźnie pałacu w tym miejscu odkrytego. Zeszedłszy stąd na Forum Romanum znalazłem robotników, pracujących nad odkopywaniem gruzów około świątyni Faustyny. Odkryto tam bowiem niedawno podstawy dwóch posągów i trzy piękne honorowe kolumny, które jak twierdzą znawcy, miały być otoczone odlewami brązowymi, przedstawiającemu historyczne zdarzenia. Naprzeciwko widać odkrytą już zupełnie powierzchnię wielkiej bazyliki Julii, wyłożoną różnokolorową marmurową posadzką, z trzema stopniami schodów, ale bez śladu portyków, które ją ozdabiały. Pośrodku Forum odkryto także podstawę zniszczonego posągu Domicjana, dwa niskie mury z pięknymi rzeźbami zwane: plutei, oznaczające miejsce, w którem zbierający się obywatele okazywali bilety wejścia; szczątki sklepów i kilka innych zabytków. W ogólności poszukiwania robione na Forum, uważane są przez tutejszą komisję archeologiczną za zupełnie wyczerpujące. Robotami kieruje głównie kawaler Rosa, któremu przyznają szczególną trafność w oznaczaniu topografii miejsc. Innego wprawdzie jest zdania p. Mommsen. Zapewniano mnie, iż podczas swojego tej zimy pobytu, znalazł roboty tak nietrafnie prowadzone, że potrzeba by, powiedział, nowego najazdu barbarzyńców, aby móc na nowo gruntowne rozpocząć badania. Domyślić się łatwo, kto według myśli tego rycerza kulturkampfu byłby powołany do zaprowadzenia nowego porządku. W Koloseum bardzo przykrego doznałem wrażenia. Ani krzyża pośrodku przedtem stojącego, ani stacji Męki Zbawiciela nie zastałem…, ale znalazłem rozkopaną do połowy arenę i pod nią odkryte mury w różnych kierunkach krzyżujące się, których tylko wierzchnią część widać, reszta bowiem zalana jest brudną, stojącą wodą. Poszukiwania w roku 1874 robione, są powodem tej smutnej zmiany. Nie doprowadziły one jednak do zgodnego archeologów zdania. P. Rosa utrzymuje, że początkowo arena była o całe piętro niżej umieszczona, że dawano w niej Naumachie, czyli igrzyska wodne, i że odkryte spodnie mury dodane zostały później dla utrzymania pokładu dzisiejszej areny. Inni nie podzielają tego zdania; utrzymują, że arena była zawsze w tym miejscu, w jakim jest teraz, że miała pokład drewniany, że konstrukcje spodnie służyły do maszynerii dekoracyjnych, którymi ją ozdabiano, oraz do przechowywania dzikich zwierząt. Pan Lanciani, ceniony tu także archeolog, utrzymuje, że znaleziono nawet ślady systemu, według którego podnoszono i zniżano klatki z dzikimi zwierzętami. Oczywiście, że opinii własnej w tym sporze mieć nie mogę; sądziłbym jednak, że druga jest daleko prawdopodobniejszą. Bądź co bądź, dzisiaj Koloseum straciło dawny urok; wydziwić się też nie można, czemu wody od lat dwóch stojącej dotąd nie wypompowano, zwłaszcza iż przyczynia się, zdaniem powszechnym, do zanieczyszczania powietrza. W Izbie deputowanych nawet interpelowano o to w tych dniach u ministrów, którzy obiecali zająć się niebawem obmyśleniem środków odpowiednich. Niektórzy podejrzewają powody tego zaniedbania; przytaczają też, że obecnie poszukiwania w arenie Koloseum były zupełnie niepotrzebne, bo już w r. 1812 robione były i wodą jak teraz zalane zostały.

Przejdźmy stąd na leżący tuż obok Palatyński pagórek. Pamiętasz zapewne, Szanowny Panie, że za Twojego tu pobytu pagórek ten był częścią ogrodem Farnezich, częściowo winnicami i dzikimi krzakami okryty, ze środka których sterczały gdzieniegdzie olbrzymie mury i przeglądały podziemne lochy cezarowych pałaców. Długo zaniedbany, był on od początku przeszłego wieku miejscem ciągłych poszukiwań, głównie w celu odkrycia artystycznych zabytków. Przedmioty tu odkryte wzbogaciły muzea i ozdobiły ville okoliczne; poszukiwania te jednak robione dorywczo, bez obmyślanego planu, nie wyjaśniły układu i całości gmachów, które się tu znajdowały. Gruntowne w celu archeologicznym roboty zaczynają się dopiero od r. 1860, w którym cesarz Napoleon zakupił od króla Neapolitańskiego ogród Farnezyjski i kierunek owych kawalerowi Rosa polecił. Po upadku swoim odprzedał Napoleon grunt nabyty rządowi włoskiemu. Roboty kosztem rządu, pod przewodnictwem tegoż archeologa z usilnością prowadzone, w lat kilka zmieniły całkowicie postać Palatyńskiego pagórka. Owo pilne badanie cezarowych śladów w drugiej dopiero połowie naszego stulecia rozpoczęte, dziwnie się zbiega z charakterem epoki i odpowiada kierunkowi i dążnościom panującej tu władzy. Bądź co bądź, dzisiaj rozległa przestrzeń, zajmowana dawniej przez ogrody farnezyjskie i prywatne winnice, została rozkopaną; mury, sklepienia i posadzki odkryte, szczątki kolumn, gzymsów, kapiteli we właściwych miejscach pozostawione, topografia miejsc rozpoznana i napisami oznaczona. Okazało się widocznie, że nie był to jeden wielki pałac dla Cezarów przeznaczony, jak dawniej mniemano, ale że był szereg pałaców czyli tak zwanych domów, nieodznaczających się bynajmniej jednością planu i dekoracji, które cesarze rzymscy w różnych epokach dla siebie stawiali, przedzielonych placami i ulicami przystępnymi dla publiczności. Pierwszym był dom Augusta, wystawiony od strony wielkiego Cyrku, następnie Tyberiusz, Neron, Kaligula, Wespazjan, Domicjan i Septym Sewer, wystawiali dla siebie przepychem i obszernością zdumiewające gmachy. Rozkopane te mury przedstawiają się dziś w olbrzymich kształtach, a pomiędzy nimi znajdują się gdzieniegdzie lepiej przechowane wytworne ozdoby. Pokoje Liwii w domu Tyberiusza, a jak inni twierdzą, Germanika, ozdobione są pięknymi malowidłami, z których niektóre zupełnie dobrze przechowane. W świątyniach i termach na marmurowych posadzkach stoją odłamki kolumn, leżą szczątki bogatych gzymsów i kapiteli. Szczególnym przedmiotem ciekawości są znajdujące się gdzieniegdzie na ścianach koszar wojskowych lub w mieszkaniach służby dworskiej napisy ręczne, czyli tak zwane grafity, objaśniające życie i obrazy współczesne. W domu Kaliguli, Domus Gelotiana zwanym, dla cesarskich paziów przeznaczonym, znaleziono tu jeszcze w r. 1856 sławny grafit, przedstawiający osła na krzyżu a pod nim napis: ALEXAMEN0S SEBETE QEON. Alexamenos wielbi Boga[2], co dowodzi, że między paziami cesarskimi był chrześcijanin tego nazwiska, z którego urągali się towarzysze. Ważny ten zabytek odsłania stosunki chrześcijan w samym siedlisku władzy, które badaniami archeologii chrześcijańskiej są dzisiaj coraz dokładniej objaśniane. Obchodząc całą obszerną przestrzeń tych wykopalisk, dochodzi się od strony zachodniej wzgórza do niezmiernie zajmujących szczątków pierwotnych murów Romulusa; tu myśl zwiedzającego przebiega cały cykl początku, rozwoju i upadku światowładnej Romy, których dowody leżą przed jego oczyma.

Nie całe jednak wzgórze Palatynu rozkopanym i zbadanym zostało. Na południowej jego stronie, gdzie była dawniej śliczna villa Anglika Millisa, znajduje się teraz klasztor panien Wizytek, które wypędzone ze stolicy Kościoła, na gruncie angielskiego obywatela znalazły opiekę i schronienie. Wysmuklę cyprysy wieńczą tę część pagórka, do której wejście jest obecnie zamknięte. W stronie północnozachodniej, na sklepieniach pałacu Tyberiusza, pozostawiono szczęściem część dawnego farnezyjskiego ogrodu, co się bardzo do ozdoby całego pagórka przyczynia. Obszedłszy dookoła olbrzymie ruiny, nagie jak skały, groźne jak widma przeszłości, przyszedłem spocząć w tym pięknym ogrodzie, krociami kwitnących azalei ubarwionym. Widok z tego miejsca z żadnym innym porównać się nie da. Tuż pod nogami Forum Rzymskie, dalej całe miasto na siedmiu rozłożone pagórkach, po drugiej stronie cicha, samotna Kampania, grobami zasiana, wielkimi liniami wodociągowych łuków przecięta i wieńcem gór sabińskich zakończona. Patrząc na miasto, oko śledzi każde miejsce, każdą z nagromadzonych tu pamiątek historii świata i Kościoła, i nasycić się tym widokiem nie można, i wyrazić uczuć i myśli duszę ogarniających niepodobna.

Na dwóch przeciwnych brzegach rozłożonego przed oczyma miasta, wznoszą się ponad wszystkimi ruinami i gmachami, stojące naprzeciw siebie dwa olbrzymy ludzkiej budowy: Koloseum i Watykan, arena męczenników i triumfalna Kościoła stolica. Na nich zatrzymane naprzód mimowolnie oko, długo potem spoczywa; cisną się wówczas wspomnienia, budzą się myśli ogarniające teraźniejszość i przeszłość, przyczyny i skutki, koleje walk i zwycięstw, których te dwa gmachy są najplastyczniejszym wyrazem. Gdy bowiem wszystko, co pogańskie, przedstawia się tu w kształcie ruin i zniszczenia, gdy świeżo odkopane pod nogami naszymi zwaliska cezarowych pałaców są już tylko przedmiotem archeologicznych domysłów, stoi przed oczyma zadziwiający ogromem i wspaniałością gmach pogański, przez zdobywcę Jerozolimy, rękami izraelskich jeńców dla dzikich uciech ludu wystawiony, krwią tysięcy męczenników przez trzy wieki zbroczony i składa najwymowniejsze świadectwo prawdzie, zwycięstwa ducha nad materią i prawa nad siłą.

I tam przy drugim brzegu miasta siedzący na stolicy Piotra starzec, wiekiem i ciężkimi niezłamany troskami, składa dziś i codziennie świadectwo prawdzie nauki Chrystusa. Być może, że kiedyś…kto wie, może niedługo, jeżeli przemagający dziś na świecie kierunek wyobrażeń przyspieszonym pójdzie biegiem, owa wyniosła Watykanu kopuła, panująca nad miastem i światem, zburzoną albo na świątynię Boga Pychy przemienioną zostanie; wówczas ten biały starzec lub inny, który tu będzie, zejdzie z niej i pójdzie spokojnie odświeżyć w tej samej arenie pamięć dawnych ofiar, Bogu na chwałę, Prawdzie na świadectwo. Tak więc Koloseum i Watykan naprzeciw siebie stojące, są tu symbolem faktu, w dziejach Kościoła nieustannie ponawiającego się: gotowości ofiary na świadectwo Prawdzie i zapewnionego temu świadectwu zwycięstwa. Tymi pocieszony myślami, schodząc do miasta z Palatyńskiego pagórka, powtarzałem w duchu owe słowa nad grobem św. Piotra wypisane: Non praevalebunt.

Tę Ci też pociechę, Szanowny Panie, przesyłam w zakończeniu tego listu, niech Ci osłodzi przykre wrażenie, a może i nudę, jakiej w czytaniu onego doznałeś.

III

Rzym, dnia 1 maja 1876 r.

Wspomniawszy choć pobieżnie w poprzednim moim liście o poszukiwaniach w pogańskim Rzymie, przez rząd dzisiejszy dokonanych, pragnę, Szanowny Panie, pomówić dziś z Tobą o Rzymie podziemnym, który niedawno, bo głównie pod rządem i troskliwą opieką Piusa IX odkryty i rozpoznany został. Jest to jakby odwrotna strona medalu, na którego pierwszej stronie ubożyszczony cezaryzm, na tej zaś wiara, miłość i nadzieja są wyryte. Zaraz bowiem za murami starożytnego Rzymu, wobec Kapitolu, Koloseum, pałacu Cezarów i olbrzymich term, o kilkadziesiąt kroków od wielkich dróg konsularnych, po których triumfatorowie rzymscy wodzili godła swojej potęgi i chwały, znajdujemy wśród winnic i ogrodów wcale niepozorne wejścia do podziemi, całe prawie miasto do koła otaczających, a będących przez trzy wieki wśród najsroższego prześladowania, siedliskiem rozkrzewienia wiary, przybytkiem czci prawdziwego Boga i cmentarzem, przechowującym niezliczone zwłoki męczenników i wyznawców. Z tych to podziemi wyłonił się po długich cierpieniach świat chrześcijański, a na zwaliskach bałwochwalstwa i niewoli położył niewzruszone podstawy sprawiedliwości i społecznego porządku.

W czasie, w którym tu byłeś z Adamem, Szanowny Panie, katakumby nie były jeszcze dokładnie rozpoznane, nie zwróciły też one szczególnej waszej uwagi. Pod nazwą katakumb rozumiano wówczas zwykle szczupły podziemny cmentarz, przy bazylice św. Sebastiana znajdujący się i od dawna w wielkim będący poszanowaniu, z powodu, iż w nim złożone były przez pewien ciąg czasu zwłoki Apostołów Piotra i Pawła. O innych, bez porównania obszerniejszych i mieszczących w sobie najciekawsze pamiątki pierwotnych dziejów Kościoła, mało co wiedziano. Dopiero od połowy bieżącego stulecia, a mianowicie od czasu wstąpienia Piusa IX na stolicę Piotrową, poszukiwania ks. Marchri’ego, a więcej jeszcze p. Rossiego, opisane i ogłoszone w pomnikowym jego dziele: Roma Sotterranea, odkryły ten świat podziemny, pełen uroku i nauki, który każdy przybywający do Rzymu, pielgrzym czy zwykły podróżnik, z największym zwiedza zajęciem. Nie jestem rzeczywiście w możności skreślić Ci, Szanowny Panie, dokładnego i wiernego obrazu tego podziemnego świata, a tym bardziej opisać wrażeń, jakich doznałem, gdy po raz pierwszy po nim przez samego Rossiego oprowadzany byłem. Żal mi, że będąc z Mickiewiczem w Rzymie, nie mieliście wówczas tej sposobności. Straciliście na tym wiele, a my jeszcze więcej. Bo przypuścić muszę, że gdyby Mickiewicz był zstąpił w te podziemia; gdyby był z pochodnią w ręku przeszedł się po tym nieskończonym labiryncie grobów, wyczytał grobowe napisy proste i krótkie, ale tchnące raczej weselem pokoju, niż śmierci żałobą; gdyby widział pierwsze ołtarze, na których w ukryciu tę samą co dzisiaj w kościołach naszych sprawowano ofiarę; gdyby mu się zdarzyło, jak mnie przed laty, wejść do świeżo, bo prawie w mych oczach odkopanego zakątka, stanąć nogą po raz pierwszy po lat tysiącu na tym miejscu, śladami męczenników i wyznawców uświęconym, odsunąć cegłę zamykającą grobowiec i ujrzeć ampułkę krwi skrzepłej, albo nakreśloną na kamieniu małą palmę jako znak, że tam spoczywają zwłoki nieznanego światu męczennika; widzieć te święte kości, nieporuszone od chwili ich złożenia, niektóre dobrze przechowane, inne w proch tak lekki zamienione, że pod tchnieniem ulatuje w powietrze; gdyby to wszystko własnymi widział oczyma, gdyby tego własnymi dotknął się rękoma, byłby niezawodnie wysnuł stąd dla nas pieśń nad pieśniami, która by w najwyższe sfery ducha naszego uniosła.

Pomijając zatem stronę obrazową i uczuciową, pomówić chcę z Tobą, Szanowny Panie, o niektórych ważniejszych pojęciach, odkryciami katakumbowymi rozwidnionych i rzucających światło na pierwotne dzieje Kościoła i chrześcijańskiej cywilizacji. Jednym z głównych owoców tych poszukiwań jest dokładniejsze wyjaśnienie środków materialnych, za pomocą których krzewiła się wiara wśród nienawistnego jej pogańskiego społeczeństwa. Każdemu, co zwiedzając starożytnego Rzymu pomniki, podziwia w nich wielkość i potęgę tego państwa, przychodzi zawsze na myśl, jakim to stało się sposobem, że ów Rzym światowładny, nagle, prawie dnia jednego, skruszył posągi swych bogów, obalił ich świątynie i wyznał wiarę tych samych ludzi, którymi pogardzał, których na pastwę dzikim oddawał zwierzętom i prawa bytu im odmawiał. Nie ma ważniejszego, ani bardziej zdumiewającego faktu w dziejach, którego by przyczyny tak długo pomroką niepewności zakryte, a skutki na losy ludzkości równie wielkie były.

Przenieśmy się na chwilę w epokę Konstantyna Wielkiego. Pod objawionym na niebie znakiem krzyża zwyciężywszy Maksencjusza, wkracza Konstantyn do Rzymu i na Forum Trajana do bazyliki ulpiańskiej, której połamane szczątki leżą u stóp kolumny, przed oczyma naszymi, zwołuje senat i lud. Tam w krótkiej przemowie oświadcza, że przyjmuje wiarę Chrystusa. „Macie wiedzieć, żeśmy za łaską Chrystusa Pana odrzucili błędy bałwochwalstwa. Otwórzmy oczy duszy naszej…aperiendi sunt oculi animorum. Chcemy, aby kościoły zostały otwarte dla chrześcijan i aby kapłani religii Chrystusowej używali tych samych praw, które służyły kapłanom świątyń.” W ponurym milczeniu wysłuchali jego mowy senatorowie; wtem nagle lud wielkim odzywa się głosem: „Bóg chrześcijan jest jedynym Bogiem! Zamknąć świątynie, a otworzyć kościoły! Kto nie wyznaje Chrystusa, jest nieprzyjacielem Augusta; kto nie wyznaje Chrystusa, jest nieprzyjacielem Rzymu. Niech będą wypędzeni z Rzymu kapłani świątyń, niech będą wypędzeni ci, którzy składają ofiary!” Okrzyki te coraz silniej przed bazyliką powtarzane, po całym także rozlegają się mieście. Widząc wzrastającą gwałtowność żądań, Konstantyn poleciwszy milczenie, zabiera głos powtórnie i te piękne powiada słowa: „Między Boską a ludzką służbą jest ta różnica, że ludzka jest przymusową a Boska swobodną[3]. Nie bojaźń ludzkiej władzy do wyznania prawdziwego Boga skłaniać powinna. Niech zatem nie obawiają się utracić łaski naszej ci, którzy nie chcą zostać chrześcijanami; ale oświadczamy zarazem, iż będziemy złączeni ścisłą przyjaźnią z tymi, którzy dobrowolnie przyjmą wiarę Chrystusa.” Potem wraca do swego pałacu na Lateranie, wśród niezliczonych tłumów i radosnych okrzyków ludu. Od tej chwili Rzym staje się chrześcijańskim, Konstantyn wznosi obok swojego pałacu na Lateranie pierwszą wielką na cześć Chrystusa świątynię: omnium ecclesiarum mater et caput; nowy Babilon zostaje stolicą katolickiego Kościoła.

Skąd te okrzyki? Jakim sposobem tak nagła nastąpiła zmiana? Czy dokonana została jedynie cudem nagle objawionej łaski?…Przypuszczenie to możebne wprawdzie, nie jest prawdopodobne. Ukryte są wprawdzie drogi Boże, ale historia uczy, że wielkie zmiany społeczne mają zawsze głębokie przyczyny, które choć w tajnikach ducha ludzkiego złożone, niemniej jednak są rzeczywiste i rozpoznać się dające. „Znamy anegdotę rzeczy, ale dróg tajnych tego wielkiego przewrotu nie znamy” – mówił tu do mnie przed wielu laty Zygmunt Krasiński w czasie przechadzki dnia jednego po pięknej willi ks. Wołkońskiej, wskazując na stojącą przed nami bazylikę Laterańską, jako na świadka i pamiątkę tej wielkiej w dziejach ludzkości przemiany. Bo i on wówczas nie znał jeszcze nowoczesnych odkryć katakumbowych.

Zejdźmy zatem w te podziemia. Sama obszerność katakumb, które prawie dookoła Rzym otaczają i rozciągają się pod ziemią w głąb Kampanii, oraz ilość grobów, których liczbę na 6 do 8 milionów podają, chociaż nie wszystkie jeszcze odkryte zostały, przekonywają, że w owym czasie, kiedy Konstantyn w bazylice Ulpiańskiej przemawiał, mieszkańcy Rzymu byli w znacznej części potajemnie chrześcijanami. Przykłady ich cnót i braterskiej miłości, ich niezłomna stałość w wierze, oddziaływać musiały coraz silniej i skuteczniej na gnijącą w zepsuciu i rozpuście pogańską ludność. Snadź potrzeba było jednego tylko zwycięstwa, a następnie jednego śmiałego wypowiedzenia prawdy, aby tę ludność, poniżoną i wyzyskiwaną przez kastę możnych i uprzywilejowanych, ale chwiejną jeszcze i nieśmiałą, zwrócić nagle ku prawdziwej wierze. Senatorowie i możni długo wprawdzie w upornym trzymali się obłędzie, nie zdołali jednak przeszkodzić wygłoszeniu prawdy, którą znakomita większość wyznać była gotowa. Przedstawia się jednak drugie z kolei pytanie: jakim sposobem wśród tak ciężkiego ucisku, wśród tak srogich prześladowań, mogli chrześcijanie przez ciąg trzech wieków zakładać i prowadzić tak obszerne podziemne roboty, które istotnie wyglądają, jakby były robotami wojska ubiegającego najpotężniejszą twierdzę?… Nie wchodząc w szczegóły wymagające obszerniejszych wywodów, a dokładnie w wielu pismach już objaśnione, na pytanie to odpowiem przypomnieniem, że prawo rzymskie otaczało wyjątkową opieką i poszanowaniem miejsca dla umarłych przeznaczone. Zwłoki nawet skazanego na śmierć wydawane były żądającemu w celu pochowania ich. Przestrzeń ziemi czyli area, na pochowanie zwłok przeznaczona, była miejscem świętem i nietykalnym, locus religiosus; na tej więc zasadzie chrześcijanie w pierwszych dwóch wiekach używali dosyć wyraźnej swobody w zakładaniu swoich cmentarzy. Pomagało im jeszcze do tego prawo rzymskie, dozwalające różnym korporacjom, a w szczególności korporacji czyli stowarzyszeniu ubogich, posiadać cmentarze i w nich odbywać pamiątkowe zebrania, na cześć członków swoich. W trzecim dopiero wieku, gdy rozszerzający się chrześcijanizm zwiększył jeszcze ku sobie nienawiść pogan, i skoro przekonano się, że cmentarze służyły także za miejsce wykonywania obrzędów religijnych i krzewienia nauki, ten ostatni odebrano chrześcijanom przytułek. Do hasła ciągle nad ich losem zawieszonego: non licet esse vos, dodano wówczas to drugie: areae non sint, i zaczęły się napady publiczne na cmentarze, zakopywanie żywcem przebywających w nich chrześcijan, morderstwa i wszelkiego rodzaju gwałty.

Wówczas dopiero wejścia do cmentarzy zaczęli chrześcijanie starannie ukrywać, dawniejsze więcej widoczne zasypywali, a nowe cmentarze zakładali ciasne i ukryte. Objaśnienie jednak powyższe nie jest wystarczające i wymaga uzupełnienia. Zachodzą bowiem jeszcze pytania: jakim sposobem ubodzy ówcześni chrześcijanie, nieposiadający własności ziemskiej, która w okolicach Rzymu należała do uprzywilejowanych rodzin, mogli nabywać przestrzenie ziemi czyli areae na zakładanie cmentarzy? A dalej: jakim sposobem zasłaniali się przed czujnością srogiej dla nich władzy, aby nie tylko chować umarłych, ale w cmentarzach tych sprawować śś. ofiary i krzewić naukę? Poszukiwania p. Rossiego i jego uczniów rzucają wielkie światło na rozwiązanie pytań powyższych. Z napisów grobowych w katakumbach odkrytych, doszedł on nazwisk i związków familijnych kilku osób, do rodzin senatorskich należących, wysokie nawet piastujących godności, które przyjąwszy wiarę chrześcijańską zakładały w posiadłościach swoich około Rzymu podziemne cmentarze dla współwyznawców, i chociaż same padały także nieraz ofiarą nienawiści władzy i ludu, zasłaniały jednak chrześcijan przez pewien czas powagą imienia i dostojeństwa swojego w wykonywaniu religijnych obrzędów. Bardzo zajmujące są odkryte przy tych poszukiwaniach związki niektórych rodzin, które przekazywały z pokolenia w pokolenie skarby wiary przykłady cnót, a nawet męczeństwa wzory. Poczynając od owego Korneliusza, rotmistrza roty włoskiej w Cezarei: „co był bojący się Boga, czyniący jałmużny wielkie ludziom, a Bogu zawsze się modlący”, któremu anioł polecił przyzwać do siebie „niejakiego Szymona, co go zowią Piotrem”[4], aby go do wiary przyjął chrześcijańskiej, ciągnie się nieprzerwanym pasmem przez trzy wieki aż do Konstantyna, apostolstwo nie tylko pomiędzy najliczniejszym i najskorszym zawsze do czci Boga ludem ubogim, ale także między kilku senatorskimi rodzinami, niekiedy nawet sięga rodu Cezarów.

Piotr św. przybywszy do Rzymu, zamieszkuje na Viminalskim pagórku w domu senatora Pudensa, krewnego tegoż samego Korneliusza, którego do wiary chrześcijańskiej przywiódł. Pudens i żona jego Pryscylla, przyjmują niebawem wiarę, a dom ich staje się ogniskiem rozkrzewiania nauki Chrystusowej. Korneliusz Pudens, (bo tak go odkryty w katakumbach grobowy napis nazywać nam pozwala), posiadał grunt czyli praedium na watykańskim pagórku w pobliżu cyrku Nerona, w pośrodku którego stał tenże sam wielki obelisk egipski, później z rozkazu Sykstusa V na środek placu przed Watykańską bazylikę przeniesiony. W tej swojej własności założył on pierwszą kryptę dla chrześcijan; w niej też po dokonanym na św. Piotrze męczeństwie zwłoki jego pochował. Ponieważ w tym także miejscu składano potem zwłoki pierwszych Piotra następców, przeto stąd wzięły początek najdawniejsze i najświętsze katakumby Watykańskie. Później zwłoki św. Piotra dwukrotnie przed niebezpieczeństwem zaboru i profanacji w innych ukrywano miejscach; ale skoro nadeszła epoka pokoju Kościoła, w to samo miejsce złożone zostały, w którem dotąd pod wspaniałą kopułą Michała Anioła, są przedmiotem powszechnej czci wiernych. Katakumby zaś Watykańskie przy zakładaniu fundamentów nowej bazyliki, zniszczone nieszczęściem zostały. Syn Korneliusza Pudensa, Pudencjanus, miał dwie córki, Św. Pudencjanę i Św. Praksedę. Pierwsza dom Pudensa, w którym Św. Piotr przebywał, oddaje na własność Kościołowi i w tym miejscu wznosi się najdawniejszy początkiem swoim kościół Św. Pudencjany. Prakseda zakłada cmentarz na gruncie rodzinnym, zwany cmentarzem imienia jej baki Pryscylli, w którym prawdopodobnie obydwie spoczywają. Jak zawsze w epokach wielkiego ucisku, tak też mianowicie w pierwszych wiekach chrześcijaństwa jaśnieje działalność niewiast. Pod osłoną słabości płci, albo dostojeństwa mężów, poświęcają sie one usłudze Kościoła; ale gdy osłona ta przestaje być skuteczną, wówczas z nieustraszonym męstwem niosą swe życie Bogu i prawdzie w ofierze. W szeregu pierwszych rzymskich chrześcijanek odznacza się matrona rzymska Pomponia Graecina, której piękną postać i stosunki rodzinne, poszukiwania p. Rossiego uwydatniły. Pomponia spokrewniona z Korneliuszami, była córką konsula, a żoną Plaucjusza Silvanusa, wsławionego podbojem Bretanii. Była ona także krewną i przyjaciółką Julii, wnuczki Tyberusza Cezara, którą podła Messalina stracić kazała. Do żywego tą zbrodnią dotknięta, postanowiła Pomponia przywdziać po Julii żałobę, którą też mimo prześladowań do śmierci przez lat czterdzieści nosiła. Wówczas zapewne przyjęła wiarę chrześcijańską, bo odtąd widzimy ją w ciągu długiego jej życia całą poświęconą na usługę chrześcijan. W postaci Pomponii Graeciny, kilkakrotnie przez Tacyta wzmiankowanej, p. Rossi poznał i udowodnił znaną i czczoną w historii Kościoła Lucynę, od wyrazu Lux przez chrześcijan tak nazwaną. Jak Pudens Piotra św., tak Lucyna opieką swoją otaczała ostatnie chwile św. Pawła; ona bowiem złożyła zwłoki jego na gruncie swoim i w krypcie przez nią przygotowanej, na tym samym miejscu, gdzie dzisiaj wznosi się bazylika tego apostoła. Wnuczka jej Plaucylla towarzyszyła św. Pawłowi na miejsce, w którym miał być stracony, a tradycja niesie, że widząc ją zanoszącą się od płaczu, uspakajał ją Apostoł słowami nadziei i zażądał welonu, który miała na głowie, aby nim oczy zasłonić przed śmiercią. Oprócz krypty dla św. Pawła, Lucyna założyła dwa cmentarze, jeden przy drodze Aureliańskiej, w którym złożyła zwłoki Processa i Martyniana, owych żołnierzy, których Piotr św. nawrócił w więzieniu; drugi najobszerniejszy w posiadłości swojej, koło drogi Appiuszowiej, znany pod nazwiskiem cmentarza Lucyny. Cmentarz ten następnie rozszerzony, dał początek największemu i najsłynniejszemu cmentarzowi, znanemu dzisiaj pod nazwiskiem katakumb św. Kaliksta. W potomstwo swoje przelała Lucyna ducha, który ją ożywiał; przez nią też światło wiary doszło do rodziny Flawiuszów. Wydała ona bowiem córkę swoją Plaucję za Sabinusa Flawiusza, brata Wespazjana, który później został cesarzem. Sabinus prawdopodobnie został chrześcijaninem. Z tego małżeństwa była córka wyżej wzmiankowana Plaucylla, która św. Pawłowi do śmierci towarzyszyła, i dwóch synów, z których drugi Klemens Flawiusz Sabinus pojął za żonę Domicyllę, wnuczkę Wespazjana. Klemens był gorliwym chrześcijaninem, za co pomimo godności konsula, którą piastował, przez cesarza Domicjana na śmierć skazany został, a żona jego na wygnanie. Córka ich także Domicylla, wychowana przez cesarza, śmiało wyznająca wiarę chrześcijańską, śmierć nad hańbę przeniosła. Cmentarz znany pod imieniem Domicylli, był dziełem tej świętej dziewicy, albo jej matki. Tym więc sposobem do czwartego bezpośrednio pokolenia Pomponii Graeciny, przechowała się w jej rodzinie gorliwość dla wiary. Pan Rossi, a za nim uczony badacz i świątobliwy kapłan Dom Guéranger w dziele swoim o św. Cecylii, wywodzą także pokrewieństwo potężnego rodu Cecylów z rodziną Korneliusza, a tym samym i Pomponii. W przytoczonym wyżej dziele postać św. Cecylii uwieńcza bohaterską śmiercią ten cykl chrześcijańskich rodzin w starym Rzymie, od centuriona Korneliusza poczęty. Zniszczenia w archiwach i zabytkach kościelnych, z rozkazu cesarza Dioklecjana dokonane, nie pozwoliły dotychczas przeciągnąć dalej tego wątku kilku rodzin senatorskich, które nauce Kościoła wiernymi pozostały. Z wielkim jednak prawdopodobieństwem przypuszczać można, że ten wątek przerwany nie został, albowiem widzimy w połowie III wieku na stolicy Piotrowej Rzymianina, nazwiskiem Korneliusz, a świeżo odnaleziony grób jego w cmentarzu Lucyny, gdy inni papieże ówcześni w przeznaczonym dla nich wyłącznie oddziale cmentarza św. Kaliksta chowani byli, domyślać się każe, że on tam z powodu pokrewieństwa pochowany został. Na kilku przytoczonych nazwiskach nie ogranicza się liczba rodzin senatorskich, w których wiara chrześcijańska przechowała się. Napisy nagrobkowe przekonywają na przykład, że w rodzinie Anniów, spokrewnionych z panującymi Antoniuszami, znajdowali się także wyznawcy wiary Chrystusa.

Szczegóły te wyjaśniają wpływ i pomoc, jakiej niektóre możne rodziny chrześcijańskie rozkrzewianiu wiary udzielały, a także rzucają pewne światło na sposoby, za pomocą których ów Rzym, przez trzy wieki oblegany nieustraszonym wojskiem chrześcijańskim, zdobyty na koniec został za Konstantyna na stolicę wiary i Kościoła. Mniemam jednak, iż błędem byłoby wpływowi kilku rodzin możniejszych w dziele nawrócenia Rzymu do wiary Chrystusa, zbyt wielkie nadawać znaczenie. Paweł św. bowiem pisał stąd do Koryntian, że między powołanymi: „niewiele mądrych wedle ciała, niewiele mocnych, niewiele zacnych.” To jednak pewne, że dzisiejsze poszukiwania archeologii chrześcijańskiej odkryły i objaśniły właściwą tych niewielu działalność i znaczenie. Pozostaną jednak zawsze w całej swej sile te dalsze słowa Apostoła: „że podłe światy i wzgardzone wybrał Bóg i te, których nie masz, aby zniszczył te, które są”, bo na miliony chrześcijan w katakumbach złożonych, kilkanaście zaledwie, a choćby kilkadziesiąt, znajduje się takich imion, których historyczne znaczenie rozpoznane być mogło.

Z innego jeszcze punktu widzenia rozważane, są katakumby rzymskie monumentalnym pomnikiem i świadectwem dogmatów wiary i organizacji Kościoła. Służą one za dowód każdemu, kto bez niechętnego uprzedzenia szuka prawdy: że wszystkie dogmaty wiary naszej były wyznawane przez pierwotnych chrześcijan, że zatem nic w nich nowego, ani później wprowadzonego nie ma; że obrzędy nawet chrześcijańskie w głównych i zasadniczych swoich częściach są dziś te same, jakie były od początku. Stwierdzają to napisy grobowe, obrazy, a nawet samo wewnętrzne urządzenie ołtarzy i kaplic czyli tak zwanych kubikulów. Napisy są najtkliwszą, najwięcej uczuciową ozdobą katakumb. Niepodobna nie być do głębi duszy wzruszonym i pocieszonym, gdy się tu je ręką najczęściej niewprawną wyryte odczytuje; wyrażają one bowiem tak silną wiarę w życie przyszłe, takie ścisłe połączenie żyjących z umarłymi, taką ufność w miłosierdzie Boże, że pobudzając najżywszą wiarę w nieśmiertelność duszy, zamiast smutkiem przejmować, błogie tylko w zwiedzającym te podziemia wywołują uczucia.

Przykładem Chrystusa Pana, który powiedział: „Łazarz przyjaciel nasz śpi,” napisy grobowe często śmierć snem nazywają. Victoria dormit („Wiktoria śpi”); Saturnina dormit in pace („Saturnina śpi w pokoju”); Domicianus anima simplex dormit in pace („Domicianus, dusza poczciwa, śpi w pokoju”). Tymi krótkimi i pełnymi prostoty słowami, chrześcijanie wyrażali i pamięć zmarłych i wiarę w ich życie po za grobem. Najpowszechniejsze napisy: Vivas in Deo („żyj w Bogu”); Spiritus in pace („duch twój w pokoju”), wyrażają nadzieję życia w Bogu po śmierci. Inne jeszcze dołączają prośbę o modlitwę za pozostałymi na ziemi; np. Juliana vivas in Deo et roga („Julianno żyj w Bogu i módl się”), albo: Sabbati dulcis anima pete et roga pro fratres et sodales tuos („Sabbatusa słodka duszo, proś i módl się za braci i towarzyszy swoich”) i tym sposobem wyrażają jeszcze silniej związek dusz pozostałych z duszami osób zmarłych. Inne na koniec wyrażają prośbę żyjących za spokój duszy zmarłej; w tej myśli wyrażenie: Tibi Deus refrigerit, znaczące prośbę o ochłodę duszy, często się powtarza. Wiara w Boga Stworzyciela, w odkupienie nasze, w nieśmiertelność duszy, w nagrodę wieczną i karę, w obcowanie Świętych, w skuteczność modlitwy, jest tymi grobowymi napisami najsilniej stwierdzona. Z tego też powodu znaczną część napisów, te mianowicie, które były na marmurze wyryte, przeniesiono dla lepszego i bezpieczniejszego przechowania do Muzeum Watykańskiego, a teraz do Muzeum Chrześcijańskiego, które Pius IX w pałacu Laterańskim założył.

Niemniej ważne dla historii dogmatów i Kościoła, są obrazy: znajdują się one w tak zwanych kubikulach (cubicula). Są to obszerniejsze przestrzenie czyli izby, przeznaczone na groby rodzin lub znaczniejszych Świętych, w których zgromadzali się wierni na modlitwę, a kapłani i biskupi sprawowali ofiarę Mszy Św. Ponad grobami do sprawowania ofiary przeznaczonymi, które stanowią pierwsze wzory naszych kościelnych ołtarzy, znajduje się zwykle mała wnęka ściany, zakończona półkulistym sklepieniem; groby tego kształtu nazywają się arcosolia. Otóż wnęki te i ściany nad sklepieniem będące, a niekiedy i boczne ściany kubikulów, o ile miejsce pozwalało, przyozdabiano malowaniami, które stanowią dzisiaj dla nas szacowny materiał do historii rozwoju pojęć religijnych między pierwszymi chrześcijanami, a zarazem są najdawniejszymi zabytkami chrześcijańskiej sztuki. Pewna część tych obrazów zniszczona została przez czas i wandalizm późniejszych wieków; wiele z nich jednak szczęściem przechowanych zostało. Że obrazy te odnoszą się jedynie do czci Boga i przedmiotów wiary, że czcią i wiarą natchnione, noszą na sobie piętno tych uczuć – tego opisywać i o tym przekonywać nie widzę już potrzeby; ale radbym dać Ci Szanowny Panie poznać, w jaki sposób te przedmioty i te uczucia wyrażane były w ciągu kilkowiekowego wyrabiania się pojęć w pierwszym zawiązku społeczeństwa chrześcijańskiego – jaką formę przeoblekały te pierwsze plastyczne przedstawienia dogmatów naszej wiary, pod pędzlem jej wyznawców i czcicieli. O tym króciutkich słów kilka pozwól mi jeszcze napisać.

W obrazach pochodzących z najdawniejszych, zatem literalnie początkowych czasów chrześcijaństwa, przemaga metoda przedstawiania prawd wiary sposobem czysto symbolicznym. Niektórzy autorzy utrzymują, że obawa powrotu do pogańskich pojęć, to jest do czci bogów i bogiń, była powodem, iż unikano przedstawiania osób żyjących na obrazach. Inni twierdzą, że ten sposób przedstawiania przedmiotów przemagał wówczas w pogańskiej sztuce, skąd odbił się także w pierwszych obrazach, malowanych przez przeszłych na wiarę chrześcijańską artystów. Inni na koniec widzą w tym jedynie zamiar ukrycia dogmatów nienawidzonej wiary przed władzą i ludem rzymskim. Jaka była tego objawu stanowcza przyczyna, trudno odgadnąć; ale to pewna, mówi p. Northcote w pięknem swym dziele o podziemnym Rzymie, że symbolizm jest cechą najdawniejszych wytworów chrześcijańskiej sztuki. W tej symbolice, której może nie wszystkie figury są już dostatecznie wyjaśnione, pierwsza i najważniejsza osoba objawionej wiary, Zbawiciel nasz Chrystus, przedstawianym bywa pospolicie pod postacią ryby. Wybór tego symbolu tłumaczyć można licznymi alegoriami z Ewangelii wziętymi, albo jego analogią z dogmatem odrodzenia ludzkości przez wodę chrztu. Najpoważniejsi jednak autorzy przyczynę tego wyboru upatrują w tym, że pierwsze litery w języku greckim wyrazów: Jezus Chrystus Syn Boży Zbawiciel, złożone razem, mają wyraz IXQYS, znaczący ryba, i że ten symbol z Kościoła Aleksandryjskiego, w którym był naprzód przyjęty, przeszedł do Rzymu. Tym sposobem pierwsi chrześcijanie unikali kładzenia wizerunku Zbawiciela na murach. Bądź co bądź, rzeczą jest niezawodną, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, figura ryby była powszechnie przyjętym symbolem osoby Chrystusa; w ten sposób widzimy Go często w katakumbowych symbolicznych obrazach przedstawianym. Wizerunku zaś Zbawiciela na krzyżu nigdzie w katakumbach nie znaleziono, zapewne dla ukrycia głównej tajemnicy wiary, a może i dlatego, aby katechumenów nie zrażać na wstępie widokiem kary, najbardziej u Rzymian zohydzonej. W dalszej symbolice obrazów tej kategorii, gołąb przedstawia albo Ducha Św., albo także duszę ludzką po śmierci; chleb, figurę Eucharystii; kotwica, nadzieję; owce lub kozy, figurę ludzi żyjących itd. Obok tego czysto symbolicznego przedstawiania prawd wiary, prawdopodobnie jednak cokolwiek później, wprowadzono do obrazów alegorie wzięte ze Starego i Nowego Testamentu. Ale wybierano spomiędzy nich takie szczególnie, które służyć mogły za symbol dogmatów wiary. Chodziło bowiem widać głównie o to, aby dogmaty wiary głęboko w serca i umysły zaszczepić. Tym sposobem, fakt rzeczywisty i figura czyli symbol, połączone są razem i nadają obrazom tej kategorii obok szczególnego wdzięku wysokie dogmatyczne znaczenie. I tak np. uzdrowienie paralityka przez Chrystusa, lub paralityk sam niosący na plecach łoże swoje, wyobrażają w obrazach tej kategorii odpuszczenie grzechów przez sakrament pokuty. Wskrzeszenie Łazarza oznacza odrodzenie człowieka do nowego życia łaski. Rozmnożenie chleba na pustyni, w wieloraki sposób przedstawiane oznacza ustanowienie Sakramentu Eucharystii. Jonasz z paszczy wieloryba wyrzucony jest figurą zmartwychwstania. Daniel w jaskini lwów jest symbolem pobudzającym do mężnego znoszenia groźby i męczeństwa. Wiele innych równie ważnych postaci pominąć tu muszę. Ze wszystkich jednak ewangelicznych postaci, najczęściej spotykamy się tu z osobą Chrystusa Pana w postaci dobrego Pasterza. Widzimy Go albo otoczonym owieczkami, które pieści i głaszczę, albo niosącego owcę na ramionach, albo mającego przy boku swoim Apostołów nauczających owieczki, z których jedne pilnie słuchają, inne obojętnie, inne stoją zupełnie odwrócone; słowem, alegoria ta przedstawiona jest w bardzo rozlicznych wariantach jednej i tej samej myśli, mającej na celu przedstawić Chrystusa, jako Zbawcę i Pasterza dusz ludzkich. Zwrócić pragnę jeszcze uwagę Twoją, Szanowny Panie, na obraz bardzo często tu napotykany, i dziwnie pięknie stwierdzający to, co napisałem o świadectwie, jakie dają katakumby dogmatom naszego Kościoła. Obrazy te przedstawiają Mojżesza wydobywającego źródło ze skały, ale Mojżesz ma w nich, zawsze i niezmiennie, znaną twarz Świętego Piotra. Symbolizm alegoryczny został tu z głęboką znajomością zasad wiary zastosowany. Piotr jest Mojżeszem Nowego Zakonu, i nie osoba Piotra, ale jego władza, będąca źródłem prawdy i łaski, jest w tych obrazach przedstawianą. Gdyby w tej interpretacji mogła zachodzić jakaś wątpliwość, usuniętą ona została stanowczo, albowiem znaleziono w katakumbach dwie czary szklane, na których znajduje się ta sama zupełnie postać Mojżesza z twarzą Piotra, a nad nią wyraźny napis: Petrus.

Późniejsze obrazy, te mianowicie, które pochodzą już z trzeciego wieku po Chrystusie, przybierają coraz więcej charakter historyczny; znikają lub maleją symbole i alegorie, a w ich miejsce wstępuje więcej faktyczne przedstawienie przedmiotu. Pod względem przymiotów sztuki, obrazy katakumbowe idą równolegle ze stopniem jej rozwinięcia w państwie rzymskim. Najpiękniejsze są pierwotne z I i II wieku; późniejsze coraz słabsze. W symbolicznych i alegorycznych obrazach z pierwszych wieków pochodzących, talent artystów rozwija się swobodnie, używa nawet ozdób dodatkowych, wziętych z pogańskiej sztuki. Później zaczyna się objawiać coraz większa ścisłość i rygoryzm religijny, któremu gdy talent artystów sprostać jeszcze nie mógł, zwłaszcza przy upadającej zewsząd sztuce, obrazy tej epoki zaczynają być sztywne, mają mniej wdzięku i swobody.

Choć już może znużony czytaniem tego listu, przypuszczam, że rad byś mi jeszcze zadać jedno ważne pytanie: Jakim sposobem stało się, że katakumby rzymskie, w kilku ostatnich dziesiątkach lat zostały dopiero nieomal odkryte i zbadane? W odpowiedzi powtórzę Ci, Szanowny Panie, w skróceniu to, co mniej więcej o tym od samego pana Rossiego słyszałem.

Po zwycięstwie Konstantyna, skoro nastała epoka zwana pokoju Kościoła, katakumby, czyli cmentarze stały się przedmiotem powszechnej czci wiernych. Zdobiono ich groby, rozszerzano kaplice, otwierano wejścia do nich wspaniale. Papież Damazy szczególniejszą odznaczał się w tym względzie gorliwością. Najazd barbarzyńców zmienił ten stan rzeczy; łupili oni i bezcześcili katakumby, przez nienawiść dla wiary i chciwość skarbów. Z tego powodu, od połowy VIII wieku, papieże zaczęli przenosić ciała i relikwie świętych do Kościołów, aby je od zniszczenia i zagłady zabezpieczyć. Miało to jednak ten skutek, że skoro relikwie z katakumb wyniesiono, katakumby przestały być miejscem uprzywilejowanym nabożeństw; zostały więc powoli zaniedbane i poszły w zapomnienie. Wejścia do nich zasypano, kubikule i znajdujące się w nich znaczniejsze groby przy wydobywaniu i przenoszeniu ciał świętych poniszczono; reszty dokonał czas. Pobożni kapłani i niektórzy uczeni starali się niekiedy rozpoznać te podziemia, ale przerażały ich trudności wykonania; poszukiwania ich mało też znaczące zostawiły ślady. Nadeszła potem epoka zwana odrodzeniem, która odwróciła uwagę i poszukiwania uczonych w inną zupełnie stronę. Dopiero w końcu XVI wieku nieśmiertelny Bozio, przejęty ważnością przedmiotu, poświęcił od młodości swojej życie całe rozpoznaniu katakumb. Jemu należy się główna ich odkrycia i rozpoznania zasługa. Pozostały po nim obszerne i dokładne opisy tych miejsc, które mógł zwiedzić i rozpoznać, oraz mnóstwo notatek i materiałów dotąd niewydanych. Ale Bozio był sam jeden, nie miał pomocy; główne jego dzieło dopiero po jego śmierci wydane zostało za staraniem kardynała Barberiniego. Ogłoszenie tego dzieła obudziło jednak ciekawość powszechną i zamierzono prace przez Bozia rozpoczęte dalej prowadzić. Najwięcej jednak zajmowali się tym kapłani i zakonnicy. Powodowani pobożnym uczuciem, szukali oni pamiątek świętych, szczątków ich relikwii i grobów; ale poszukiwania te robione w celu nienaukowym, bez planu i systematu, historycznej strony katakumb i ich znaczenia społecznego nie umiały odsłonić i wyjaśnić. Zdarzało się, że nawet po odszukaniu przedmiotów, o które chodziło, zasypywano miejsca, w których poszukiwania czynione były, a przez to utrudniano bardzo następne badania.

Surowe rozporządzenia papieskie w końcu XVII wieku wydane, wstrzymały na koniec te dowolne poszukiwania duchownych i prywatnych osób. W XVIII wieku niektórzy archeologowie zaczęli znowu zapuszczać się w owe podziemia, wydobywali z nich napisy i wzory, ale poszukiwania te doraźne i częściowe, całości przedmiotu nie objęły i nie wyjaśniły. Dopiero ks. Marchi Jezuita, mianowany kustoszem katakumb w r. 1842, rozpoczął gruntowne nad podziemnymi cmentarzami chrześcijańskimi badania. Dzieło jego: Architettura della Roma sotteranea cristiana, w r. 1844 wydane, zajmuje się jednak głównie konstrukcją katakumb. Odparł on w nim zwycięsko opinię długo upowszechnioną, że katakumby służyły pierwiastkowo za kopalnie materiałów budowlanych, i udowodnił ich wyłącznie chrześcijański początek. Po nim pierwotny uczeń jego i pomocnik p. Rossi, rozszerzył zakres poszukiwań, które do najpomyślniejszych doprowadziły wypadków. Przyjąwszy metodę poszukiwań Bozia, poszedł jego śladem, i w okolicach wielkich dróg konsularnych, odszukiwał zasypanych i porosłych drzewami wejść do chrześcijańskich cmentarzy. W poszukiwaniach tych dopomogły mu głównie, według jego własnego świadectwa, dwie rzeczy: najpierw znalezione w archiwum watykańskim Itineraria, czyli przewodniki pielgrzymów z VIII i IX wieku. W tym bowiem czasie pielgrzymi, z rożnych krajów przybywając do Rzymu, zwiedzali katakumby jako miejsca święte i zostawili dokładne opisy nie tylko tego, co w nich widzieli, ale i położenia miejsc każdego cmentarza. Drugim, drobnym na pozór szczegółem, któremu p. Rossi, jak sam wyznaje, wiele zawdzięcza, są grafity, czyli napisy na ścianach wejść katakumbowych przez tychże pielgrzymów na pamiątkę ich pobytu zostawiane. Nazywa je p. Rossi nieomylnymi przewodnikami w labiryncie tych podziemi. Dodać tu potrzeba, że głęboka nauka, wytrwałość i niezmierna przenikliwość p. Rossiego potrafiły z tych źródeł wyprowadzić światło, którego by inny nie dostrzegł. Przenikliwość p. Rossiego naprowadziła go np. na wniosek, że miejsca najwięcej zniszczone, najszczelniej zasypane gruzami, które poprzednicy jego zaniedbywali, są właśnie najobfitszymi w pamiątki; domyślił się bowiem, że wejścia do miejsc, które były przedmiotem szczególnej czci wiernych, były też w epoce pokoju Kościoła wytworniej ozdobione, a stąd następnie więcej gruzami zasypane. I nie pomylił się w oczekiwaniu: tym sposobem odkrył on sławną kryptę papieską w cmentarzu św. Kaliksta i wiele miejsc historycznych, które go znowu objaśniły o innych szczegółach i o całości poszukiwań.

Czy po przeczytaniu tego listu nie zastanowi Cię, Szanowny Panie, opatrzny związek zachodzący między charakterem wieku naszego a odkryciem i rozpoznaniem katakumb? W epoce pozytywnych wprawdzie, ale przeważnie w materialny kierunek zwróconych badań, odrzucających tradycję, a szukających na wszystko dotykalnych dowodów, roztwiera się przed oczyma ludzi szukających prawdy, pomnik niezmiernych rozmiarów, przechowany we wnętrzu ziemi od 18 wieków, który im więcej i ściślej badany, tym jawniej i wyraźniej całością i szczegółami swymi stwierdza wszystko, co nauka i tradycja chrześcijańska do wierzenia podała. Niedowiarkom okazuje wyryte dłutem lub pędzlem wyobrażone dowody jedności i ścisłości nauki Kościoła. Czcicielom siły wskazuje olbrzymie przekopy potęgą wiary do koła Rzymu wykopane, i po trzech wiekowym oblężeniu zdobywające najpotężniejszego Państwa stolicę; rycerzy Kulturkampfu przekonuje, że sroższe jeszcze uciski nie przez lat dziesiątek, ale przez wieki całe znoszone, nie złamały przekonań mających swe źródło w objawionej prawdzie; chwiejnych i na duchu upadających pobudza do męstwa i wytrwałości, wskazując im drogę zwycięstwa. Czy nawet w Rzymie dzisiejszym, widok ten ma pozostać bez wpływu i skutku? Tego nie sądzę. Są tu zbyt głęboko zakorzenione tradycję wiary, są zdrowe i trzeźwe umysły, które luźnymi teoriami długo bałamucić się nie dadzą; jest na koniec tak jak przed epoką Konstantyna Wielkiego liczba wiernych, daleko liczniejsza, aniżeli mniemają ci, co tu nie byli i z zaprzedanych dzienników o tutejszym sądzą usposobieniu.

Czasy katakumb minęły; środki, jakimi tutejsza walka z Kościołem rozporządza, innych wymagają schronień. Trzeba teraz w głębiach ducha, jak dawniej w podziemiach katakumb, przechowywać i wzmacniać cześć dla wiary, miłość prawdy i wyrobioną przeciwnościami siłę przekonań chrześcijańskich, ażeby je ochronić od zalewu zgubnych, a często pozorami ujmujących doktryn; potrzeba umieć wytrwać i cierpieć. Wówczas, gdy przyjdzie znowu dla Rzymu i świata dzień, podobny temu, w którym Konstantyn Wielki wiarę swoją ogłosił, lud wierny wielkim odezwie się głosem: Precz z bałwochwalstwem! i dopomni się o zdeptane prawa Piotrowej stolicy. Jeżeli zapytasz mnie, Szanowny Panie, czy zwrot taki jest dzisiaj podobny lub czy przewidzieć można, kiedy nastąpi? Odpowiem Ci słowami, którymi Massimo d’Azeglio listy i przewidywania swoje zwykł był zakończać: Basta. Dio provedera.

IV

Rzym, dnia 7 maja 1876 r.

Po trzytygodniowym pobycie opuszczamy Rzym jutro. Okoliczności familijne wymagają powrotu mego do kraju. Zbieram zatem w pamięci fakty i wrażenia co najważniejsze, aby raz jeszcze stąd do Ciebie, Szanowny Panie, napisać, zwłaszcza o tych rzeczach i stosunkach, które postać Rzymu, jakim go dawniej znałeś zmieniły. Góruje po nad wszystkiemu tego rodzaju faktami zmiana zaszła w położeniu politycznym papiestwa i w stosunkach papieża do swojej stolicy. Położenie to, burzące porządek rzeczy uroczystemu nadaniami przyznany, tysiącem lat utrwalony i prawami Kościoła katolickiego uświęcony, tak jest sprzeczny z tradycją tego miasta, wywołuje stosunki tak naprężone nie tylko między papieżami i dzisiejszym rządem włoskim, ale nawet między samymi mieszkańcami Rzymu, iż wątpię bardzo, aby długo przeciągnąć się mogło. Wiek sędziwy i nadzwyczajna osobista powaga Piusa IX, która nawet w najzaciętszych przeciwnikach budzi cześć i uszanowanie, przyczyniają się wielce do utrzymania w granicach jakiejkolwiek przyzwoitości tego anormalnego stosunku, o którym w oddaleniu, w jakim się kraj nasz znajduje, właściwego pojęcia i sądu nie mamy. Co później będzie? Przewidzieć niepodobna; to tylko pewne, że łódź Piotrowa nie zatonie w poruszonych do głębi falach społecznego i politycznego morza. O tym więc położeniu pragnę z Tobą, Szanowny Panie, pomówić, o ile się da w ciasnych ramach tego listu.

Znane są koleje papiestwa w historii, jego męczeństwa i walki, przygody i triumfy, chwilowe poniżenia i upadki, po których zawsze następował nowy wzrost wpływu i znaczenia.

Widzieliśmy 3 oto papieży w nieprzerwanym po św. Piotrze następstwie, śmierć męczeńską w obronie wiary i praw Kościoła ponoszących; wielu innych po więzieniach i na wygnaniu umierających. Widzieliśmy ich upadlanych i poniżanych: Marcella zamiatającego stajnie cesarza Maksencjusza, Marcina z powrozem na szyi oprowadzanego po ulicach Konstantynopola; potężnego nawet Grzegorza VII umierającego na wygnaniu w Salermie. Widzieliśmy ich obleganych w zamku św. Anioła, a stolicę Kościoła przeniesioną do Awinionu. Nie sięgając nawet tak odległych czasów, widzieliśmy w ciągu bieżącego stulecia Piusa VI go umierającego na wygnaniu w Walencji, Piusa VII więzionego w Fontainebleau, samego nawet Piusa IX szukającego schronienia przed rewolucyjną burzą w Gaecie. Z tych wszystkich walk, męczeństw i prześladowań, papiestwo ręką Opatrzności prowadzone, wychodziło otoczone nowym blaskiem cnoty i znaczenia. Ale położenia takiego, w jakim obecnie papież w Rzymie się znajduje, nie widzieliśmy dotąd, ani o nim słyszeli; niemniej przekonani jesteśmy, że ciężka obecna próba obróci się znowu na korzyść wiary i Kościoła. Cofnijmy się myślą na chwilę w przeszłość, aby dzisiejsze położenie lepiej wyjaśnić.

Drogami poświęcenia i wytrwałości, wytworzyła się na łonie dziejów najdawniejsza i najpoważniejsza dynastia Piotrowej stolicy. „Widziała ona – powiada Macaulay – początek wszystkich rządów i wszystkich instytucji duchownych i jest przeznaczona widzieć ich koniec. Była już wielką i szanowaną, nim pierwszy Saksończyk stanął na ziemi Wielkiej Brytanii, nim Frankowie Ren przebyli, kiedy wymowa grecka kwitła w Antiochii, kiedy stawiano bożyszcza w świątyniach Mekki, i istnieć będzie w całej swojej sile wówczas jeszcze, kiedy podróżnik z Nowej Zelandii przybyły, usiądzie wśród rozległej i samotnej pustyni na połamanym łuku mostu Londyńskiego, aby zdejmować rysunek z ruin Kościoła Św. Pawła.” Długie i prawie nieustanne walki papiestwa z władzą świecką, pod jaką bądź formą istniejącą, czy z cezarami wschodnimi i niemieckimi, czy z baronami i wasalami swymi, czy nawet z Rzeczpospolitymi włoskimi, przedstawiały zawsze walkę pierwiastka duchowego w społeczeństwie z roszczeniami materialnej potęgi. Kto tej cechy nie widzi, lub widzieć nie chce, kto wśród zmiennej tych walk kolei nie widzi nieustannej dążności do zdobycia i utrwalenia niezależności władzy duchownej i wyróżnienia jej od władzy świeckiej nad doczesnymi sprawami panującej; kto przywiązując się do pewnych faktów lub błędów z nieodłącznej od ludzkiej natury ułomności pojedynczych osób wynikających, walki te ocenia pospolitą rzeczy ziemskich miarą, widzi w nich tylko pobudki ambicji i żądzę panowania: temu rozwój dziejowy chrześcijaństwa i Kościoła katolickiego będzie zawsze nierozjaśnioną zagadką, albo co gorsza, tematem do zaciemnienia prawdy i obałamucania jasnych i zdrowych pojęć. Walki te są w treści swojej tej samej natury, jakie w każdym wykształconym człowieku między duszą jego a ciałem nieustannie się prawie odbywają. Z jednej strony porywy ducha ku nieskończoności, ku ideałom prawdy i cnoty, różnymi a często niejasnymi drogami do zapanowania nad ciałem dążące; z drugiej ziemska powłoka, ze wszystkimi jej potrzebami i wymaganiami, nie rzadko przechodzącemu w namiętności przytłumiające głos i prawa nieśmiertelnego ducha naszego. Ten dualizm tak widoczny i niezaprzeczony, który jedynie wiara i nauka Chrystusa do zgody i harmonii doprowadzić mogą, odbić się musiał w pracowitym i trudnym układzie stosunków, między duchowną a świecką władzą w społeczeństwie. Wypadkiem tej walki było utworzenie i utrwalenie władzy świeckiej papieży nad Rzymem, w celu zapewnienia niezależności duchownej ich władzy. Potrzebę tę uznały rządy europejskie i uznali ludzie uczciwi wszelkich barw politycznych. Republikanin Odillon Barot powiedział w zgromadzeniu narodowym francuskim, że potrzebne jest połączenie dwóch władz, duchownej i świeckiej w Państwie Kościelnym, aby władze te gdzie indziej rozróżnione być mogły.

Dzisiejsza walka Papiestwa z rządem włoskim nie ma też innego celu. Zjednoczone Włochy, dobiwszy się tego szczęścia nie własną zasługą, ale zbiegiem pomyślnych okoliczności i Napoleona III pomocą, zapragnęły Rzymu na stolicę nowego państwa. Stronnictwo rewolucyjne świata całego, dążące do obalenia Kościoła, jako głównej podpory porządku społecznego, w lot skorzystało z nadarzonej sposobności, i połączywszy się z rządem włoskim, zajęło wbrew traktatom Rzym, w przekonaniu, iż odbierając władzę świecką, podkopie hierarchiczną budowę, na której Kościół się opiera. Omylone zostały te rachuby. Papież obdarty z władzy świeckiej, otoczony jest większą nawet niż dawniej czcią i miłością katolików, a nic ze swoich praw nie odstępując, protestuje uroczyście przeciw ich pogwałceniu. Tym sposobem uśpiona przez czas niejaki walka, na nowo rozpoczętą została; ale tym razem w warunkach tak dalece odmiennych, tak zupełnie nowych i dotąd nieznanych, a przy tym ma ona charakter tak dla przyszłości ucywilizowanego świata niebezpieczny, iż żaden chrześcijanin obojętnym być na jej los nie może.

Papież zamieszkuje w Watykanie, niby wolny ale moralnie uwięziony. Miasto całe, na które Pius IX z okien górującego nad nim pałacu codziennie spogląda, jest w posiadaniu władzy nienawidzącej Kościoła i religii. Władza ta z każdym dniem się utrwala, cicho i z niesłychaną zręcznością zapuszcza korzenie w społeczeństwie, schlebiając chwilowym upodobaniom i błędom opinii, podniecając brudne zachcenia i namiętności. Pius IX słyszy codziennie głosy obrzucające oszczerstwem i zniewagą jego zamiary i postępki; patrzy na ogałacane z funduszów kościoły i wszystkie duchowne instytucje, w których mieścił się pod odpowiedzialnością Jego sumienia, kierunek najobszerniejszego, bo przeszło 200 milionów ludności obejmującego społeczeństwa; czyta codziennie prawa i dekrety, zaprowadzające w stolicy katolickiego świata zasady bezwyznaniowości i tego kłamanego nowoczesnego liberalizmu, którego ostatnim rezultatem jest umorzenie swobody ducha, cześć dla siły i powodzenia. Dla odparcia tego stanu rzeczy, dla obrony swojej czci i swego honoru, dla obrony zasad, które przedstawia, dla obrony Kościoła, którego jest głową i stróżem, Papież nie ma innej broni prócz modlitwy, nie ma innego środka prócz własnego głosu. On sam doskonale opisał to szczególne położenie w jednej z mów swoich, w kilka miesięcy po zajęciu Rzymu wypowiedzianej do mieszkańców, którzy mu hołdy wierności złożyć przyszli. Przypomniawszy ewangelię dnia tego (było to 17go Grudnia 1871 r.), w której Faryzeusze pytają Św. Jana Chrzciciela: Kto jesteś? Tu qui es? I stosując pytanie to do położenia swojego, powiedział Pius IX te słowa: „Nie jestem ani na pustyni, ani w więzieniu w ścisłym znaczeniu wyrazu, bom na klucz niezamknięty, ani straż drzwi moich strzeże; jestem jednak moralnie uwięziony, bo niepodobna by mi było wyjść stąd bez narażenia na obrazę osoby i godności mojej. Tak jest, nie jestem św. Janem Chrzcicielem; a jednak mogę powtórzyć to, co on pytającym go odpowiedział: Ego sum vox. On był głosem wołającym na pustyni, vox clamantis in deserto; ja jestem głosem wołającym z Watykanu, ego vox clamantis de Vaticano. Pozostaje mi tylko pióro i głos mój. Używać będę nieustannie jednego i drugiego. Używać będę pióra, aby przemawiać do świata pismami moimi; używać będę głosu, aby tym przyrodzonym organem przemawiać do poczciwego ludu rzymskiego i do wszystkich wiernych, z jakiej bądź strony świata do mnie przybywających. Używać będę pióra i głosu, aby wołać i protestować bezustannie przeciw kłamstwu, zepsuciu i bezbożności… Tak jest, mogę i ja także powiedzieć, że jestem głosem, ponieważ jakkolwiek niegodny, jestem jednak Namiestnikiem Chrystusa; a ten głos, który brzmi teraz w uszach waszych, jest głosem Tego, którego na ziemi przedstawiam.”

W tych słowach zamyka się cala prawda dzisiejszego położenia Ojca Św. Materialnie jest On tylko głosem wołającym. Władzy politycznej żadnej, pomocy materialnej znikąd; ale głos ten roznosi echo od jednego końca świata do drugiego. Jedni słuchają go ze czcią i uwielbieniem, drudzy z gniewem i oburzeniem, nikt obojętnie.

Powie zapewne niejeden, że położenie to nie jest bynajmniej nowe, że władza świecka papieska jest wytworem późniejszych wieków, że po wyswobodzeniu Kościoła przez Konstantyna Wielkiego, cesarze zachodni i wschodni, a później Karol Wielki i niemieccy cesarze byli panującymi w Rzymie, że zatem dzisiaj papiestwo znajduje się w tym samym co wówczas położeniu, z którem się oswoić i do którego nagiąć się powinno. Uwaga ta często powtarzana, nie ma słusznej podstawy. Panowanie cesarzów ówczesnych było więcej tytularne niż rzeczywiste, tak dalece, że od czasu Konstantyna Wielkiego, żaden z nich stolicy swojej w Rzymie nie obierał. Cesarze zachodni mieszkali w Mediolanie; wschodni, przebywając w Konstantynopolu, mieli tylko egzarchów w Rawennie; królów longobardzkich stolica była w Pawii; bo czuli wszyscy i przewidywali, że obok powagi papieskiej reprezentantem władzy cesarskiej w Rzymie był konsul, który składał przysięgę wierności i hołd posłuszeństwa papieżowi, a rozstrzygał tylko sprawy kryminalne, ku czemu odbierał od cesarza miecz, jak godło władzy przeciw złoczyńcom i zbrodniarzom. Karol Wielki, gdy przybył do Rzymu, aby przez Papieża Adriana być koronowanym, na kolanach wchodził do Watykańskiej bazyliki i każdy jej stopień całował; Otton Wielki przed koronacją swoją złożył dobrowolnie papieżowi przysięgę: że na jego życie i cześć nigdy godzić nie będzie, że nie dopuści, aby ktokolwiek bez pozwolenia papieża w Rzymie zarządzał, i że zwróci mu wszystkie części dziedziny św. Piotra, jeżeliby kiedykolwiek w jego ręce dostać się miały. Przyrzeczenia te powtarzali jego następcy: Ottonowie II i III i Henryk II. Fakty te malują usposobienie religijne ówczesnych władców i charakter epoki. Słusznie też Rohrbacher powiada, „że u wszystkich narodów ówczesnych, pierwszym prawem i ogniwem społecznym było wyznanie katolickiej wiary.” W ten sam sposób zapatruje się na to wcale nieklerykalny Villemian w historii Grzegorza VII. „Kluczem do zrozumienia historycznych zadań owej epoki, powiada on, jest pierwszeństwo węzła religijnego nad wszelkimi innymi”. W takim usposobieniu władza cesarzów nad Rzymem w zasadzie swojej służyć miała za ochronę władzy papieskiej, a tytuł „rzymskich” był pozostałością starożytnej epoki, przechowaną dla nadania większej powagi i uroku ich władzy. Rzeczywistym władcą Rzymu od Konstantyna Wielkiego był papież. Wśród niewyrobionych pojęć społeczeństwa nieokrzesanego, opieka ta dawała wprawdzie powód do zatargów, walk i prześladowań; z tego też powodu rozwój dziejowy doprowadził do stanowczego i wyłącznego władzy świeckiej papieży nad Rzymem uznania. Ale zatargi te i walki miały zawsze tło i podstawę religijną. Największy przeciwnik papieża, Henryk IV cesarz niemiecki pisze do Grzegorza VII, protestując przeciw myśli złożenia go z tronu: że skoro jest przez Papieża namaszczony, nie ma nikt prawa za żadną zbrodnię pozbawić go korony – „wyjąwszy gdybym wiarę odrzucił, czego Bóg nie dopuści.”

Całkiem odmienne jest dzisiejsze położenie. Dzisiaj Pius IX widzi stolicę swoją opanowaną przez władzę, która podaje rękę wyraźnym nieprzyjaciołom religii, pragnącym za pomocą zniweczenia instytucji duchownych w samym ich ognisku, umorzyć i zniszczyć działanie Kościoła w społeczeństwie. Nie chodzi tu już o te lub owe atrybucje lub uproszczenia władzy świeckiej i różnice dogmatyczne; ale chodzi o sam fundament wiary, w miejsce której, powoli i nieznacznie, prawodawczo i regularnie, pod osłoną mniemanych zasad liberalnych, przy poklasku gawiedzi, albo nieprzewidującej skutków, albo radej z rozwolnienia surowych moralności chrześcijańskiej prawideł, osadzić usiłują zasadę bezwyznaniowości państwa, tu w Rzymie, w głównej stolicy Kościoła i w oczach Papieża zamieszkującego w Watykanie. Obrane w tym celu drogi, są obmyślane i przeprowadzane z zimną, spokojną a przewrotną rachubą, cechującą ludzi ojczyzny Machiavellego. W początkach zajęcia Rzymu, ówczesny rząd włoski, niepewny jeszcze usposobienia Europy i nie chcąc drażnić uczuć katolickich własnego kraju, uroczyste dawał zapewnienia szanowania praw Kościoła i papieża. Pan Visconti – Venosta, minister spraw zagranicznych, nie szczędził w tym celu uroczystych obietnic. Il patrimonio della chiesa romana rimarra intero alla chiesa – powtarzali ministrowie w parlamencie. Po pięciu latach cóż dzisiaj widzimy? Zniesione zakony, zabrane majątki klasztorów, kościołów, instytucji duchownych z ich bibliotekami, archiwami, muzeami i dziełami sztuki. Dla zachowania jednak pewnego pozoru dotrzymania obietnic, dobra kilku ważniejszych kapituł i kongregacji kościelnych sprzedane zostały, niby na rzecz właścicieli. Ale sprzedaży dokonano w drodze licytacji i z takim pośpiechem, że ledwo połowę wartości za nie otrzymano; następnie z otrzymanej kwoty potrącono blisko 2/3 na różne koszty, stemple, zaległości itd. Ponieważ centralny zarząd instytucji zakonnych, po całym świecie rozsianych sprawowany jest przez generałów w Rzymie zamieszkałych, przeto dla uniknięcia zarzutu niweczenia organizacji zakonnej innych krajów, dozwolono generałom i ich pomocnikom mieszkać w kilku celach zabranych na rzecz skarbu klasztorów; nie omieszkano jednak dodać, że prawo to służy tylko tym, co są obecnie, i tak długo, póki na urzędzie tym pozostawać będą. A potem? Potem prawo upadnie, zakony świata całego reprezentantów i rządców swoich w Rzymie już mieć nie będą, bo w dalszej konsekwencji powziętych rozporządzeń Rzym przestanie być Rzymem świata katolickiego i będzie tylko stolicą Państwa Włoskiego: o co właśnie tu chodzi. Z każdym też rokiem wydają się nowe prawa i rozporządzenia, do osiągnięcia tego stanowczo wytkniętego celu z nieubłaganą logiką zmierzające. Zniesiono, jak już wspomniałem, fundacje duchowne i naukowe, wiekami tu nagromadzone; zaprowadzono następnie małżeństwa cywilne; teraz wprowadzają się już pogrzeby cywilne z honorami wojskowymi, na co nawet w Rzeczypospolitej Francuskiej minister wojny stanowczo nie zezwala; zniesiono najpoważniejszą szkołę teologii, w której kształcili się duchowni zakonni i świeccy nie tylko włoscy, ale całego świata katolickiego, zwaną Collegium Romanum, a gmach i fundusze obrócono na bez wyznaniową szkołę. Na wychowanie publiczne młodzieży szczególną zwrócono uwagę; zapełniono katedry szkolne profesorami, wyznającymi zasady przeciwne wierze i nauce Kościoła; pod tym mniemanym liberalnym rządem, niedopuszczana jest swoboda nauki i wychowania młodzieży, tak dalece, że w tych dniach zamknięto szkołę wyższą, którą papież własnym kosztem w Watykanie otworzył. Ze wszystkich jednak wydanych dotąd rozporządzeń, najmocniejsze oburzenie sprawiło rozciągnięcie obowiązku służby wojskowej do osób stanu duchownego. Prawo to najsilniej uwydatniło kierunek i zamiary rządu włoskiego. W żadnym państwie chrześcijańskim, a nawet niechrześcijańskim, z wyjątkiem Prus, prawo podobne nie istnieje. Ale gdy tam protestancka do katolicyzmu nieprzyjaźni użyła tego środka, jako tarana przeciw niemu – tu w Rzymie myślą przewodnią była rewolucyjna bezwyznaniowość. Zapewniają mnie, że nawet prawo pruskie jest łagodniejsze, więcej uwzględniające stosunki i położenie osób; tutejsze jest stanowcze i radykalne. Każdy duchowny, kleryk czy wyświęcony kapłan, prałat kapituły, a nawet biskup lub kardynał, może do lat 40 być zaciągnięty jak prosty żołnierz w szeregi. Ciekawy jest zbiór mów w izbie deputowanych i w senacie z okazji tego prawa wypowiedzianych; malują one najlepiej usposobienie prawodawców i cele przez nich wytknięte. Deputowany Crispi powiada, że: „Państwo włoskie nie zna, co to jest człowiek wierzący, w każdym Włochu widzi tylko obywatela”[5]. Na uwagę robioną o potrzebie religijnego kształcenia kleryków, deputowany Corte odpowiada: „Co to są klerycy? Nie znam tego wyrazu[6]. Deputowany Pierantoni dodaje, że ksiądz i seminarzysta „są najlepszym materiałem do zrobienia żołnierza”[7]. Mniej dziwnym byłoby, gdyby podobne mowy i zdania były wybrykami krańcowych stronnictw wszędzie się znajdujących, ale tu zasady te rządzą, ponieważ z inicjatywy ministerstwa prawo to przedstawione i na mocy takich argumentów przeprowadzone zostało.

Ależ zapytasz mnie, Szanowny Panie, ponieważ parlament pochodzi z wyboru narodu, jakże smutny być musi stan opinii we Włoszech, skoro jego reprezentanci takimi rządzą się zasadami, i jak to wytłumaczyć w kraju wyłącznie katolickim? Kilka ważnych jest tego powodów. Najpierw w całym Państwie Kościelnym, katolicy posłuszni życzeniu Ojca Świętego, żadnego udziału w wyborach do izb nie mają. Papież bowiem nie uznając władzy obecnej, oświadczył, iż w Jego dawnym państwie wierni mu poddani, ani wyborcami, ani wybranymi do zgromadzeń prawodawczych być nie powinni. Drugą tego przyczyną jest obowiązujące w Królestwie Włoskim prawo wyborcze. Na zasadzie tego prawa, wyborcami i wybieralnymi do ciał politycznych, zatem do parlamentu, są krajowcy, płacący najmniej 40 lirów włoskich podatku (około 36 franków). W kraju w ogóle ubogim, w którym ogólna zamożność mieszkańców jest bardzo mała, cenzus ten jest wysoki; liczba też wyborców bardzo ograniczona. Na ostatnich wyborach zapisanych zostało w Rzymie na listach wyborczych w ogóle tylko 10,693 osób, co na ludność 270,000 wynoszącą czyni ledwo 4%; ten sam mniej więcej stosunek istnieje też w innych prowincjach. Ponieważ nadto większa własność, położenie lub zasługa, żadnego przywileju w prawie wyborczym nie posiadają, przeto cała przewaga polityczna koncentruje się w tak zwanym stanie średnim. Trzeba znów znać cokolwiek bliżej Włochy, aby wiedzieć, z kogo się ten stan średni składa. Nie da się on porównać z bogatym i inteligentnym mieszczaństwem innych krajów. We Włoszech, wyjąwszy północne prowincje, przemysł na bardzo niskim stoi stopniu. Nie ma prawie fabryk, mało też i zamożniejszych kupców. Produkcja rolna jest główną podstawą bytu. Obszerne własności ziemskie znajdują się w ręku właścicieli, którzy osobiście rolnictwem się nie trudnią. Pospolicie własności swoje wypuszczają w arendę hurtownie tak zwanym Mercanti di Campagna, którzy je drobnym rolnikom za bardzo wysokie ceny poddzierżawiają, a przy tym wychowują stada bydła, koni i owiec po górach i latyfundiach[8].

W braku zatem przemysłu i handlu, stan średni składa się przeważnie z pośredników między większą a mniejszą własnością, to jest w ogóle z ludzi, którzy na wyzyskiwaniu z jednej strony niedołężności lub lenistwa większego właściciela, z drugiej ciemnoty i ubóstwa wiejskiego ludu, byt i wzrost swój opierają. Dodajmy do tego znaczną liczbę adwokatów, plenipotentów, rozlicznych agentów czyli tak zwanych affaristów i drobnych kupców po miastach i miasteczkach, a będziemy mieli części składowe ciała wyborczego, które tak przeważnie na losy państwa wpływa. Stan powyżej opisany spotyka się w całych południowych Włoszech, a mianowicie w Królestwie Neapolitańskim, które samo posyła 170 deputowanych do izby, przez podobnych wyborców wybranych.

Mniemam, że to Ci, Szanowny Panie wyjaśni, jakim sposobem wytwarza się skład parlamentu tutejszego, i dlaczego przeważa w nim kierunek materialistyczny, żywioł niewiary i negacji, z którym papiestwo walczyć jest zniewolone. Ale nie dosyć na tym: potrzeba jeszcze zauważyć, że zjednoczenie Włoch, jakkolwiek dokonane głównie zewnętrzną pomocą i rachubami Napoleońskiej polityki, wyprowadziło na wierzch i otoczyło aureolą popularności tych wszystkich ludzi, którzy od dawna na korzyść rewolucji socjalnej pod hasłem tej jedności konspirowali. Oni też obrani zostali za przewodników stronnictw politycznych i zasady swoje stronnictwom tym narzucili. Dodajmy jeszcze podniecenie miłości własnej narodowej, marzącej o potędze i znaczeniu starego Rzymu, o czym w jednym z poprzednich listów wspomniałem; dodajmy na koniec nagromadzone sprawiedliwe niechęci ku dawniejszym obcym rządom, mianowicie w Lombardii i Wenecji oraz w niegodziwie rządzonym Neapolitańskim Królestwie, a będziesz, Szanowny Panie, miał krótki obraz trudności, w jakie władza świecka Stolicy Apostolskiej uwikłana została.

Upadek władzy świeckiej nie poszedł jednak dotąd na korzyść materialną owego stanu mieszczańskiego, na którego korzyść polityczną rewolucja ta dokonana była. Stan przemysłu nie podniósł się dotąd w Rzymie, handel zaś widocznie podupadł. Podniesione w trójnasób podatki, przyczyniły się do znacznego podrożenia pierwszych potrzeb życia. Zyskał wprawdzie Rzym liczbę urzędników, po największej części z Piemontu przybyłych, ale są to ludzie pospolicie ubodzy, którzy mało przyczynić się mogą do ożywienia handlu. Natomiast ubyło bogatych cudzoziemców, którzy tu dawniej na dłuższy czas osiedlali się, przywabieni spokojnym i wyjątkowym trybem tutejszego życia, oraz wielkimi uroczystościami kościelnymi. Co większa, arystokracja rzymska, z małym bardzo wyjątkiem papieżowi wierna, albo Rzym opuściła, albo zamknęła swoje salony, dawniej, dla cudzoziemców mianowicie, najgościnniej otwarte. Ogólne są zatem ubolewania klasy handlującej na brak popytu, na ubóstwo i brak pieniędzy.

Majątki arystokracji rzymskiej rządzone były prawem majoratów. Nie wchodząc bynajmniej w ocenienie korzyści i niedogodności tego układu społecznych stosunków, przyznać trzeba, że majoraty odpowiadały tutejszej potrzebie i były zrosłe z życiem tego miasta. Za ich bowiem pomocą utrzymywały się w Rzymie owe sławne galerie i muzea książąt Doria, Borghese, Albani, Barberini, Sciarra i tylu innych, mieszczące w sobie dzieła sztuki pierwszorzędnej wartości, które przechowywane były z wielką troskliwością; a ściągając cudzoziemców i artystów, przyczyniały się do nadania Rzymowi znaczenia stolicy sztuk pięknych. Pomimo tego, jednym z pierwszych postanowień nowego rządu było zniesienie prawa majoratów. Uznawszy jednak potrzebę wydania przejściowego prawa, postanowiono, że osoby, posiadające majoraty w dniu 1 Lipca 1871 roku, pozostać mają przy używaniu z nich dochodów do końca życia; pierwsi zaś prawni po nich następcy otrzymać mają połowę majoratu na własność, druga pójdzie do równego podziału między resztę rodzeństwa. Galerie, biblioteki, muzea i wszelkie dzielą sztuki uznane zostały za niepodzielne i niemogące być sprzedanymi do czasu wydania osobnego o nich prawa. Zapowiedziane to prawo dotąd nie wyszło ale oczywiście nie będzie ono mogło utrzymać niepodzielności tych skarbów, których wartość pieniężna jest niezmierna, koszty utrzymania wielkie, a dochód z nich żaden. Z tych wszystkich powodów z pewnością twierdzić można, iż pomimo głosów w parlamencie i nieprzychylnych Kościołowi dzienników, znacznie większa część ludności Rzymu ubolewa nad upadkiem władzy świeckiej papieskiej. Ludzie obojętnych przekonań, tak zwani umiarkowani, zapewniali mnie, że około 2/3 części tej ludności są stanowczymi upadłej dziś władzy stronnikami.

Byłem też na posiedzeniu izby deputowanych, zasiadających w pałacu na Monte Citorio, w którym dawniej był trybunał cywilny i kryminalny. Skorzystano z dziedzińca tego wielkiego i pięknego gmachu, i wystawiono w nim obszerną salę parlamentu. Właśnie przed kilku tygodniami upadło ministerstwo Minghetti i Visconti-Venosta, a w ich miejsce zasiedli na ławie ministerialnej przewódcy lewicy: Depretis, Nicoter, Melagari, Mancini i inni nieprzejednani dawniej republikanie, przyjaciele lub uczniowie Mazziniego. Zmiana ta powszechne obudziła zadziwienie; nie przypuszczano, aby król sięgnął do warstw tak skrajnych w celu utworzenia swego ministerstwa. Zapytują się, jak wyglądać będą na dworze i w stosunkach z ambasadorami, owi reprezentanci spiskowych klubów i tajnych towarzystw? Środki i prawa przeciw papiestwu i Kościołowi przedsięwzięte, któreśmy przytoczyli, były dziełem poprzednich ministrów; a jednak ministerstwo to zwało się umiarkowanym, opierało się na prawej stronie izby, bo członkowie jego byli zawsze stronnikami dynastii Sabaudzkiej. Ale prąd rewolucyjny nie zatrzymuje się. Ministerstwo to upadło pod błahym pozorem, że przedstawiło parlamentowi projekt nabycia na własność skarbu głównej linii kolei żelaznej, o co się podobno żelazny kanclerz z Berlina w widokach przyszłości dopominał. Wtajemniczeni w zakulisowe gry parlamentarne i konszachty, inną, rzeczywistszą podają przyczynę upadku. Wiadomo, że król dużo potrzebuje pieniędzy; rozgłosiła się po kraju, a nawet po zagranicznych gazetach wieść o wielkich jego długach; okazały się jakieś fałszywe weksle, kompromitujące wysoko położone osoby. Pan Minghetti nie chciał długów króla funduszami skarbowymi tajemnie zapłacić, a nie czuł się dość silnym w parlamencie, aby żądać podwyższenia listy cywilnej królewskiej. Zwąchali to przewódcy lewicy. Nicotera, niedawno nieprzejednany republikanin, biorący jednak tytuł barona, czego mu bliżej jego pochodzenie znający zaprzeczają, zbliżył się do Kwirynału, tańcował na balach z księżną Małgorzatą, podobno obiecywał usunąć trudności finansowe dworu; a gdy upadło ministerstwo Minghettego, skłonił Wiktora Emanuela za wpływem jego żony margrabiny Mirafiore, do nominowania p. Depretisa prezesem rady. Tym sposobem doszedł on do władzy, a z nim inni jego współwyznawcy i przyjaciele. Mówią, że dwie ministerialne teki p. Depretis wyborowi ambasadora pruskiego pana Keudell’a zostawił.

Przypatrywałem się z ciekawością fizjonomiom tych panów, ale nic w nich wyższego i szlachetnego dopatrzyć nie mogłem. Smutna też jest ich biografia. Depretis podeszłego już wieku, przyjaciel Mazziniego, należał do wszystkich konspiracji włoskich, i to mu jedna dotąd wielką powagę w stronnictwie, której nie usprawiedliwiają wyższe zdolności. Minister spraw zagranicznych Melagari nosi niezatartą plamę; rzeczą bowiem jest wiadomą i sądownie udowodnioną, że w młodości swojej należał do spisku na życie Karola Alberta, ojca dziś panującego króla. Minister sprawiedliwości, Mancini, Neapolitańczyk, jurysta i adwokat pierwszorzędny, jest uczonym niemieckiej szkoły, przyjacielem i powiernikiem barona Keudell’a ambasadora niemieckiego, który też podobno do nominacji jego się przyczynił. Z gruntu nienawistny Kościołowi, dążyć będzie do przeniesienia kulturkampfu na ziemię włoską. Ale najjaskrawszy kolor ministerstwu daje baron Nicotera, Kalabryjczyk, człowiek w sile wieku będący, nadzwyczaj ruchliwy, mowny, bez nauki i wyższego wykształcenia. W r. 1857 należał do wyprawy republikanów na Królestwo Neapolitańskie i w niej pod Sapri schwytany i uwięziony został. O więzieniu tym i o zeznaniach ówczesnych Nicotery, głuche a niepochlebne chodzą wieści; był towarzyszem wypraw Garibaldego, pod Aspromonte i Mentaną; wygłaszał ciągle skrajne republikańskie zasady i nienawiść do tronów. Opinia publiczna w Rzymie nie jest mu przychylna. Zapewniają, że w tajnych papierach ministerstwa spraw wewnętrznych znajdują się dokumenty kompromitujące barona, a nawet kilku innych jego kolegów; ponieważ papiery te znajdują się obecnie w jego rękach, jako ministra spraw wewnętrznych, deputowany prawicy Cavalloti dopominał się w izbie o wydanie tych dokumentów. Śmiała odpowiedź Nicotery usunęła sprawę tę, niewcześnie co prawda podniesiona. Nicotera najskrajniejsze propozycje dotyczące spraw Kościoła zawsze w izbie popierał; przemawiał on i głosował przeciw znanemu prawu o rękojmiach swobody dla papieża; przewidują też, że doszedłszy do władzy, dążyć będzie do obalenia tego prawa. Mniemam jednak, iż panowie ci nagle i gwałtownie działać nie będą. Nie zgadzałoby się to z charakterem Włochów, nie zgadzało z wypróbowaną i wyćwiczoną zręcznością stronnictwa, na którego czele stoją. Sędziwy historyk Cantu, tu na kilka dni z Medyolanu przybyły, powiedział mi, że oni ułożą tylko pomost dla Rzeczypospolitej.

Z takich żywiołów złożony gabinet cieszy się też uznaniem Garibaldiego, które się w sposób dość szczególny objawiło. Parlament na wniosek poprzedniego ministerstwa uchwalił dwa miliony franków narodowej Garibaldiemu nagrody; był to niewątpliwie środek użyty dla przyćmienia jego wziętości i zneutralizowania jego wpływu. Zrozumiał to Garibaldi nienawidzący Minghettego i jego kolegów, jako umiarkowanych – i odmówił przyjęcia daru. Po zanominowaniu jednak nowego gabinetu, napisał list do prezesa rady, w którym oświadcza, że ponieważ król dał dowód wierności dla konstytucji, oddalając dawnych ministrów na żądanie parlamentu i powołując do władzy jego przyjaciół, ustają zatem powody, które go skłaniały do odrzucenia daru przez naród i króla mu uczynionego. Przyjmuje go zatem, co mu pozwoli skuteczniej się przyczynić do robót około kanalizacji Tybru. Stąd gniew wielki republikanów, którzy Garibaldego uważają za swego naczelnika. Rzeczpospolita, piszą oni „żyć będzie czy z Garibaldim, czy bez Garibaldego, czy przeciw Garibaldemu, bo przyszłość do niej należy. Śmiesznym do zbytku jest ów Garibaldi ze swymi projektami osuszenia dzisiejszego łożyska Tybru. Odgrzebując dawny projekt Juliusza Cezara, marzy on o odwróceniu łożyska tej wspaniałej rzeki, aby miasto ochronić od wylewów, które rzeczywiście często się tu powtarzają i znacznych szkód stają się przyczyną. Łączy on wprawdzie z tą myślą pożyteczny zamiar osuszenia Kampanii Rzymskiej, ale zamiar ten, nad którym od dawna tu przemyśliwano, jakkolwiek do wykonania trudny, nie pociąga za sobą konieczności odwrócenia łożyska Tybru. W tym celu Garibaldi od czasu do czasu przybywa do Rzymu, zapowiada założenie wielkiego stowarzyszenia finansowego, mającego tymi robotami kierować, zbiera swoich stronników na narady do Kapitolu, którzy wysłuchują z udanym uszanowaniem kilku jego deklamacji przeciw księżom i służalcom tronów i na tym się kończy. Stowarzyszenie nie zawiązuje się i nie zawiąże, bo zamiar jest do wykonania prawie niepodobny, a w istocie swojej barbarzyńsko dziki. Odwrócić od Rzymu Tyber, tak ściśle połączony z całą przeszłością i wielkiemi jego tradycjami; odwrócić wody, które na brzegi Palatynu złożyły Romulusa i Remusa kolebkę, które w tysiąc lat później widziały wznoszone na swych brzegach bazyliki Św. Piotra i Św. Pawła, pierwszych nowej ery Apostołów, w których na koniec według podania zatopiony został symbol żydowskiej wiary, siedmioramienny świecznik świątyni jerozolimskiej, byłoby to – powiada jeden z tutejszych uczonych niemieckich, chociaż kulturkampfu zwolennik, gorzej niż człowiekowi żyjącemu oczy wyłupić. W istocie Tyber jest nie pamiątką, ale żywą pamięcią całej przeszłości Rzymu; gdyby na osuszonym jego korycie stanęły długie linie nowoczesnych bulwarów, zniknęłaby topografia miejsc, czcią religijną lub historyczną powagą otoczonych, zatarta by nawet została chronologia tych pamiątek; wówczas Rzym stałby się nowego rodzaju palimpsestem, na którym pierwotnego pisma nikt by później wyczytać już nie mógł. Takie jednak są pretensje i marzenia nowych Włoch bohatera, który odwieczne miasto rad by także widzieć przekształconym na nową stolicę.

Przejdźmy jednak, póki czas jeszcze, na drugi brzeg tej rzeki, po tym samym moście Św. Anioła, po którym przez wieki miliony pielgrzymów do Watykanu zdążały – a żegnając Rzym, wejdźmy raz jeszcze do tej świątyni pomodlić się przy grobie św. Piotra i do pałacu watykańskiego, aby od jego następcy otrzymać błogosławieństwo na dalszą podróż życia.

W kościele nie ma zmiany widocznej; palą się dniem i nocą te same lampy nad kryptą, w której senator Pudens złożył zwłoki ukrzyżowanego, ale przez pokorę głową na dół, pierwszego Apostoła chrześcijaństwa; modlą się w cichości przed nią różnych krajów pielgrzymi, inni przechadzają się zwolna po olbrzymich nawach i licznych kaplicach kościoła, oglądając osobliwości; uroczysta cisza panuje dookoła. Od czasu zajęcia Rzymu, Pius IX w Watykańskiej katedrze nie celebruje. Minął niedawno Wielki Tydzień, minęły Wielkanocne Święta, Papież nie zeszedł do swojej katedry, nie udzielał uroczystego błogosławieństwa Urbi et Orbi; nabożeństwo odbywało się cicho, tylko wielki śpiew Miserere rozlegał się jak dawniej pod wyniosłymi sklepieniami świątyni. Z kaplicy nawet Sykstyńskiej wszelkie przybory kościelne zostały usunięte, bo i w niej także papież niedzielnego nie odprawia nabożeństwa, ale sprawuje Najświętszą Ofiarę codziennie w swojej osobistej kaplicy. Aby nagrodzić wiernym brak wielkich ceremonii i uroczystych błogosławieństw, zapewne także aby osobistym swoim wpływem pobudzać do wiary i wytrwałości, Pius IX przyjmuje codziennie około południa w pałacu Watykańskim wszystkich bez różnicy wyznania, którzy hołd czci i uszanowania złożyć Mu pragną. Nie są to jak dawniej posłuchania udzielane pojedynczym osobom, na które wiek podeszły i złamane Jego siły nie pozwalają; ale są to ogólne przedstawienia, zakończane przez Niego zwykle krótką nauką, której treść brana jest z Ewangelii dnia obecnego.

Weszliśmy, zatem za innymi do rozległej sali na audiencjom przeznaczonej. Do koła siedziało sto kilkadziesiąt osób oczekujących ukazania się Piusa IX. Najwięcej między nimi było Francuzów i Włochów. Skoro się tylko drzwi od komnaty wewnętrznej otworzyły, wszyscy w mgnieniu oka uklękli, i za chwilę ukazała się biała postać Piusa IX, otoczonego kilku kardynałami i prałatami domowymi. Pobłogosławiwszy na wstępie wszystkich obecnych, Ojciec Św. przeszedł wsparty na lasce szeregi klęczących; witał uśmiechem pełnym słodyczy niektórych znajomych, odpowiadał słowem pociechy tym, którzy go o szczególne prosili łaski. Od lat 18, gdy go po raz ostatni widziałem, pochylił się bardzo. Wówczas był to podeszły już wprawdzie, ale dziwnej jeszcze piękności pasterz; dzisiaj 85 rok życia wyrył na jego obliczu wyraźne swe piętno. Schorzały na nogi, z trudnością się porusza, ale wyraz twarzy, bystrość spojrzenia, niezmierna przytomność odpowiedzi, a nade wszystko żywa i porywająca wymowa, gdy na zakończenie posłuchania do wszystkich przemówił, dowodzą, że w tym ciele wiekiem złamanemu, jest ten sam duch, silny i niezłomny, który mu pozwolił najważniejsze sprawy Kościoła, przez lat 30 jego panowania, podejmować i przeprowadzać. Osobliwie piękny i przejmujący był zawsze i jest jeszcze dotąd wzrok Piusa IX. Jego czarne włoskie oczy mają wyraz stanowczości, połączonej z wielką łagodnością. Nie jest to spojrzenie Pasterza trwożliwego w wyborze dróg postępowania; ale jest to wzrok pogodny i bystry, co wznosi się w niebo z niewypowiedzianą ufnością, a na rzeczy ziemskie patrzy jasno, bez złudzeń i bez trwogi; dodałbym tylko, że widać teraz, iż spogląda na nie z myślą zbliżającego się wiecznego pożegnania. Dlatego też każde jego słowo, każde błogosławieństwo, tym większą jeszcze ma dla obecnych cenę; bo każdemu mimowolnie przychodzi na myśl, że te wyrazy są może ostatnie, które z ust jego słyszy, i że ostatnie swoje błogosławieństwo nad głową naszą kładzie. Przeszedłszy do koła salę, stanął Pius IX na środku, aby poświęcić krzyże, medale i koronki, których każdy miał wielki zapas w ręku. Zapowiedziawszy zatem poświęcenie tych przedmiotów, przeznaczonych „dla waszych dzieci, dla waszych rodzin, sług i domowników – poprzedził tę czynność krótką nauką z tekstu Ewangelii dnia tego czerpaną, o obowiązkach osób sprawujących władzę w rodzinie, w urzędzie i we wszelkich społecznych stosunkach, a zakończył ją tymi mniej więcej słowy: „Chrystus Pan nim dał władzę najwyższego Pasterza Piotrowi, po trzykroć go zapytał: „Miłujesz mnie więcej, niżeli ci?“ – i gdy Go po trzykroć Piotr o miłości swojej upewnił, rzekł mu Chrystus: „Paś baranki moje, paś owieczki moje. I tymi słowy naucza nas Zbawiciel, że pierwszym warunkiem dobrego rządzenia drugimi, czy w rodzinie, czy w domu, czy w społeczeństwie, jest gorąca miłość Boga. Po tym przemówieniu, wypowiedzianym głosem donośnym, z uczuciem, i że tak powiem, z poufałością ojca do swych dzieci, Pius IX dopełnił zapowiedzianego poświęcenia i wolnym krokiem, wsparty na lasce, błogosławiąc nas, opuścił salę.

Wrażenie, jakie posłuchania te w Watykanie sprawiają na wszystkich, nawet na osobach innego wyznania, jest głęboko przejmujące. Ta prostota, ten spokój i ta pogoda Namiestnika Chrystusowego wśród najtrudniejszego położenia, w jakiem papiestwo i religia znajdują się tutaj, napełnia otuchą i nadzieją nawet najtrwożliwsze umysły. Pokrzepieni Jego przykładem, nie ustawajmy także w modlitwie i pracy, „bo nie do końca będzie zapomnian ubogi”, zapewnia Psalmista. Patientia pauperis non peribit in finem.

Na tej nauce i na tym błogosławieństwie, którym nie tylko nas obecnych, ale nasze rodziny, naszych krewnych i przyjaciół Pius IX obdarzył, list ten zakończam, zapewne ostatni, który stąd do Ciebie, Szanowny Panie, piszę. Do widzenia niedługo!

V

Florencja, dnia 10 maja 1876 r.

Wyjechawszy z Rzymu onegdaj wieczorem, przyjechaliśmy do Florencji wczoraj rano. Odjeżdżałem z żalem, żem dłużej w Rzymie pozostać nie mógł, Bogu jednak za ten, choć krótki pobyt dziękując, od dawna, bowiem pragnąłem ujrzeć Piusa IX zamkniętego w Watykanie, błogosławieństwo Jego otrzymać, a przy tej sposobności przekonać się naocznie o stanie rzeczy w dzisiejszej stolicy nowego państwa włoskiego.

Noc była ciepła, pogodna, gwiaździsta, szybki a regularny bieg parochodu, nieskończoność światów na Niebie rozsianych – ważność miejsca i czasu, usposabiały i nastrajały ducha do poważnych myśli. Zagłębiony w wagonie rozmyślałem nad wszystkim, co przesunęło się przed mymi oczyma w ciągu kilkutygodniowego pobytu, a myśl rozszerzając widnokrąg obejmowała już nie tylko stosunek papiestwa do włoskiego rządu, ale i skutki, jakie położenie to wywiera na Kościół cały, na wszystkie katolickie narody i na każdego z nas w szczególności.

Jak podróżny schodząc ze szczytu Alp albo Tatr, szuka w dolinie punktu, z którego by mógł objąć całokształt zwiedzanego gór łańcucha, a znalazłszy odpowiednie miejsce, rozpatruje się w okolicy, rozpoznaje związek i połączenie zwiedzonych szczytów i całość kształtów w pamięć swoją wraża, tak i ja stąd jeszcze zwracam oczy na Rzym, na Watykańską kopułę i na dworem królewskim zajęty Kwirynał, a dalej jeszcze na ruiny cezarowych pałaców i na odgrzebane pod nimi groby pierwszych wyznawców Chrystusa – i widok ten odnoszę do ogólnego położenia i do nas samych, bądź, co bądź ważną cząstkę w ustroju katolickiego społeczeństwa stanowiących. – Dlatego też stąd raz jeszcze do Ciebie, Szanowny Panie, piszę, i choć nie z Rzymu, ale jeszcze o Rzymie, w którego murach mieści się i rozstrzyga najważniejszy problemat chrześcijańskiej cywilizacji, bo sprawa wolności i niezależności katolickiego kościoła.

Władza świecka Papieża upadła, czy na długo? Przewidzieć nie podobna. – Są tacy, co mówią, że na zawsze.

Niedorzeczne twierdzenie to dopełnia się w ich myśli wnioskiem o zupełnym upadku Papiestwa, który był i jest dotąd celem wszystkich ich usiłowań. Mniemają, bowiem, iż byt onego jest tak ściśle z władzą świecką połączony, że odebranie tej ostatniej w koniecznym następstwie upadek papiestwa, a z nim razem upadek kościoła sprowadzi.

Omylone zostały te rachuby. – Władza świecka upadła, ale Kościół stoi i afirmuje się silniej może, niż przed tym, niż nawet spodziewać się mogliśmy.

W chwili obecnej, gdy dwie największe tego świata potęgi przeciw niemu skojarzyły się, trony i katedry, parlamenty i uczeni, potęga państwowa i potęga świeckiej nauki: daje on dowody żywotności większej nawet, niż w czasach, w których niezaprzeczonych praw swoich w pokoju używał. Widzimy nawet fakty zdumiewające wyjątkowością i świadczące zarazem o szczególnej opiece, jaką Opatrzność w chwilach niebezpieczeństwa kościół swój otacza. Do nich należy najpierw osobistość Piusa IX, który w szeregu następców Piotra św. wyjątkowymi jaśnieje przymiotami; wyzuty z władzy świeckiej, najcięższymi rażony przeciwnościami, wiekiem i długością panowania przekracza nie tylko rachuby swoich przeciwników, ale nawet najpoważniejszą tradycję Kościoła. Wielki, genialny, nieugięty, a pełen łagodności i spokoju, urokiem osobistości swojej nawet przeciwników pociągający, jest on w 84 roku życia, a 30 panowania, pierwszym szermierzem i rzeczywistym przewódcą tej walki o wolność i niepodległość Kościoła, którą mu koalicja siły i świeckiej nauki wypowiedziała. – Drugim ważnym faktem jest niezależność materialna papieża, zapewniona dobrowolnymi ofiarami wiernych, których szczodrość przechodzi wszelkie w tej mierze oczekiwania. – Ofiarność ta sprawia, że Pius IX, odrzuciwszy przyznaną mu od zaborczego rządu pensję, zaspakaja wszystkie materialne potrzeby kościelnych instytucji w Rzymie, jako w ognisku władzy scentralizowanych.

Utrzymuje swoim kosztem wszystkie zagraniczne legacje, płaci pensje nie tylko kardynałom i włoskim biskupom, ale nawet pozostałym rządu swego urzędnikom i wojskowym. Utrzymuje propagandę, kongregacje i zależące od nich biura; restauruje stare kościoły i bazyliki, i jeszcze szczodre jałmużny po świecie rozsyła. – Słowem zapewniają, że ma daleko więcej obecnie funduszów, niżeli miał przed zaborem. – Trzecim faktem jest jedność Biskupów całego katolickiego świata i ich najwyższemu Pasterzowi uległość tak wielka, tak jednomyślna, iż podobno od epoki pokoju Kościoła równej nie było; pomimo iż wiadomo, że uległość ta i wierność na bardzo niebezpieczne i ponętne wystawioną jest pokusy.

Opieka jednak tak widoczna Opatrzności nie uwalnia od obowiązku obmyślenia na przyszłość środków, mających na celu zabezpieczenie niezależności stolicy Apostolskiej. Wszystko, bowiem tu na ziemi dźwigać musi warunki ziemskiego bytu; Kościół nawet od ciężaru tego wolnym nie jest. – Historia uczy, że gdy Kościół uciśniony przestaje swobodnie oświecać sumienia, wówczas wyradzają się teorie i pojęcia prawu Bożemu przeciwne, zaciera się, a w końcu niknie pojęcie o złym i dobrym, o prawdzie i fałszu, o sprawiedliwości i bezprawiu. – Warunkiem zaś najpierwszym tej swobody jest: aby Namiestnik Chrystusa, naczelny Pasterz katolickiego Kościoła mógł jawnie nauczać wiernych i urząd swój pasterski bez żadnej przeszkody i ucisku sprawować. Potrzeba nie tylko Kościołowi, ale społeczeństwu całemu nieustannie i ciągle tego wielkiego głosu, co mówi: non possumus i non licet – bo tymi dwoma słowami budzi on sumienia, ostrzega o niebezpieczeństwie, i jak busola okrętem, steruje moralnym świata porządkiem. – Potrzeba, aby w przyszłości i zawsze następca Piotra mógł głośno te słowa przed światem wymawiać, jak je wypowiada nieustraszony Pius IX wobec bezprawia i niewiary; jak one wymawiali: Pius VII wobec całej potęgi Napoleona, Pius VI wobec szału rewolucji francuskiej, Klemens VII przeciw rozpasanym chuciom Henryka VIII, i tak coraz dalej i głębiej aż do zmierzchu wieków, w których następcy Piotra św. uczyli wiary, karali rozpustę, łagodzili obyczaje władców u szczytu potęgi będących i rozkiełznanych feudalnych panów. Z tej potrzeby wolnego głosu i swobodnego zarządu wypływa naprzód, że w normalnym układzie stosunków politycznych i społecznych, papież poddanym niczyim być nie może – po drugie, że potrzebuje mieć materialne środki wykonywania zarządu spraw duchownych, najwięcej z natury swojej zcentralizowanych, ponieważ w nim jednym jest źródło duchownej w świecie katolickim władzy, do której wszystko odnosi się i z której wszystko wypływa. Aby tym warunkom zadośćuczynić, nie dosyć, zatem mieć zapewnione fundusze, potrzeba nadto mieć miejsce, czas i nieograniczone prawo do pomieszczania, zaprowadzania i rozwijania instytucji kościelnych, zarząd ten ułatwiających. Tym dwom warunkom odpowiadała i je zabezpieczała władza świecka, rozciągniętą nad krajem tak drobnym, że groźnym być nikomu nie mógł, a do tyła obszernym, by odpowiadać powyższym potrzebom. Było to Państwo Kościelne. – Ale po zaborze tego kraiku, cała trudność zadania powyższego staje przed oczyma, a przy całej ufności w byt i zapewnione zwycięstwo Kościoła, żaden szczery katolik nie może być wolnym od trosk i niepokoju, co do kolei, na jakie papież, a z nim Kościół cały w bliskim nam czasie narażonym być może.

Nie można bowiem wypuszczać z uwagi, że siły materialne przeciwników Kościoła są wielkie, środki w ich ręku będące potężne i że, prawdopodobnie z obranej drogi nie ustępując, wytężać będą większe jeszcze może usiłowania. Andremo al fondo! słowa te wypowiedziane przez Wiktora Emanuela przed zajęciem Rzymu, są groźnym i ostrzegającym hasłem. Być może, że nieprzyjaciele Kościoła, idąc dalej za nim, roztworzą przepaść między władzą świecką a Kościołem; byłoby to największym nieszczęściem, ale nie czyją inną tylko ich własną winą spowodowanym. – Z drugiej strony, obecnego stosunku papiestwa do władzy świeckiej w Rzymie za normalny poczytywać nie można; stosunek ten, bowiem nie przedstawia żadnych warunków trwałości. Aksjomat przez Cavoura podniesiony: wolny Kościół w wolnym państwie znaleźć miał swoje urzeczywistnienie w prawie o rękojmiach swobody dla Papieży w zarządzie spraw duchownych; ale aksjomat ten o tyle mógłby mieć praktyczną wartość, o ile by zasady rządu zgodne były z tymi, które Kościół wyznaje. Skoro jednak postępki rządu włoskiego są tym zasadom wprost przeciwne, jak były im przeciwne dążenia polityczne i opinie Cavoura, przeto aksjomat powyższy, na który ministrowie powoływali się po zajęciu Rzymu, był w ich ustach kłamstwem, obłudą, za pomocą którego chcieli zaspokoić sumienia, obałamucić pojęcia, aby pod jego osłoną dopełnić tych wszystkich gwałtów na własności i osobach kościelnych, o których w poprzednim liście pokrótce wspomniałem. – Co więcej, prawo o rękojmiach, gdyby nawet ściśle i sumiennie przestrzegane było, za wystarczające uważane być nie może. Nie jest ono bowiem owocem porozumienia i zgody między duchowną a świecką władzą, ale dziełem jednostronnym przez pierwsze po zajęciu Rzymu prawodawcze ciało wydanym, które dzisiejszy lub następny parlament obalić może. Przewidują też powszechnie, że nowe ministerstwo wystąpi z projektem zmiany tego prawa. Uszanowanie, które między najzawziętszymi przeciwnikami wzbudza osobistość Piusa IX dozwala przypuszczać, że za Jego życia rząd gwałtowniejszych jeszcze niż dotąd nie chwyci się środków. – Co jednak później nastąpi, gdy tej aureolą świętości otoczonej postaci zabraknie? Do czego dojdzie i jakich chwyci się środków prąd rewolucji i niewiary, maską jedności i dumy narodowej przybrany? Jakich środków użyje nawzajem Kościół dla zabezpieczenia swojej niepodległości? – Czy podobna obmyślić inną formę niepodległość tę zabezpieczającą, aniżeli ta, której papież od wieków, jako książę panujący, używał? Są to kwestie, które nie tylko Rzym i Włochy, ale cały świat katolicki najsilniej obchodzą, i najgłębszych stron ducha ludzkiego dotykają.

Przewiduję, że niektórzy gotowi by na to powiedzieć, iż niepotrzebnie się troskam i niepokoję. Los Kościoła zapewniony jest słowami Chrystusa: Bramy piekielne go nie przemogą, jaką zaś będzie forma, za pomocą, której władza duchowna papieży zabezpieczoną zostanie, nie nasza rzecz o tym myśleć; po co więc zaprzątać tą kwestią głowę skołataną tylu miejscowymi troskami i potrzebami? Podobne zdania, często u nas niestety powtarzane, są wypływem zasklepienia w ciasnym kółku zaściankowych interesów i potrzeb, które na szerszy horyzont spraw społecznych wyjrzeć i głosu naszego mieć w nim nie pozwalają; ale także są dowodem letargicznego usposobienia umysłów, które ufnością niby nieograniczoną w Opatrzność zasłania się od wszelkiego kłopotu myśli, a tym bardziej od obowiązków, jakie by z uznanych, a poświęcenia, lub pracy wymagających trudnych położeń, wyniknąć dla nich mogły. „Jakoś to będzie” zwykle powtarzają ludzie do biernego zachowania się przywykli i w nim spokoju i wygody szukający. Niech mi wolno będzie przypomnieć tym biernym katolikom, spuszczającym się na Opatrzność, że zapewnione zwycięstwo Kościoła nie odnosi się do żadnego w szczególności kraju. Widzieliśmy narody całe odstępujące od prawdziwej wiary, a natomiast wiarę tę wzmocnioną i kwitnącą w innych krajach, lub częściach świata. Rachuba na łaskę Opatrzności bez dołożenia odpowiednich starań, bez przedsiębrania środków, które rozum i sprawiedliwość wskazują, byłaby zawodną, może nawet grzeszną. Kto ma szczęście posiadać prawdę, winien tej prawdzie składać świadectwo; wypełnienie tego obowiązku jest warunkiem życia i trwania. Kościół, będąc zgromadzeniem wiernych, żyje życiem swych członków; nie jest on ciałem skrystalizowanym w pewnych obrządkach i formach, nie żyje też samym uczuciem, ani jakąś mglisto poetyczną aspiracją ku nadprzyrodzonym i nieskończonym sferom ducha, ale wymaga od członków swoich zespolenia wszystkich sił rozumu, serca i woli. Obojętność zatem na najważniejsze sprawy, na los i położenie głowy Kościoła, którego niezawisłość jest kardynalnym warunkiem jego wolności i swobody, nie da się pogodzić z charakterem i obowiązkiem katolika. – Wiem, iż przekonania powyższe nazywają się u nas ultramontanizmem, mniejsza o wyraz, ale pominąć nie można uwagi, że w użyciu onego tkwi zamiar wyróżnienia tych, którzy przekonania te podzielają od ogółu katolików. Warto jednak zastanowić się, że według katechizmu naszego, papież jest głową widomą Kościoła katolickiego, źródłem duchownej władzy, nieomylnym doktorem wiary; że zatem ten, kto tego nie uznaje, może być protestantem, kalwinem, anabaptystą, prezbiterianinem, w końcu nawet uczciwym, lub uczonym człowiekiem, ale katolikiem nie jest. Za tym idzie, że naturalnym życzeniem i dążeniem nie samych ultramontan, ale wszystkich katolików być musi, aby ów papież nie miał nad sobą innej głowy, ani władzy; wówczas, bowiem owa głowa, lub władza musiałaby mieć te przymioty, które my tylko papieżowi przyznajemy. Obowiązkiem, zatem każdego katolika jest: starać się rozumieć położenie dla każdego z nas tak ważne, i mieć silnie ustalone w tym względzie przekonanie, a skoro okoliczności nie pozwalają, jakim bądź czynem do polepszenia położenia tego przyczynić się, potrzeba przynajmniej mieć odwagę opinię swoją wyrazić. Opinia bowiem publiczna, z opinii pojedynczych osób składająca się, jest jeszcze jedyną siłą moralną, z którą przychodzi się rachować. Zrozumieli dobrze katolicy Francji, Niemiec, Włoch, Anglii i Ameryki całą ważność, jaką ma objawienie opinii w tej sprawie. Im cięższymi Namiestnik Chrystusa rażony jest ciosami, im większe niebezpieczeństwo grozi jemu i Kościołowi, tym silniej i wyraźniej zaznaczają oni swoją wierność i swoją gotowość pomocy.

Dwa środki spokojne i w granicach zupełnej legalności zamknięte, z dobrym bardzo skutkiem przez katolików Europy zachodniej i innych części świata użyte zostały, tymi są: pielgrzymki wspólne i ofiary Świętopietrza. W czasie kilkotygodniowego pobytu mego widziałem dwie takie pielgrzymki. Każda z nich składała się z blisko tysiąca osób. Przewodniczył pierwszej książę De Cars, drugiej Vicehrabia Damas, gospodarz rolnik, uprawiający winnice w południowej Francji, który zarazem jest prezesem instytucji pielgrzymek francuskich. – Anglicy także i Amerykanie przebywają Ocean, poświęcają czas i niemałe koszty ponoszą, aby wspólnie hołdy swoje składać. Rząd włoski ani się temu opiera, ani zapobiega. Ale wnosić można, że mu to obojętnym nie jest. Z czasem jednak pozna, iż sprawa niezależności świeckiej Papieża nie jest kwestią narodową włoską, ale sprawą świata katolickiego, że idąc al fondo spotkać się może z ogólnym oburzeniem połowy ludności Europejskiej, i że rady z pałacu Caffarelli dawane, nie prowadzą go drogą mogącą zapewnić honor i pomyślność kraju.

Rząd włoski spodziewa się, że te objawy ustaną ze śmiercią Piusa IX; ale mam nadzieję, że tak nie będzie. Zrozumienie ważności sprawy głowy Kościoła jest tak rozwinięte i upowszechnione w tych krajach, iż pewnym być można, że ani ofiarność wiernych, ani inne dowody troskliwości o zapewnienie pozycji świeckiej, jaka się Namiestnikowi Chrystusowemu należy, nie ustaną. Przymioty osobiste Piusa IX są wielkie, ale większym daleko jest znaczenie, jakie z piastowanego urzędu na niego spływa, i przypuszczać nawet nie można, aby urok tych przymiotów miał być główną podnietą do objawów wierności, stolicy Apostolskiej składanych.

Ponieważ papież jest z pomiędzy kardynałów i przez nich obierany, wrodzona, przeto ludziom świeckim ciekawość stara się dowiedzieć lub odgadnąć, kto jest domniemanym jego następcą. – Ciekawość ta była zawsze w Rzymie, rzadko jednak bardzo domysły w tym przedmiocie czynione sprawdzały się. Za Grzegorza XVI mało kto wiedział o żyjącym na ustroniu w biskupstwie swym Immola kardynale Mastai, który ani pracami naukowymi, ani urzędami piastowanymi nie odznaczał się. Dzisiaj ciekawość ta jest podniecona jeszcze więcej ważnością chwili i ciężarem obowiązków, jakie na następcę Piusa IX spadną. Z pomiędzy kilku kardynałów, których za domyślnych następców uważają, wymieniają najwięcej kardynała Riazio Sforzę[9], Arcybiskupa Neapolitańskiego. Mąż ten jeszcze w sile wieku będący, powszechnym otoczony poważaniem, jest też przez lud Neapolu wielce miłowany. Inni przytaczają kardynała Pecci, Arcybiskupa Perugii, starca podeszłego już wieku, ale surowego życia i wielkiej siły charakteru, inni jeszcze kardynałów: Panebianco i Billio, uczonych teologów i zakonników. – Być może jednak, że wszystkie te przewidywania okażą się jak zwykle płonnymi. Ale ktokolwiek bądź na katedrze Piotrowej po Piusie IX zasiądzie, chociażby nawet nie wyrównał mu wrodzonymi przymiotami, prawdziwi katolicy widzieć w nim będą Namiestnika Chrystusowego, nieomylnego Doktora Kościoła i otaczać tą samą czcią i posłuszeństwem, jakich dowody Piusowi IX codziennie składają.

Utrzymują dość powszechnie, że ogłoszenie dogmatu nieomylności, przyczyniło się bardzo do upadku władzy świeckiej. Trudno prywatnemu człowiekowi ocenić, czy i o ile okoliczność ta wpłynęła na usposobienie pod tym względem europejskich rządów; to jednak pewna, że nieprzyjaciele Kościoła i papiestwa starali się wszelkimi sposobami, mianowicie za pomocą mów publicznych i prasy, aby dogmat o nieomylności w zupełnie fałszywym świetle przedstawić i opinię publiczną zbałamucić. Papież według nich miał zostać na mocy dekretu koncylium watykańskiego nieomylnym zawsze i wszędzie we wszystkim, co czyni lub mówi, zatem osobiście wolnym od błędu i grzechu, miał przeto być wyniesiony na nadprzyrodzoną i nadziemską istotę. Te niedorzeczne, przeciwne rozumowi, prawdzie i tradycji Kościoła twierdzenia, wymierzone były dla osłabienia wiary i obudzenia w umysłach reakcji, przeciw dekretom koncyliów, aby tym łatwiej przeprowadzić, bez protestów ze strony mocarstw Europejskich, zniesienie władzy świeckiej. Jakże niebezpiecznie byłoby, mówili i pisali oni, przyznawać władzę świecką bożyszczu mieniącemu się być nieomylnym we wszystkich czynnościach swoich, i za nieomylne przez potężną hierarchię kościelną uznanym! Jak ciężki despotyzm przygniótłby wówczas biedny lud jego władzy poddany? Niebezpieczeństwo to groziłoby nawet innym państwom, skoroby papież, w władzę świecką uzbrojony, sfanatyzowaną ludność na korzyść własnych chciał użyć widoków? Podstępne te głosy znalazły chętny posłuch między wyznawcami innych religii, a nawet między obojętnymi, lub nieoświeconymi katolikami. Był to ostatni szturm przeciw władzy świeckiej wykonany, z którego korzystać chciano i rzeczywiście skorzystano. Wkrótce potem parlament niemiecki rozpoczął trwającą dotąd walkę, nazwaną „Kulturkampfem” przeciw fanatyzmowi i ciemnocie klerykalnej. Niemcy austriaccy przemożni w parlamencie obalili konkordat, opierając się także na zmienionym stosunku rządu do władzy za nieomylną ogłoszonej, i podobne berlińskim majowym prawom, wydali uchwały.

Tym sposobem rząd włoski został niejako przez opinię publiczną rozgrzeszony za swój wiarołomny najazd i zabór. Ale oszczerstwo względem kościoła długo trwać nie może. Upowszechniać się też zaczyna prawdziwe dekretu watykańskiego znaczenie. Widzą wszyscy, że od czasu ogłoszenia onego nic się w kościele nie zmieniło, Papież nie ogłosił żadnych nowych dogmatów, ani nowego katechizmu. – Koncylium watykańskie zostało z powodu wypadków politycznych zawieszone, aby się na nowo w przyjaznej porze zebrać, co jest najlepszym dowodem, że jak dawniej, tak i na przyszłość papieże koncylia zwoływać i rady ich zasięgać będą. Prawda zaś jest, że koncylium watykańskie nowego nie stworzyło dogmatu, tylko ogłosiło i określiło ściślej to, co było od początku przedmiotem powszechnej wiary Kościoła, co opiera się na słowach Chrystusa, co było przez Ojców Kościoła i przez poprzednie koncylia, a mianowicie Florenckie, najwyraźniej wypowiedziane, w co my mianowicie Polacy wierzyliśmy od dawna i stale, tak dalece, iż wyznaję, że gdy dowiedziałem się o zamierzonym postawieniu tej kwestii nieomylności Papieża w rzeczach wiary, pierwszym moim uczuciem było zadziwienie, że rzecz, której nas od dzieciństwa w katechizmie uczono, ma być przedmiotem obrad. Dowiedziałem się później, że Gallikanizm we Francji, Józefinizm w Austrii, pod przemożnym wpływem Ludwika XIV i Józefa II wyrosłe, zaciemniły rozumienie tego dogmatu w tych państwach, nawet między duchownymi do tego stopnia, iż obowiązkiem było prawdę starą przez Deklarację Biskupów Francuskich z r. 1682 zakwestionowaną, stanowczo wyjaśnić, aby na przyszłość drogę podobnym błędom zagrodzić. Papież, zatem według dekretu koncylium jest nieomylnym jedynie w rzeczach wiary i moralności, i to wtedy, skoro nie, jako człowiek nie, jako kapłan albo biskup, ale skoro, jako Pasterz najwyższy i Doktor całego Kościoła, prawdę dogmatyczną lub moralną całemu Kościołowi ogłasza, to jest skoro z katedry Piotra św. do całego katolickiego świata w rzeczach wiary i moralności przemawia.

Przedmiot tak ważny zwraca myśl moją na upowszechnione, a błędne rozumienie onego między nami. Pozwól, zatem, Szanowny Panie, kilka w tym względzie dołączyć uwag. Nie obawiaj się, abym się w teologiczne wdawał wywody, do których jako człowiek świecki powołany nie jestem. Uwagi moje dotyczyć będą społecznej i że tak się wyrażę praktycznej strony wygłoszonego dogmatu.

Racjonaliści, i powiedzmy szczerze, znaczna część tak zwanej u nas inteligencji, wychowanej i wykołysanej na zasadach rewolucji francuskiej, a następnie na teoriach filozofii niemieckiej, uważają prawdy przez Kościół wygłoszone i za dogmaty wiary podane, jako jarzma narzucone na nieograniczone w ich przekonaniu prawa rozumu; i ten też głównie zarzut przeciw dogmatowi o nieomylności stawiają. Inaczej zapatrują się na to, lub zapatrywać się powinni ludzie, którzy w duszy przechowali skarb wiary, a takich jest ogromna większość narodu. Dla nich sformułowanie i ogłoszenie dogmatu, jest nowym szczeblem poznania prawdy, która jest głównym człowieka zadaniem i drogą prowadzącą go do szczęścia tu na ziemi i w wieczności. Z tego stanowiska, jako jedynie prawdziwego, rozważając ogłoszony dogmat nieomylności w zakresie, jaki mu koncylium naznaczyło, uważam, iż odpowiada on najzupełniej potrzebie epoki obecnej. A mianowicie z dwóch przyczyn: 1) ponieważ ułatwia nam drogę do poznania prawdy, 2) ponieważ określając ściśle przedmiot nieomylności, zostawia rozumowi ludzkiemu należną mu we właściwych granicach swobodę. W obecnej epoce dociekania filozoficzne dotyczące początku i przyczyny wszech rzeczy, doprowadziły wielu do ostatecznych granic zwątpienia. Pomijając szereg najgłówniejszych autorów w tym kierunku piszących, wspomnę o filozofii pierwiastku bezwiednego Hartmana, która jest ostatnim wyrazem zwątpienia o wszystkim, co tylko człowiek z samego przyrodzonego popędu poznać i czcić pragnie. Rozgłos tego dzieła i jego upowszechnienie w kilkunastu edycjach, służą za dowód choroby toczącej społeczeństwo. Zwątpienie o wszystkim jest największym nieszczęściem człowieka, jest matką rozpusty lub rozpaczy. Obfite też są dowody tych obu stanów duszy w dzisiejszym społeczeństwie. W innym znowu obozie pojawiły się dążenia separatystyczne kościołów narodowych, religii państwowej, udziału ludu i prawa powszechnego głosowania w wyborze kapłanów. We Francji katolicy tak zwani liberalni, liczący nawet w swym gronie kilku mężów, którzy znakomite położyli zasługi, ulegając jednak wpływowi wyobrażeń z zasad wielkiej rewolucji czerpanych, marzyli o zastosowaniu do spraw czysto kościelnych, form rządu parlamentarnego. Zaufani w talencie wymowy, mniemali, że za pomocą dyskusji można zawsze prawdy obronić i o niej przekonać. Nie pomiarkowali, że wprowadziliby żywioł, na który już nawet protestantyzm narzeka. Wśród rozpaczliwego zatem zwątpienia z jednej, a chwiejności wyobrażeń z drugiej strony, dogmat o nieomylności wskazał na katedrę Piotrową jako na jedyne źródło moralnej i religijnej prawdy, tak stanowczo i uroczyście, że wszystkich ludzi dobrej wiary, nawet niepewnych i chwiejnych, zgromadził pod chorągiew jedności Kościoła i jego nauki.

Nie poprzestając na nauczaniu tego, w co wierzyć, Kościół uznał potrzebę wskazania, komu i w co wierzyć powinniśmy. Tym sposobem uzupełnił dla wszystkich naukę wiary, co w obecnej epoce okazało się być tym pilniejsze, że rozbudzone myśli ludzkie, pomnożone stosunki społeczne i rozliczność wynikających stąd obowiązków, wymagają coraz częstszego zaczerpnięcia prawdy w jej najczystszym źródle.

Nie uszła przy tym zapewne Twojej, Szanowny Panie, uwagi praktyczna doniosłość dogmatu. Po wszystkie czasy od objawienia nauki Chrystusa pojawiają się spory teologiczne, dogmatyczne wątpliwości, a w końcu stanowcze błędy, które niepokoją sumienia, wstrząsają wiarą ludzi mniej oświeconych, lub pobudzają do oporu i samowolnego jej prawd tłumaczenia. Kościół stojąc na straży zbawienia, ma obowiązek, aby prawda nie była nigdy zaćmioną, ale owszem zawsze jawną i przystępną dla wszystkich. Do niego zatem należy rozstrzygać wątpliwości, prostować błędne nauki bądź w rzeczach wiary, bądź w rzeczach moralności, jako z zasad wiary wypływających. Nie może on pozostawiać ani na chwilę w wątpliwości sumień w przedmiotach tak ważnych, bo dotyczących sprawy zbawienia. Gdyby zatem władza rozstrzygania i stanowienia w tych przedmiotach należała tylko do koncylium, jak szkoła gallikańska we Francji utrzymywała, potrzeba by za każdym sporem zwoływać biskupów z całego świata, a od możności ich przybycia uczynić zależnym rozstrzygnięcie sporu lub wątpliwości, a więc wyjaśnienie prawdy. Wiadomo, jak liczne i ważne trudności spotyka zebranie się biskupów na koncylium, i że od Trydenckiego do ostatniego Watykańskiego upłynęło półczwarta wieku; zatem przez cały ten czas Kościół pozostać by miał bez steru w rzeczy najważniejszej! To być nie może, i tak też nie było, i na przyszłość tym bardziej nie będzie. W tym przeciągu czasu papieże wydawali dekrety rozstrzygające spory, potępili nauki Bajusa, Janseniusa, gallikańskich biskupów i wiele innych sprostowali błędów, a wyroki ich były stanowcze i za ostateczne przez Kościół uznane. Pomijając, przeto najpoważniejsze teologiczne argumenty, sama natura rzeczy i konieczność potrzeby wskazują, że w Kościele musi być w rzeczach wiary i moralności władza nieomylna, ciągle obecna i ciągle przytomna, i że władzą tą nikt inny jak papież być nie może. Co zaś jest konieczną potrzebą Kościoła, to już tym samem istnieć musi. Koncylium, zatem watykańskie nic nowego nie stworzyło; owszem, co w IV wieku powiedział święty Augustyn: Roma locuta, causa finita est; co święty Ambroży wyraził w tych słowach: ubi Petrus ibi Ecclesia, co powtarzali po nich wszyscy Doktorowie Kościoła to obecnie wypowiedziało ono i ogłosiło; a tą stanowczą i uroczystą afirmacją usunąwszy chwiejność i luźność opinii wzmocniło i utwierdziło zasadę pozytywnej wiary, a zarazem podniosło pojęcie i znaczenie władzy, tak bardzo w epoce naszej podkopane.

Drugim przymiotem dogmatu, na który uwagę Twoją, Szanowny Panie, zwrócić pragnę, jest ścisłość określenia onego. Według niej nieomylność ta odnosi się jedynie do przedmiotów wiary i moralności. Wszystko, zatem co leży po za ich sferą, bądź w badaniach naukowych, bądź w układzie stosunków społecznych, bądź w prawodawstwie, bądź w formie politycznej, jest tym samym najwyraźniej z pod przywileju nieomylności wyłączone. Upadają, zatem obawy, jakie niektórzy wzniecali, że papieże przyznają sobie władzę podobną tej, jaką w średnich wiekach nad politycznym porządkiem państw i narodów wykonywali. Pius IX w mowie wypowiedzianej do Akademii Religii Katolickiej w Rzymie dnia 20 czerwca 1871 roku wyraźnie i stanowczo takie rozumienie potępił. „Pomiędzy różnymi przedmiotami prac Waszych, powiedział on, jest jeden szczególnie, do którego pierwszorzędną przywiązuję ważność; tym jest odpieranie sofizmatów, za pomocą, których starają się przekręcić ideę nieomylności papieża. Najpodstępniejszym z tych sofizmatów jest ten, który chce upatrzyć w dogmacie nieomylności papieża, prawo składania z tronu monarchów i zwalniania ludów z obowiązku wierności”. Zakończył zaś tymi słowy: „Niektórzy pragną, abym wytłumaczył i wyjaśnił dokładniej jeszcze definicję przez koncylium ułożoną. Nie uczynię tego. Jest ona dostatecznie jasną i nie potrzebuje komentarzy, ani osobnego wyjaśnienia. Prawdziwe znaczenie dekretu jest łatwe do zrozumienia dla każdego, który go czyta z umysłem wolnym od najmniejszych uprzedzeń. Nie jest to jednak powodem, abyście nie mieli z pomocą waszej nauki i waszego talentu, starać się prostować błędów, które mogą omylić ludzi unoszących się iluzjami, lub obałamucić nieświadomych”.

W mowie tej papież wytknął szczególnie błędne stosowanie dekretu do praw politycznych; ale wspomniał także o wielu innych sofizmatach zaćmiewających lub przekręcających jego znaczenie. Możemy więc śmiało do nich zaliczyć wszystkie te opinie, które utrzymują, że dogmat ten narzucił nowe jarzmo na prawa rozumu i naukowe poszukiwania. Mniemamy przeciwnie, że wszystkie prace i badania dotyczące porządku przyrodzonego we wszech świecie oraz układu i postępu stosunków społecznych, uzyskały za pomocą tego dekretu niejako wzmocnienie i utwierdzenie. Oczywistą bowiem jest rzeczą, że każde określenie atrybucji lub władzy, jest przyczynieniem swobody w sferach po za tą atrybucją leżących. Sformułowanie, zatem i określenie dzisiejsze dogmatu nieomylności po wszystkie czasy w Kościele istniejącego, zapobiega błędom, do jakich mogło dać powód mylne doniosłości onego tłumaczenia, nadaje w dziedzinie nauk i urządzeń społecznych jaśniej określone pole działania, na koniec usuwa wątpliwości, jakie w odległej przeszłości mogły mieć miejsce z powodu pomieszania rzeczy wiary z pracami i poszukiwaniami związku z nią niemającymi. Ogłoszenie zatem dogmatu nieomylności uwydatniło, zdaniem moim, kierownictwo duchowne i moralne, jakie Kościół z prawa i obowiązku swego zachowuje, zostawiając społeczeństwu wysoko już rozwiniętemu sferę działań i urządzeń do nauki i władzy świeckiej należących. Jest to zatem krok stanowczy na drodze uporządkowania pojęć i ośmielam się dodać, w kierunku wyjaśnienia zakresu rozumnej wolności.

Zwiedzaliśmy w Bazylice Watykańskiej salę, w której odbywało się koncylium. Obrócono na ten cel część nawy bocznej Kościoła, naprzeciw zakrystii położoną. Ponieważ obrady niezakończone, ale zawieszone tylko zostały, przeto wewnętrzne urządzenie sali zachowano dotąd w tym stanie, w jakim było podczas trwania posiedzeń. Na frontonie wejścia przedstawiona jest postać Chrystusa Pana, a pod nią napis: Docete omnes Gentes. Wewnątrz sali do koła u góry umieszczone są słowa Ewangelii, którymi Chrystus skarb wiary Piotrowi i następcom jego powierzył: Rogavi pro te ut non deficiat fides tua

Tron papieski postawiony jest w kaplicy Matki Boskiej pod jej starożytnym i wielce czczonym obrazem; ławki dla kardynałów i biskupów ustawione są po obu stronach tronu, na stopniach w górę idących. Obecni na koncylium opowiadają, że podczas ostatniego uroczystego posiedzenia w dniu 8 lipca 1870 r. wielka burza zawisła nad Rzymem i zupełną ciemnością otoczyła kościół św. Piotra; w owej właśnie chwili Pius IX wśród grzmotu piorunów i ognia błyskawic, silnym i dźwięcznym swym głosem wygłaszał urbi et orbi konstytucję dogmatu o nieomylności. Było to jakby zapowiedzią wielkich wypadków, które niebawem nastąpiły. Nazajutrz dnia tego wypowiedzianą została wojna między dwoma najbardziej oświeconymi narodami, która odkryła całą złudność dzisiejszych potęg, a zarazem i moralny rozstrój społeczeństwa.

W ciągu dziesięciu miesięcy zmieniła się postać Europy. Upadł haniebnie nowożytny Cezar i tron jego na wątłych podstawach rewolucji oparty; skruszony i upokorzony został wielki naród, który przeznaczony będąc do obrony wiary i prawdy, posłannictwa swego odstąpił, a zapragnął być apostołem wymarzonego przez siebie nowego rzeczy porządku; na koniec pożoga komuny płomieniami petrolu odkryła w jego łonie przepaście, pochłonąć w każdej chwili gotowe wszystko, co trudem lat tysiąca społeczeństwo wyrobiło. Wypuszczone z rąk Francji berło podniosło zwycięskie, po raz pierwszy w dziejach wytworzone protestanckie cesarstwo. Militarne, uczone a bezbożne, zapanowało od razu nad struchlałą i bezwładną Europą. Wśród tego zawichrzenia, katolicki monarcha, król galantuomo, porzuca Francję, której byt swój zawdzięczał, gwałcąc uroczyste zobowiązania, wkracza przemocą do Rzymu, wyzuwa papieża z świeckiej władzy i pod wszechwładną protekcją protestanckiego cesarstwa zajmuje stolicę katolickiego świata na stolicę nowożytnego państwa włoskiego.

Ale burza, która towarzyszyła ogłoszeniu dogmatu o nieomylności, była zapowiedzią innej jeszcze walki na polu umysłowym. Nie mogło być inaczej, Pius IX bowiem przyłożył siekierę do korzenia błędu dzisiejszego wieku. Dotknięta do żywego pycha rozumu zapłonęła gniewem; niezdolna jednak do przeciwstawienia stanowczej afirmacji, szyderstwem obrzuciła wyrok, który ośmielił się targnąć na wszechwładztwo jej myśli i woli. Istniejące od wieków w łonie społeczeństwa dwa prądy, wiary i negacji, zarysowały się teraz i odznaczyły wyraźniej niż kiedykolwiek. Pierwszy pociąga do siebie i jednoczy umysły, uznające porządek nadprzyrodzony nad doczesnymi sprawami górujący. Spływają do niego wszystkie strumienie w wierze początek swój biorące, te nawet, które zmącone były obcymi z innych sfer napływami. W drugim zbierają się wszystkie negacje i wszystkie uroszczenia zupełnej niezależności umysłów. Protestancki racjonalizm, filozoficzny panteizm, materializm przywłaszczający sobie całą zasługę postępu nauk przyrodniczych, pozytywizm i darwinizm, socjalizm i komuna, słowem wszystkie herezje i wszystkie błędy, w tym tylko zgodne, że nie uznając działania Bożego w społeczeństwie, stanowczo odrzucają władzę z Jego ramienia do strzeżenia prawd wiecznych powołaną. Jakie będą tej walki koleje? Niepodobna przewidzieć. Po ogłoszeniu dogmatu i po wypowiedzeniu wojny, jeden z biskupów pozostałych w Rzymie miał powiedzieć: „Arka gotowa, potop się zaczyna”. Nie przypuszczamy, aby przewidywanie to sprawdzić się miało. Zbyt wiele jest symptomatów żywotności i odrodzenia w Kościele; prąd wiary, choć mniej szerokim korytem płynący, ma siłę, jaką mu daje wysokość źródła, z którego wypływa. Jeżeli jednak potop się wyleje, jeżeli fałszywe doktryny i brudne namiętności chwilowo zapanują, my pewni bądźmy, że przechowane w arce zasady przyniosą światu gałązkę oliwną pokoju i zajaśnieją nowym blaskiem nad polem spustoszenia. Ale obowiązkiem katolików jest ochronić społeczeństwa od tego kataklizmu. Do obowiązku tego wszyscy poczuwać się powinniśmy; pamiętajmy, że wiary i Kościoła bronić za nas nie będą ani trony, ani wojska, ani parlamenty, ani akademie. Kościół opuszczony przez naturalne i tradycyjne swoje podpory, w powszechnym prawdziwie demokratycznym zespoleniu żywotnych sił, znaleźć jedynie dziś może tarczę i podporę. Potrzeba zatem ująć oburącz sztandar krzyża, pod którym Rzym pogański zwyciężonym został, potrzeba stać silnie przy jedności wiary i nauki, w osobie Namiestnika Chrystusowego reprezentowanej, a zarazem przodować pracą, gorliwością i poświęceniem we wszystkim, co pomyślność społeczeństwa i dobro bliźnich ma na celu. Prosta a silna afirmacja wiary i czynne miłości kraju i bliźnich dowody, oto broń, której wszyscy, uczeni i prostaczkowie, możni i ubodzy, ludzie wszystkich wieków i stanów użyć mogą i powinni, aby zapobiec klęskom, jakimi negacja wiary i podkopanie zasad moralności chrześcijańskiej społeczeństwu zagraża.

Przypominam sobie w tej chwili jeden z najpiękniejszych obrazów Tycjana, w którym napadnięty znienacka i padający pod ciosami zbójców zakonnik, pisze krwią na piasku wyraz credo. Takiej wiary i takich wyznawców wiekowi naszemu szczególnie potrzeba.

Ty, Szanowny Panie, który w ciągu długoletniego, a tak chlubnego literackiego zawodu, wyraz ten na kartach dzieł swoich wypisałeś, odczytasz, mam nadzieję, z życzliwością te kilka listów, w których wynurzyłem Ci się z myśli i uczuć, jakie kilkotygodniowy pobyt w zajętej przez nieprzyjaciół Kościoła stolicy świata katolickiego, w duszy mojej rozbudził.

***

Przypisy:

[1] Tak się nazywał kościół na miejscu, którego stanęła dzisiejsza katedra.

[2] Grafit ten przeniesiony został do Muzeum Kirchera i tam znajduje się.

[3] Inter divina et humana servita hoc interest, quod humana servita coacta sint, divina autem voluntaria comperentur. (Acta Sylvestri)

[4] Dzieje Apostolskie, 10.

[5] Lo stato in ogni italiono non ede un crecende, ma cittdino.

[6] Alumni in carriera ecclesiastica?…che cosa questi alunni?

[7] Non vi èstoa migliore per la milizia del novizio del convento, o del seminarista e del chierico.

[8] Latyfundia – bardzo rozległe obszary ziemi należące do jednego właściciela.

[9] Kardynał Sforza umarł w roku zeszłym, po napisaniu tego listu.

***

Źródło: Ludwik Górski, Listy o Rzymie do Antoniego Edwarda Odyńca, Nakładem i czcionkami „Czasu”, Kraków 1878.