Kazimierz Chłędowski

Pomiędzy ruinami

I

Dziwna rzecz, że dzisiaj, po kilkunastu wiekach, jak rzymskie runęło państwo, po dwu tysiącach blisko lat od upadku wielkiego narodu, duch rzymskiej kultury tak potężnie panuje, w swym odwiecznym mieście, że jeszcze ciągle on tam jest królem, a jego dzieła jak olbrzymy sterczą nad wszystkim, co po nim pozostało.

Gdyby nie Eafael i Michał Anioł, gdyby nie epoka odrodzenia, dziewiętnaście wieków musiałoby w Rzymie rumienić się przed starożytnością, musiałoby uznać swą niższość i upokorzyć się przed jej pomnikami. Ci dwaj mistrzowie, ocalili honor nowożytnej ery!

Poza dziełami „odrodzenia” nie ma w Rzymie nic, co by przemawiało do duszy artysty, prócz wielkich klasycznych ruin, ale tych ruin jest tak wiele, takim cię one otoczą urokiem, że ci starczą za wszystko, co widziałeś, co pragniesz, co sobie wymarzyłeś w młodocianych snach. Gdziekolwiek cię tam uderzy piękność, potęga i klasyczny spokój, zapukaj, a starożytność odpowie ci z omszałych marmurów, że dzieło do niej należy!

Jak chaty rybackie wbudowały się w otwory skał nadbrzeżnych, jak jaskółki przyczepiły swe gniazda do belek i gzymsów, tak nowożytny Rzym ukrył się w murach rzeczypospolitej i cesarstwa, od nich pożyczył sobie świetności, ich chlubą stoi do dzisiaj.

Najpiękniejsze świątynie, powstały w murach, pomiędzy którymi dawniej panowali Jowisze i Marsy, największe gmachy wzniosły się z okruchów starożytnej pracy, najwspanialsze pomniki są te, co je Tybr przymulił i tym sposobem zachował przed wrogą ręką średnich wieków.

Osiemnaście wieków, rzec można, niszczono z wiedzą i bezwiednie, w ten lub ów sposób, ślady pogaństwa w Ezymie, a przecież, jeżeli teraz wchodzimy do stolicy chrześcijańskiego świata, to jeszcze pomiędzy pogańskimi ruinami, miesiące błądzić możemy i najwspanialsze wśród nich zbierać wrażenia.

Nie dziwcie się więc, że na tytule rozdziału, w którym mam opisywać wspomnienia, napisałem słowa: „pomiędzy ruinami”, chociaż bowiem wierny mej w tych szkicach przyjętej zasadzie, teraźniejszość z przeszłością będę się starał pogodzić, przecież myślom, co powstały w skutek podziwiania Rzymian przeszłości, muszę zostawić pierwszeństwo.

Już sam wjazd do Rzymu łączy nas ze starożytnością i zaledwie pierwszy krok na klasycznej zrobiliśmy ziemi, już potęga rzymskiego cesarstwa stoi nam przed oczyma, znajdujemy się, bowiem w termach Dioklecjana, a świst lokomotywy, krzyki konduktorów, posługaczy i omnibusów, odbijają się o sczerniałe mury, w których świat rzymski wykwintnej używał rozrywki.

Dotychczasowy dworzec kolei żelaznej w Rzymie, służył chyba na to, aby na wstępie powiedzieć podróżnemu, że z teraźniejszości tutaj nic szukać nie powinien, ten dworzec, bowiem był tak nędzny, że na naszej czerniowieckiej kolei wobec niego znakomite widzimy gmachy. Nowy dworzec był już w r. 1872 na ukończeniu, a o ile sądzić było można z zarysów, nie będzie on niegodnym miejsca, na którym się znajduje.

Kto nie chce płacić sum wygórowanych, zajeżdża w Rzymie oczywiście do hotelu Minerwy idąc, więc utartym już śladem znalazłem się także po długiej omnibusowej peregrynacji, która mi zupełnie zamąciła wyobrażenia o orientowaniu się we włoskiej stolicy, przed hotelem Minerwy, a pierwsze moje spojrzenie oparło się o starożytny obelisk postawiony na barkach wielkiego słonia znajdujący się na placu, do którego hotel przylega.

Wieczór zapadł i zaledwie zdołałem rozgościć się w moim mieszkaniu, a już głośny dzwonek, obudził ogólne, przyjemne poruszenie w całym hotelu, zwoływał bowiem do table d’hôte.

Przy długich w podkowę ustawionych stołach, ze dwieście znalazło się osób, a nigdy może najróżnorodniejsze narodowości świata, w tak pokojowym razem się nie znajdują usposobieniu, jak w sali obiadowej włoskiego hotelu. Improwizowany kongres międzynarodowy, wcale przyjemne sprawiał wrażenie: zanim jeszcze posiadano do stołu z tłumu nad wszystkie narodowości wznosili się Anglicy wykarmieni na dobrych rostbefach i mocnym porterze. Twarze ich rumiane, pogodne i spokojne, zachęcają do życia, świadcząc, że przecież są ludzie, którym się zdaje być dobrze na świecie, którzy bez troski patrzą w przyszłość, nie obarczają swej biednej głowy, tysięcznymi zmartwieniami, na które są narażeni ludzie wrażliwi. W wielkim koncercie europejskich ludów, Anglik zawsze mi się zdaje być przeznaczonym na prezydenta, na człowieka, co najbezstronniej i najspokojniej patrzy na świat i daleko może mniej ma egoizmu, aniżeli Niemiec wypchany filozoficznymi abstrakcjami, albo Francuz wiecznie tylko sobą zajęty, jak niskiego rzędu kokietka, przeglądająca się w każdym zwierciadle, choćby ich było pięćdziesiąt w salonie.

Gromadka takich żywo gestykulujących i prawiących grzeczności swoim damom Francuzów, znalazła się także z jednej strony stołu, była najgłośniejszą w całej sali i krytykowała bez litości wszystko co się nawinęło, od tartego parmezanu co leżał na stole, aż do statui zranionego Galla na Kapitolu. Dekorowany generał ubrany po cywilnemu, zdaje się jeden z bohaterów upadłego cesarstwa, chciał przekonać wszystkich otaczających go Włochów o dobroci jakiegoś nieznanego włoskiego wina i jego wyższości nad winem Asti łub Veletri. Włosi przez grzeczność dla cudzoziemca, z cierpliwością słuchali stanowczych wywodów francuskiego generała, ale spojrzenia cichaczem na siebie rzucane, dowodziły, że p. generał wdał się nie w swoje rzeczy i może by lepiej mógł oceniać Bordeaux lub wino burgundzkie aniżeli szumiące wino Italii.

Niemieckich hofratów nie brakło także, różnorodnych emerytów zacząwszy od Berlina i Monachium, a skończywszy na Wiedniu i Gracu, którym widocznie późny obiad nie przypadł do smaku, i którzy tęsknili już za domowym stołem, co z uderzeniem drugiej po południu się nakrywa. Niemcy w ogóle nie lubią table d’hôtów, a nieboszczyk Safir, jeszcze jeden ze swoich najpopularniejszych wykładów miał przeciw temu zwyczajowi obiadowania, mówiąc: że sławny osioł Buridana, co padł z głodu pomiędzy dwoma wiązkami siana, musiał jeść przy table d’hôte. Nad półmiskiem pieczystego, chciał wówczas Safir umieścić smutny napis: że tutaj spoczywają resztki śmiertelnego kapłona, a co do wina przestrzegał że:

Zwischen Lipp’ and Bechers Saum
Liegt noch ein grosser Raum.

To też idąc za słowem swoich proroków, Niemcy, a osobliwie Wiedeńczycy nie mogą przemóc na sobie, aby zasiadać do table d’hôtów i zawsze im się zdaje, że zachodnie narody tylko manną żyją, gdy tymczasem do francuskich i włoskich table d’hôtów prelekcja p. Safira, bynajmniej by się zastosować nie dała.

Prawdziwą ozdobą włoskich table d’hôtów są młode małżeństwa, których się nigdzie na świecie tyle co tam nie spotka. Obok pogodnych twarzy angielskich, są tu najjaśniejsze punkty na tym składanym ze wszystkich stref horyzoncie, a gdyby młodzi ludzie często przy włoskich siadali stołach, to by jednego nie było starego kawalera. Tam bowiem widzi się małżeństwa które w tej chwili, o niczym nie mają do myślenia jak tylko o sobie, jak tylko o sprawieniu sobie przyjemności i czerpaniu z pełnej czary życia.

W Wenecji są hotele, które się utrzymują prawie tylko z młodych małżeństw, co jak wędrowne ptaki w pewnych porach do Włoch przylatują i naturalnie bardzo dobrze płacą.

Dowódca lokai, marszałek stołu w hotelu Minerwy, wskazał i mnie jakieś miejsce, zapisawszy poprzednio dokładnie numer mego pokoju. Po prawej ręce zastałem już siedzącą damę wcale przyjemnej powierzchowności z małym chłopczykiem, po lewej, miejsce było założone i widocznie oczekiwało na gościa, co od dawniejszego czasu mieszka w hotelu. Dzieci najlepiej ułatwiają przypadkowe poznania, czekałem więc tylko chwili, rychło mnie mój mały sąsiad łokciem uderzy, albo wodą obleje, aby usłyszeć z ust młodej mamy przeproszenie, mogące już być zawiązkiem dobrej rozmowy. W tej też myśli nalałem wody sąsiadowi, gdy sobie z karafką rady dać nie mógł, ale niestety wkrótce do smutnego doszedłem przekonania, że zapoznanie się jest nie możebnym, albowiem na moich kilka słów po francusku powiedzianych odpowiedziała mi sąsiadka w imieniu synka, z bardzo przyjemnym wprawdzie uśmiechem, ale po hiszpańsku, coś, czego ja nic a nic nie rozumiałem i w najsmutniejszej byłem kolizji. Zaczynałem trochę po włosku, ale i włoski język był obcym prawowiernej hiszpance. Znajomość więc rozpoczęta sympatycznymi ukłonami, skończyła się wkrótce na poruszeniach ramion, a w duszy zazdrościłem kilku znajomym, co służyli w szeregach cesarza Maksymiliana, że umieją po hiszpańsku, i że na moim wówczas miejscu byliby się daleko lepiej znaleźli.

Razem z zupą na stół, przyszedł nieznajomy dotychczas sąsiad na lewo. Na Hiszpana mi wprawdzie nie wyglądał, bo był wysokim, dobrze wyglądającym blondynem, o krótko strzyżonych włosach i niebieskim oku, ale Szwedem albo Duńczykiem mógł być bardzo łatwo, więc obawiałem się z drugiej strony znów wywoływać znajomość, która by się mogła tak niefortunnie skończyć jak z czarnooką Hiszpanką. Tym razem jednak mój sąsiad był ode mnie ciekawszym i zaczął mi się łamaną francuszczyzną pytać, jak długo jestem w Rzymie, i jaki mam program zwiedzania osobliwości? Po kilku jednak zdaniach przekonałem się, że sąsiad jest Niemcem, wskutek czego z wielką jego uciechą rozmowa przemieniła się na niemiecką. Znajomość tym była przyjemniejszą, że mój Niemiec, mieszkał stale w Wiedniu, był nawet za młodych czasów kilkakrotnie we Lwowie len kupować, na rachunek jakichś czeskich, czy morawskich przędzalni. Zrobiwszy jednak majątek a będąc nie młodym już kawalerem zaczął p. L. wojażować dla przyjemności, najeździwszy się za dawniejszych czasów z potrzeby. Nie było kraju w Europie, gdzieby nie był, i o których nader trafnych, na własnym doświadczeniu opartych nie opowiadał spostrzeżeń.

W dzisiejszych czasach coraz częściej się spotyka z typem starego kawalera, per excellence podróżnika, co nie mając żadnych obowiązków, pół swego życia przepędza na jeżdżeniu po świecie, w celu zbierania nowych wrażeń, których w domu już od dawna znaleźć nie może. W taką podróżomanię wpadają zwyczajnie ludzie szlachetniejszych popędów i większego wykształcenia ludzie, którzy przypadkowymi wyparci tylko okolicznościami z kolei swych zajęć nie oddali się na bezpośrednie usługi swemu społeczeństwu.

Zamiast więc siedzieć w klubie i całe dni grać w wista lub bezika, ludzie tego rodzaju pędzą pospiesznymi pociągami od stolicy do stolicy, ciesząc się, jaką taką zmianą w jednostajnym życiu, którego nie przerywa ani kaprys jejmości, ani złe postępy syna, wielkie dawniej rokującego nadzieje.

Mój Niemiec był typem takiego starego kawalera, co już jedynej przyjemności szukał tylko w podróżach i dobrej książce, a pomimo że nie dawno lnem handlował, przecież bardzo się znał na sztuce i znakomite artystyczne miał wykształcenie.

Miałem też w nim towarzysza w wielu po Rzymie wycieczkach.

Wieczór już był gdym porzucił obiadowe towarzystwo, więc pierwsze odwiedziny Rzymowi trzeba było oddać na Corso, gdzie przy gazowym oświetleniu, najwięcej życia i najpiękniej się to życie przedstawia.

Oświecone Corso należy niezaprzeczenie do najpiękniejszych ulic w europejskich stolicach. Na ćwierć milowej, a może i dłuższej przestrzeni, w prostej linii ciągnie się ulica, do której przytykają pyszne pałace, bogate sklepy, ozdobione rzęsistymi płomieniami gazu, mnóstwem towarów i wyrobów jubilerskich, dochodzących w Rzymie do wysokiej doskonałości. Wieczorem Corso zamienia się w salon, powozów bowiem zwyczajnie bardzo już mało na ulicy, omnibusy nie krążą, a natomiast strojna i gwarna publiczność, nie mogąc się pomieścić na wąskich trotuarach, zajmuje i środek ulicy. Jest to godzina poobiednia, dzienne prace pokończone, więc zniknął z widoku nieznośny pospiech, i pewna swoboda rozlała się na twarzach publiczności. Na placu Colonna wojskowa muzyka przygrywa, a cały plac wygląda jak sala koncertowa, z przyległych, bowiem kawiarni powynoszono krzesła, a garsoni zwijają się, roznosząc lody i lemoniadę. – Ogłada towarzyska w wysokim stopniu wpojona jest nawet w najniższe klasy włoskiego ludu, skoro bez zbytniego czuwania policji, nikt tutaj nie zamąci ogólnej zabawy i nigdzie się oko nie spotka z czymś, co by raziło dobre wychowanie. Niech by w podobny sposób zechciano przemienić wieczorem wiedeński „Graben”, albo berlińskie „pod lipami” w demokratyczny salon, bez opłacania wstępu i podwójnej straży, a z pewnością mało, kto by wyszedł stamtąd z łańcuszkiem u zegarka, a kobietom przyzwoitego towarzystwa, nie możliwa by tam była zabawa.

Życie na Corso w późną się przeciąga noc i stanowi jedną z najprzyjemniejszych chwil u prawdziwego Rzymianina. Chociaż nie powiem, żeby ich to życie i cudzoziemca nęcić nie miało, toteż jakby w neapolitańskim, albo w genueńskim porcie najróżnorodniejsze usłyszeć tam można języki.

Z powrotem do hotelu musiałem przechodzić, chcąc sobie skrócić drogę, koło Collegium romanum, ogromnego, ciemnego gmachu, będącego do ostatnich czasów, najznakomitszą akademią Jezuitów, punktem środkowym, skąd się na cały świat rozchodzili uczniowie Loyoli.

Ulica była pusta, sczerniałe mury Collegium, nadawały jej smętnego pozoru. Szedłem powoli, rozmyślając nad wrażeniami całego dnia, gdy nagle zobaczyłem przed sobą kilkanaście z bocznej ulicy wychodzących postaci, szybkim zbliżających się krokiem. Boso, w długich pąsowych sukniach, ze spiczastymi kapturami na głowie tak, że twarzy widać nie było, a tylko na oczy dwa były zostawione otwory; z powrozem około bioder, postępowali ci ludzie niosąc na przemian, coś na kształt lektyki czarnym przykrytej suknem. Mimo woli zatrzymałem się uderzony dziwacznym zjawiskiem, a obraz wieków średnich stanął mi żywo przed oczyma i zdawało mi się, że widzę przed sobą postacie Giotta, Ghirlandaio i Sandra Botticellego, które jeszcze świeżo miałem w pamięci. Jak upiory, jak duchy w tych murach zaklęte, przesuwały się te czerwone postacie, zamiast, oczu głębokie tylko mające otwory, a snadź spieszono im było, na jakąś ucztę grobową, którą miały odprawiać o północy, na ruinach starego Rzymu, bo co tchu starały się przebiec ulice.

Im się spieszyło, aby krainie duchów jednego przysporzyć mieszkańca, a trupa, co nieśli na barkach, czym prędzej ziemi oddać na własność.

To nowe spotkanie, przypomniało mi podobny orszak, który za czasów studenckich widziałem na Kazimierzu w Krakowie. Wiatr pędził chmurami po niebie, zasłaniając, co chwilę niepewne światło księżyca; obszarpane, albo w gruzach stojące domy kryły się w cieniach, jak gdyby były szczęśliwe, że ich nikt nie widzi, a kilku Żydów z rozpuszczonymi na wiatr brodami w śmiertelnych koszulach, przesuwało się cichaczem zaułkami, zabobonnie niosąc ofiarę śmierci.

Zwyczaj wynoszenia trupów cichaczem, a często i w nocy, jest bardzo rozpowszechniony we Włoszech i wiele w tym celu istnieje pobożnych towarzystw, które w ten sposób swym członkom sprawiają ostatnią posługę. Dziwaczne jednak kostiumy tych towarzystw, ich pąsowe, niebieskie, zielone, białe lub czarne habity i kapuce twarz zupełnie zakrywające, oryginalny przedstawiają widok. Znakomite nieraz osoby, należące do towarzystw dobroczynności, kryją się pod sukienną kapucą i stoją przed kościołami z puszką, zbierając dla ubogich jałmużnę.

Wspomnienia średnich wieków odprowadziły mnie do snu, pamiątki starożytności powitały mnie zaś nazajutrz, skoro tylko wyszedłem na plac przed hotelem. W pobliżu Minerwy stoi jeden z najpoważniejszych, a zarazem najlepiej zachowanych gmachów, jakie nam pozostały po Rzymianach, a mianowicie słynny Panteon Agrypy, który już, jako dzieło architektury prawdziwy musi wzbudzać podziw. Podanie powiada, że gdy prefektowi rzymskiego państwa, Meneniuszowi Agrypie powierzył senat dowództwo armii mającej toczyć bój z Persami, objawiła mu się we śnie matka bogów Cybela i powiedziała mu: że gdy jej wybuduje świątynię, zniszczy nieprzyjaciół. – Agrypa ślubował wystawić wspaniałą świątynię i pobił Persów, a my z łaski Cybeli i Agrypy mamy tak znakomity pomnik starożytnego budownictwa.

Ogromna sklepiona rotunda z wielkim na środku sklepienia otworem, oto kształt Panteonu. U głównego wejścia portyk oparty na szesnastu korynckich słupach wysokich na 36 stóp, oto cała tej rotundy ozdoba. Te słupy wszakże, te skamieniałe olbrzymy, co stojąc przed świątynią matki bogów i całego jej pokolenia, strzegły jej dotąd, dokąd nie skamieniały na widok upadku rzymskiego państwa, na widok krzyża, który śmiało na jego gruzach się rozpościerał.

Jest coś niewymownie poważnego w poczerniałych murach Panteonu, a człowiek czuje się niskim i niedoświadczonym, wobec tego starca, co pamięta rzymskich cesarzy, pod którego okiem, rozwijała się cała potęga papieskiego państwa, który spoglądał na czyny Grzegorza VII, żelazną ręką fundującego wszechświatową władzę pontyfikatu i na wielki charakter Juliana II, wznoszącego świątynię nad świątyniami – Kościół św. Piotra. Na to wszystko spoglądał Panteon, jako doświadczony starzec, co nie jedną już widział skruszoną potęgę, nie jedną ideę złamaną, powtarzając słowa Salomona: vanitas vanitatum et omnia vanitas!

Dziwnym losów zrządzeniem, utrzymywał się Panteon niezniszczony w owych czasach, kiedy zwycięskie chrześcijaństwo chciało zatracić nawet pamięć pogańskiej starożytności. Panteon stał nietknięty, kolczalne drzwi brązowe zamykały go przed widokiem pospolitej tłuszczy. – Lud tylko rzymski powtarzał, że we wnętrzu tej świątyni zamknęły się wszystkie złe duchy pogańskie, których chrześcijaństwo jeszcze zniweczyć nie zdołało, i że tam jak w obronnej twierdzy, bronią ostatniej pędzi ziemi, nędznych okruchów swego panowania. – Papież, więc Bonifacy IV, z początkiem siódmego wieku, postanowił duchom starożytności i to ostatnie odebrać schronienie, a idąc za zaprowadzonym w katolickim kościele zwyczajem, rozkazał oddać starożytną świątynię w posiadanie takim świętym chrześcijańskim, którzy by odpowiadali dawnym tej świątyni właścicielom; a więc zamiast posągu Cybeli, zawieszono w Panteonie obraz Matki Boskiej, a zamiast całego pokolenia pogańskich bogów, wprowadzono tam nazwiska wszystkich katolickich świętych. Świątynia wszystkich bogów, stała się świątynią wszystkich świętych, a lud rzymski utrzymywał, że gdy pierwszy raz na dniu 13 maja 604 roku słowo katolickiego kapłana, odbiło się o zgrzybiałe mury, duchy starożytnych bogów z przekleństwem uciekały przez otwór w sklepieniu, aby znaleźć sobie gdzieindziej miejsce w wszechświecie, skoro je stąd niegościnna wyprosiła ręka zdobywcy.

Odtąd zwał się Panteon Sta Maria ad Martyres, a idea, która przewodniczyła jego założeniu w starożytności, stała się początkiem jednego z najpoetyczniejszych świąt chrześcijańskich; dnia Wszystkich Świętych i dnia zadusznego. Z rzymskiego Panteonu rozszedł się na całe chrześcijaństwo zwyczaj obchodzenia pamięci wszystkich świętych i wpoił się głęboko w religijne pojęcia, albowiem był połączony z pamięcią osób drogich, za których się modły składa na cmentarzu.

Zanim to święto jednak przybrało dzisiejsze poetyczne szaty, zanim odziało się w wieńce z nieśmiertelników, przeszło ono przez wszystkie stadia średniowiecznego barbarzyństwa. Dość jeszcze dzisiaj przejść się w dzień zaduszny po podziemnych kaplicach niektórych rzymskich kościołów i przypatrzyć się tak zwanym Reppresentazioni, aby ze zgrozą odwrócić oczy od dzieł skoszlawionej wyobraźni rzymskiego ludu.

Jest kaplica umarłych alla Morte przy moście Sirto, a pod nią dziwaczne miejsce. Jest to niby komnata, mająca przypominać człowiekowi, że prochem jest i w proch się obróci, ale chcąca myśl tę wywoływać w nim w straszny, a zarazem oryginalny sposób. Jakby mozaiką, cała kaplica wyłożona jest ludzkimi kościami; gwiazdy, arabeski, girlandy po ścianach, wszystko to z resztek szkieletów; co więcej amatorstwo w tym względzie szło tak daleko, że świece się palą w lichtarzach z piszczeli, a pająk u sklepienia wiszący, zgrabnie z ludzkich złożony jest resztek. Słusznie ktoś powiedział, że patrząc się na to zboczenie fantazji, na ten kaprys religijny, mimo woli na myśl przychodzi, że tę dziwną mozaikę, składał jakiś mnich asceta, który w swej celi dostał obłąkania i w chwilach napadu szaleństwa z kościotrupów misterną układał mozaikę.

Kilka podobnych kaplic w Rzymie się znajduje, a początek ich odnieść należy do owych czasów w dziewiątym i dziesiątym wieku, kiedy ludzie formalnie się bawili szczątkami umarłych, a handel relikwiami należał do najznakomitszych zawodów mieszkańców Rzymu. Wówczas na ołtarzu ludzkości stał nagi kościotrup zamiast słów miłości, zimne swe do świata wyciągając ręce; z całej kuli ziemskiej zbiegali się ludzie, do Rzymu, aby stamtąd wynieść kawałek kości ludzkiej, która im była sprzedaną za drogie pieniądze, jako resztka ciała jakiegoś świętego lub męczennika. Królowie prowadzili wojny, o niepewnej wartości relikwie, palec mniemanego świętego stawał się powodem zazdrości całych narodów. Stróże katakumb i kościołów w Rzymie, czuwali całe noce, aby odpędzać handlarzy relikwii, co jak hieny zakradali się do grobów i rozwłóczyli stamtąd szczątki umarłych po całym świecie. Gdyby Bismarck był we Włoszech w dziewiątym lub dziesiątym wieku, toby był nałożył na wieczne miasto kontrybucję wypłacalną w ludzkich kościach, a myśl ta wówczas nie byłaby była dziwaczną. Książęta longobardzcy, jak po złoto do Kalifornii, udawali się do Rzymu po relikwie, jeden książę z tego rodu (Astolf) korzystał z oblężenia Rzymu, ażeby stamtąd wywieść do Lombardii kilkanaście wozów ludzkich kości – jako najznakomitszą wojenną zdobycz.

Odwróćmy jednak oczy, od tych zboczeń ludzkiego umysłu, wyjdźmy z ponurych kaplic na gwarne ulice Rzymu, rozciągające się ponad Tybrem w tysięcznych zakrętach. Fizjonomia tych wąskich uliczek oryginalne, nie powiem, żeby zbyt piękne, nosi na sobie piętno zaledwie, bowiem zejdziesz z głównej ulicy, zaledwie porzucisz Corso albo Ripettę, a już widzisz przed sobą poprzeciągane od kamienicy do kamienicy sznury z porozwieszaną bielizną, albo też ku wielkiemu zdziwieniu, zobaczysz z marmurowych odrzwi wyzierający ogon poczciwej krowy, która nie ma dość głębokiej stajni, aby się całkiem pod dachem pomieścić. Sklepy z jarzynami, serami i wędlinami, taką wonią napełniają powietrze, że głodny nakarmiłby się tutaj samym tylko oddychaniem. Pomiędzy szparagami i zielonym groszkiem, siedzi zwykle otyła włoszka z włosami ugarnirowanymi pierzem i resztkami jarzyn, albo dwóch potomków ludu Grakchów i Mariuszów patrzą sobie bystro w oczy, grając w ulubioną morę. Czasem, czasem, ale nie tak często jak ci się zdaje, szanowny czytelniku, wyjrzy z za kapusty i kalafiorów, towarzyszka godna Fornariny i pociągnie cię mimowolnie swym magnetycznym wzrokiem. Stajesz więc, chcesz się przypatrzyć tej pięknej Rzymiance, o której tyle się nasłuchałeś, ale chrypliwy głos zazdrosnego opiekuna, powie ci z boku passata via i jak nie pyszny musisz iść dalej i do woli się przypatrywać pięćdziesięcioletnim pięknościom.

Jeżeli przypadkowo omnibus, krążący między Watykanem a kościołem Jezuitów, albo fiakier, wiozący ciekawego cudzoziemca wjedzie ci w drogę, to musisz schronić się pod mur, aby nie uczuć niemiłego spotkania, a wtedy masz czas przypatrzyć się, jak w otwartych na ulicę pracowniach, robią ślusarze i stolarze, jak przy wciśniętym gdzieś w kąt ulicy marmurowym basenie kilkanaście praczek najwygodniej z mydłem i z farbką ma do czynienia lub jak z otwartej szynkowni kilku znajomych raczy się czerwonym winem, rozłupując ostrygi, albo krając sery.

Wychodząc raz z tych uliczek na szersze cokolwiek i jaśniejsze ulice, usłyszałem nie zwykły krzyk, rozdzierające wrzaski, jak gdyby się gdzieś paliło, albo jak gdyby w jasny dzień briganti napadli na bezbronnych mieszkańców. Pobiegłem więc w stronę, skąd krzyk wychodził i jakież było moje zdziwienie, gdym zobaczył jadącą krok za krokiem dorożkę, w niej stosy gazet, na których stał jeden starszy redaktor z rozłożoną gazetą w ręku, drugi praktykant redaktorski, w takiej samej pozycji umieścił się koło niego, trzeci siedział na koźle, a cała gromada, mniej więcej obdartych uliczników otaczała doróżkę z pakami gazet w ręku. Od redaktora stojącego w dorożce, aż do najdalszego ulicznika, wszyscy w niebogłosy krzyczeli: Il Popolo! Il Popolo!dieci centesimi! dieci centesimi! – i wpychali każdemu przechodniowi świeży numer dziennika, szarpiąc go za poły i wydobywając takie głosy, jak gdyby sami głusi chodzili tylko po ulicy.

Dziennik mieścił jakąś wiadomość o porażce karlistów w Hiszpanii, co lud obchodziło lubiący dzisiejszego króla i jego rodzinę; stąd więc taki nadzwyczajny dziennikarski ferwor obliczony na kieszenie przechodniów. – Przypomniały mi się nasze wyborcze agitacje, gdzie swego czasu we Lwowie, grono za nadto skwapliwych agitatorów, przechodziło także przedmieścia z okrzykami vivat Smolka! Wtrącając niewinnych przedmieszczan do omnibusu, aby ich zawieźć w tryumfie do oddania głosu, na plac boju, do ratusza!

Bo sprzedaż dzienników w Rzymie odbywa się zwyczajnie, w cokolwiek wprawdzie spokojniejszy, ale zawsze dość krzykliwy sposób: o pewnych, bowiem godzinach, gdy dzienniki wychodzą, kilkudziesięciu kolporterów, biegnie wzdłuż Corso, z rozłożonym dziennikiem, jakby sztandarem w ręku i próbuje w ten sposób szczęścia u publiczności.

W ogóle reklama we Włoszech doszła do wysokiego stopnia doskonałości, a nie masz podobno zdolniejszych do niej ludzi jak synowie Italii. Lada jaki ulicznik, który nie ma pojęcia o retoryce i zapewne poprawnie pisać nie umie, gdy wpadnie na przedmiot, który go zajmuje, tak umie wymownie rzecz przedstawić, tak przekonywająco rozwija swoje dowody, tyle ognia zdoła wlać w mowę o karczochach, że nie jeden mówca parlamentarny do lepszej sprawy pozazdrościłby mu daru wymowy. Wszystkie pochwały sypią się tam w superlatywach, jak w rogu obfitości; stopni średnich, nie zna uliczna włoska wymowa; w niej każdy śpiewak jest nostro divino, a każde mydło do wywabiania plam, lub szwarc do czyszczenia butów „jedyny, nadzwyczajny, nieporównany, niezbędny, konieczny” tak, że gdy wysłuchasz tego potoku słów i zachwalań, musisz przyjść do przekonania, że bez tego mydła, i bez tego szwarcu, ani dnia jednego dłużej istnieć nie możesz.

Kilka razy na placu Minerwy, wychodząc z hotelu, zatrzymałem się, aby posłuchać takich ulicznych krasomówców. Zaledwie krok zrobiłem za hotel, a już mały chłopak, daje mi zielony drukowany afisz, z wielkim napisem Il legittimo Grasso Lucido. Jeszcze czasu nie miałem rozpatrzeć się, co to jest za nadzwyczajne ogłoszenie, a już widzę grupę ludzi rosnącą w oka mgnieniu około obelisku, gdzie o gzyms opiera się z pompatyczną miną jakiś mówca ludowy i wzrokiem znamionującym ważność swego posłannictwa mierzy publiczność. Mówca z ogorzałą twarzą, czapką połataną, w surducie wytartym i zasmarowanym oliwą, w jednym bucie i jednym trzewiku, trzyma jakiś czarny słoik w ręku i powtarza piorunującym głosem kabalistyczne słowa: Il legitimo Grasso Lucido.

Cóż to jest, więc to „Grasso Lucido?” – Czy jeszcze nie wiecie? – oto ów sławny szwarc, co na paryskiej wystawie dostał złoty medal, co jest znany od Lizbony do Konstantynopola, a tajemnica, w jaki się sposób wyrabia przechowała się jeszcze z czasów egipskich i była do dziś dnia w posiadaniu pewnej rodziny, do której mówca należy. Ów szwarc nie mieści w sobie witriolu, nie psuje skóry, nadaje jej połysk, o jakim żaden but nie marzył, słowem: jest to jedyny największy w obecnym świecie wynalazek, równający się z wynalazkami takimi, jak koleje, balony i telegrafy.

Tak! Nie spodziewaliście się nawet, że ów szwarc może mieć związek z ekonomią polityczną, z cywilizacją, pogodą, ze słońcem, z księżycem i gwiazdami – posłuchajcie tylko ze dwie godziny mówcy pod kolumną, a o tym wszystkim dowiecie się i mnóstwo usłyszycie dowodów.

W pierwszej chwili przystępujecie do mówcy z niedowierzaniem, po kwadransie legittimo Grasso Lucido zaczyna was interesować, a gdy już jesteście bliskimi tego, aby kupić słoiczek nadzwyczajnego szwarcu, mówca zmienia głos i przedstawia obok siebie poważnie dotąd stojącego mężczyznę, jako profesora i doktora uniwersytetów w Pizie i Bolonii, który piętnaście tomów napisał o Grasso Lucido i zamierza w tej mierze w Rzymie starać się o katedrę. – „Ty, więc szanowny profesorze – mówi dalej mówca, zwracając się do przedstawionego przez siebie mistrza – ty profesorze! Co całe życie poświęciłeś badaniu nadzwyczajnych skutków mego szwarcu, powiedz, poświadcz, czy ten preparat nie należy do największych dobrodziejstw, jakimi cywilizacja ludzkość obdarzyła i czy najgrubsza bawola skóra szwarcem tym pociągnięta nie staje się miększą od aksamitu, co zdobi piękny biust tej oto siniory, powiedz profesorze i poświadcz, że kłamią ci, co utrzymują, że w tym szwarcu może być witriol, że szwarc ten pali skórę. Czy myślicie państwo, że człowiek jest w stanie połykać witriol, i że nie poparzy sobie wnętrzności? Czy myślicie, że ktoś bezkarnie może żartować z tym piekielnym płynem? – a więc profesor wam dowiedzie, że w tym szwarcu nie ma witriolu.”

Następuje wielka pauza, a szanowny doktor i profesor skwapliwie połyka prawie pół słoika szwarcu, ku wielkiemu zdumieniu otaczającej go publiczności, która po takich dowodach nie może się wstrzymać, aby nie kupić jak największej ilości znakomitego czernidła.

Mówca jednak nie traci przytomności do końca, on chce sprzedać wszystek swój towar, on chce mieć dzisiaj dobre makarony, polentę i butelkę wina na obiad, więc do odchodzących woła: „bierzcie słoik Grasso Lucido za 40 centymów! Co mówię, bierzcie za 35! Nie, nieprawda kupujcie za 30! Co powiedziałem? Skłamałem, dla was, dla przyjaźni, dam po 25 centymów słoik!”

Więc też dla przyjaźni bierze publiczność pozostałą resztę słoików, a mówca i profesor, udają się znów na inny plac, aby zachrypłym głosem sławić dalej zalety, jakie ma Grasso Lucido.

II

Po Panteonie cześć należy złożyć grobowcowi Hadriana, słynnemu zamkowi św. Anioła, co zrazu przeznaczony, na pomnik rzymskiego cesarza, stał się później potężną fortecą, tak ważną odgrywającą rolę w dziejach papieży. Najtragiczniejsze to mury świata, a nie było w papieskim Rzymie dziejowego dramatu, który by się nie odgrywał w grobowcu Hadriana. Od czasów Belizara i Totili, Albrechta i Marozii, od Grzegorza VII i Cezara Borgii, aż do najnowszych czasów ciemne sklepienia zamku św. Anioła słuchały albo jęków śmierci potężnych dawniej władców, albo poważnych westchnień mężów wielkiej duszy, albo też śmiechów i śpiewów pijanego żołnierstwa, co sztandar zwycięski zatchnęło na baszcie.

Jedną z najpotężniejszych postaci, jaką grobowiec Hadriana pamięta był żelazny Grzegorz VII, który upokorzywszy Henryka IV w Canossie i położywszy swą stopę na zgiętym karku niemieckiego cesarza, później sam musiał się schronić przed tym samym cesarzem do zamku św. Anioła, patrzeć przez wąskie okienko, jak cesarz do Watykanu innego wprowadzał papieża i słuchał głosu dzwonów Laterańskiej bazyliki ogłaszającej światu zwycięstwo Henryka, a upokorzenie potężnego niedawno Grzegorza, Grzegorza, co niezużytą jeszcze bronią klątwy przerażał świat cały.

Postać Grzegorza VII stoi w dziejach, obok takich ludzi jak Cezar lub Napoleon I; nie jest to postać spokojnego reformatora, ale męża kutego ze stali, męża, co mógł powiedzieć z Bismarckiem, że wielkie zadania dziejowe, krwią i żelazem się rozwiązują. Całe też jego panowanie jedną było walką, mającą na celu ugruntowanie potężnego papieskiego mocarstwa, co by swymi żelaznymi obręczami, swą niezrównanie zorganizowaną hierarchią ściskało świat cały. – I rzeczywiście zadanie mu się udało, wprawdzie wielki papież umarł na wygnaniu, wprawdzie do przywrócenia władzy papieskiej w Rzymie, sprowadził Saracenów i odwieczne miasto w gruzach pozostawił, ale jego uniwersalne państwo teokratyczne, jego silna organizacja istniała długo i reformacja dopiero za trzęsła jego podstawami. W dzisiejszych czasach, kiedy wielka dewiza „siła przed prawem” na bramie dziejowej jest napisana, w dzisiejszych czasach, kiedy poza działami Kruppa i planem Moltkego, innej nie znamy potęgi, dziwnym się rzeczywiście wydaje sposób, w jaki genialna siła Grzegorza zapewniła panowanie kościelnej hierarchii.

Państwo księży, co broni w ręku nie mieli, prócz krzyża i Ewangelii, prócz błogosławieństwa i klątwy, większy zbudzą podziw, aniżeli nadzwyczajny wzrost azjatyckich i rzymskich zdobywców. Państwo rzymskiej hierarchii można potępiać albo nienawidzić, ale w każdym razie, zostanie ono jedynym zjawiskiem moralnej potęgi, a podstawy tej potęgi, a kamień węgielny do wielkiego gmachu położył niezaprzeczenie mnich Hildebrandt, Grzegorz VII, jako papież.

W zamku więc św. Anioła na grobowcu rzymskiego cesarza, kościelna hierarchia chrzest swój obchodziła, a stojący naprzeciw kościół św. Piotra jest świadectwem jej rozkwitu, koroną jej władzy, ale zarazem i zapowiedzią upadku idei Grzegorza.

Nad świętym Piotrem pracował Bramante, Michał Anioł i Rafael – trzej geniusze podlegli silnej ręce Juliusza II. Wtedy hierarchia oparta na czynach Grzegorza stała najwyżej, wtedy się mogła pokusić o tak nadzwyczajne dzieło. Juliusz II kazał zburzyć dawną poważną bazylikę św. Piotra, w której nawach błąkały się wspomnienia chrześcijaństwa z dwunastu wieków. Na słowo papieskie znikła świątynia, jak znikło państwo Konstantyna i stary kościół Sylwestra. Nowa epoka musiała wznieść nową świątynię, dla zmienionej ludzkości, dla zmienionych wyobrażeń. Lecz gdyby Juliusz II przeczuwał, jak fatalną budowa tej świątyni dla hierarchii miała być wróżbą, byłby wzrok odwrócił od ulubionych planów Bramantego i wstrzymałby młot, co miał burzyć starą bazylikę.

Wiadomo, że zbieranie datków na budowę św. Piotra, stało się powodem tysięcznych nadużyć, będących bezpośrednim powodem niemieckiej reformacji. To też historyk trydenckiego koncylium, mógł złożyć takie świadectwo: „Materialna budowa św. Piotra, spowodowała zwalenie się znacznej części jego moralnej budowy; albowiem żeby zebrać te wszystkie miliony, które pochłonęło ogromne dzieło, musiał następca Juliusza to czynić, z czego wypłynęła herezja Lutra, a ta pozbawiła Kościół wielu milionów dusz” (Pallavicini Storia del Concil. di Trento I c.i.).

Toteż wspaniałe musi być to dzieło, co potrafiło zatrząść monarchią Grzegorza, a jakiejkolwiek ten kościół może podlegać krytyce, przecież zostanie on świątynią nad świątyniami, świadectwem potężnej myśli epoki odrodzenia.

Jak Tytan, podniósł Michał Anioł sztukę zagrzebaną w ruinach starego Rzymu i stworzył taką kopułę św. Piotra, takiego Mojżesza na grobie, Juliusza II i taką Kaplicę Sykstyńską – a dzieła te były dostateczne, aby iskra odrodzenia przeleciała świat, aby nowy duch zawiał od Italii, aby ludzkość zwróciła się do starożytności i na jej doświadczeniu oparta, robiła zdobycze.

Michał Anioł to ów duch potężny, co staje się drogowskazem dla zbłąkanej myśli ludzkiej, to towarzysz Dantego i Kolumba, Beethovena i Szekspira; a dość się przypatrzyć sufitowym freskom Kaplicy Sykstyńskiej, dość podumać nad grobowcami Medyceuszów we Florencji, aby pojąć, jakimi zasobami ducha człowiek ten rozporządzał, jaki ogrom posiadał fantazji!

Losy sprzyjały wielkiemu mężowi, bo za jego czasów, w jego nawet przytomności wydobyto arcydzieło starożytnej rzeźby: Grupę Laokoona i Apollina, który stanął w Belwederze, więc też duch Michała Anioła mógł zaczerpnąć siły ze starożytności i mógł do tak wielkiej wzbić się wysokości.

Nie raz się już gniewałem na fotografie, na drzeworyty, że wpajają w nasz umysł pewne wyobrażenia niby to prawdziwe, a przecież nieodpowiadające istocie rzeczy, przedstawiają nam kształty i rysy pewnej budowli, pewnego gmachu, ale nie dają wyobrażenia o jego wielkości, a nawet na zupełnie fałszywe drogi kierują naszą fantazję. Widząc przed sobą po raz pierwszy kościół św. Piotra dzięki fotografiom, doznaje się pewnego rozczarowania, to rozczarowanie jednak trwa tylko małą chwilę. Zdawało nam się, że zobaczymy przed sobą coś niezmierzonego, coś o tak potężnych rozmiarach, o jakich zaledwie marzyć wolno; tymczasem po pierwszym wejrzeniu zapytujemy się mimo woli, i to ma być ów św. Piotr? – i to mają być owe niezmierne krużganki? – Jak powiedziałem jednak rozczarowanie to trwa bardzo krótko, skoro tylko, bowiem zaczynamy mierzyć te rozległości własnymi krokami, skoro tylko zdołamy już zwracać naszą uwagę na szczegóły, a nie na całość budowli, natychmiast uderza nas owa wielkość, o której tyleśmy słyszeli i przekonujemy się, że stoimy u progu największej, co do rozmiarów świątyni chrześcijaństwa.

Błądząc pod kolumnami u św. Piotra, podziwiając stanze i loggie watykańskie, przedstawia się umysłowi, jak nigdzie indziej charakter i wielkość epoki odrodzenia. Duch ożywiający tę epokę wiał krótko, ale potężnie, Rzym za Juliusza II i Leona X stał się po raz wtóry pochodnią rozpalającą nową cywilizację na wszystkich kończynach świata. Duch czasu, charakter wieków, który później pozostawał na dworze Ludwików, albo rodził się z krwawych czynów francuskiej rewolucji, miał z początkiem XVI wieku na dworze papieskim swoją kolebkę, wtedy postęp był w Watykanie – idee zacofane, przeżyte kryły się w poczerniałych murach łupieskich baronów. Gdy spojrzymy na freski Rafaela, na malowidła Michała Anioła, dziwić się zaiste musimy, jak dalece dwór papieski był wówczas postępowym, jak dalece chwytał się nowych idei, z jaką tolerancją zwracał się ku pogańskiej kulturze, uznając jej wyższość i przekształcając ją w duchu chrześcijańskim. – Cały Olimp sprowadził się podówczas do Watykanu, bogowie pogańscy zaludnili ściany papieskich komnat, idee pogańskie z ideami chrześcijańskimi najzupełniejsze miały uprawnienie.

Proszę się przypatrzyć freskom w Stanza della Signatura, gdzie Rafael przedstawił cały łańcuch nieprzerwanej ludzkiej myśli i ludzkiej cywilizacji. Jest tam filozofia i teologia, jest prawodawstwo i poezja. Zbawiciel zasiadł z patriarchami, apostołowie, papieże i średniowieczni święci z ateńskimi filozofami. Apollo i muzy zgadzają się z nowożytnymi poetami, Justynian i Trebonianus z papieżem, wydającym dekretalia, z Grzegorzem IX, Tomasz z Aquinu i Savonarola na tej samej mieszczą się ścianie. Nowożytny chrześcijanizm podaje rękę starożytnemu państwu na papieskim dworze.

Nic tak nie uwydatnia ducha tej epoki, jak Stance Rafaela, a to, co tam widzimy, znajdujemy potwierdzone w ówczesnych dziejach. Papieże do tego stopnia przejęli się wówczas starożytną cywilizacją, że np. Juliusza II nie uderzyło, to gdy jakiś kaznodzieja w Wielki Piątek porównywał go do Jowisza, a Chrystusa do Decjusza albo do Kurcjusza. Kardynałów zwano podówczas z rzymska senatorami, świętych bez ceremonii bogami (dii i deae), a tytuł starożytny divus do papieży był zastosowany. Konserwatorzy Rzymu, odnawiając cysternę na Kapitolu, napisali na niej jak starożytni Rzymianie: „Napełniaj deszczem o Jowiszu to naczynie, któreśmy ufundowali i spuść łaskę swą na naczelników tej skały”.

Odrodzona sztuka, nie święciła większego tryumfu jak na dworze Leona X Medyceusza. Dzieje nie pamiętają dworu świeckiego monarchy, który by tak dalece przedstawiał wszystkie zalety i wady swej epoki jak dwór papieski. Muzyka, rzeźba, malarstwo, przedstawienia sceniczne, piękne kobiety, wszystko to jednoczyło się, aby Watykan otoczyć nieporównanym blaskiem, zamienić go w pałac, w którym dowcip i intryga, wielkie myśli i wielkie dzieła, harmonijnym były związane węzłem.

Dziwna rzecz, że w dziejach najświetniejsze epoki pod względem sztuki i literatury zwykłe graniczą z epoką moralnego upadku społeczeństwa. Zjawisko to kilka razy w historii się już powtórzyło: świetne czasy rzymskiej literatury za Augusta graniczą o miedzę z czasami największego zepsucia i zdemoralizowania rzymskiego społeczeństwa, czasy Ludwika XIV słyną zarówno znakomitymi pisarzami jak i kobietami, które o dowcip, ale nie o cnotę posądzać można; malarze tacy jak Delaroche, Ary Sheffer, pisarze jak Dumas, George Sand, Wiktor Hugo, Lamartine poprzedzają Sedan i żyją w czasach, gdzie damy dworu, biorą mody od paryskich gryzetek. – To też nie dziwi, że i za Juliusza II piękna Imperia z Ferrary, zgromadzała u siebie cały dwór papieski, a na wieczorach u niej były odczytywane nowele Boccaccia. Jej salony tak dalece jaśniały, przepysznymi kobiercami, obrazami, wazami, pięknymi książkami i meblami w stylu odrodzenia, że poseł hiszpański, plunął tam raz w twarz lokajowi, nie chcąc powalać rzadkiego dywanu. Kobiety poważne jak Veronica Gambarra albo Vittoria Colonna, wyjeżdżały z Rzymu za Leona X albo zamykały się w klasztorach, nie chcąc się w towarzystwie spotykać z kobietami, co w myśl ducha czasu, w myśl epoki odrodzenia, chciały także wskrzesić nazwę rzymskiej hetery.

Cała część Rzymu za Tybrem od strony Watykanu, od mostu św. Anioła, aż po krańce Lungary, nosi na sobie do dziś dnia piętno odrodzenia i dowodzi, że papieże stali na czele tej wielkiej epoki i jej dziełami się otaczali. Juliusz II z gorączkową gwałtownością chciał według swego planu cały Rzym przeistoczyć, a namiętność wznoszenia nowych budowli, odziedziczył po Roverach, po swym wuju Sykstusie. Ogromne koszty, brak pieniędzy, nie dozwoliły mu doprowadzić tego przedsięwzięcia do skutku; dlatego też tylko najbliższe okolice Watykanu, radykalnym uległy zmianom. Juliusz odnowił ulice Julia, Celsi, Judäorum, delle botteghe oscure i Lungarę. Bramante na wielką skalę składał plany, a Domenico Massimi i Geronimo Pichi byli jego edilami. Lungarę, co dzisiaj na każdym kroku świeci ubóstwem, chciał Juliusz zamienić na jedną z najpiękniejszych ulic; u końców Lungary pozakładał kardynał Farnese i rodzina Riarii pyszne wille i ogrody, a bankier papieski Agostino Chigi wzniósł willę, słynną do dziś dnia pod nazwą Farnesiny. Bankier ten jest najznakomitszym mecenasem epoki odrodzenia; odziedziczywszy ogromny majątek zrobiony jeszcze za czasów Borgiów, pomnażał go ciągle, miał stosunki handlowe z całą Europą, a w Oriencie zwano go „wielkim chrześcijańskim kupcem”. Osobisty przyjaciel Juliusza, pożyczył mu bez procentu 400.000 dukatów na zastaw tiary Pawła II. Takiemu więc potentatowi pieniężnemu udało się pozyskać Rafaela do malowania obrazów dla jego willi; Chigi przejęty ideami odrodzenia, widząc doskonałość tylko w starożytnej sztuce i w starożytnej tradycji, nie rad był w swej willi znieść nic, co by przypominało Chrystianizm, ale chciał ją napełnić pamiątkami greckich i rzymskich podań. Temu życzeniu potężnego bankiera, zawdzięczamy Galeteę Rafaela i jego sławną kompozycję przedstawiającą Amora i Psyche.

Willa Chigi, stanęła więc, obok loggii i stanzów watykańskich, jako najznakomitsze dzieło epoki odrodzenia, w dziedzinie malarstwa; po śmierci jednak Agostina zachwiała się fortuna Chigich, willa była sprzedana Kardynałowi Aleksandrowi Farnese, później zaś przeszła na własność książąt Parmy, zawsze pod nazwiskiem Farnesiny.

Niecierpliwy Juliusz, chciał przez jedną noc przeistoczyć ciężkie gmachy Watykanu, chciał połączyć z nimi Belweder i wznieść wspaniały cyrk na turnieje i sceniczne przedstawienia. Bramante plan wykończył, nocami pracowano nad jego przeprowadzeniem, śmierć jednak zaskoczyła znakomitego papieża, wykonanie planu zostało przerwane: wszystko jednak, co architektonicznie piękniejszego znajduje się w gmachach watykańskich, zawdzięcza swój początek, owym czasom gorączkowej pracy Bramantego i żelaznej woli Juliusza.

III

Jest podanie, że gdy w średnich wiekach, wykopano pierwszą statuę starożytnej Wenery przybiegł do niej rzymski młodzian i zachwycony piękną postacią, włożył jej swój pierścień na palec. Wenus jednak zagięła palec i pierścień przy niej pozostał. Legenda ta w prześliczny sposób, przestawia nam, owe zaręczyny starożytnej sztuki ze średniowiecznym geniuszem, z których wyszła epoka odrodzenia. Geniusz Michałów Aniołów i Dantów pokochał młodą zawsze starożytność, a zaiste miłość ta nie mogła się zrodzić gdzie indziej jak na włoskiej ziemi, nie mogła gdzie indziej jak u stóp Kapitolu w jasny wybuchnąć płomień.

Bo też ów Kapitol, wielki swą potęgą, swą wielkością, zdumiewał świat cały, do niego przywiązały się najpiękniejsze Rzymian tradycje, na nim jeszcze naród obchodził swe gody, na Kapitolu odgrywał się dziejowy dramat, którego aktorami byli Cezary, Mariusze, Sulle i Grakchowie; tam stała świątynia Jowisza, najznakomitsza w państwie rzeczypospolitej, a średniowieczna legenda, chcąc wyrazić znaczenie tej świątyni, powiada: że w niej było tyle posągów, ile prowincji hołdowało potężnemu Rzymowi. Każdy posąg miał u szyi zawieszony dzwonek, a jeżeli która z prowincji powstała, posąg będący jej przedstawicielem, magiczną poruszony siłą, potrząsł głową i zadzwonił tak, że augurowie będący w świątyni, mogli zwołać senatorów i oznajmić im, że niebezpieczeństwo zagraża rzeczypospolitej.

Przez długie wieki więc ów Kapitol rządził światem, dyktował prawa narodom, a swym przepychem dodawał blasku odwiecznej Romie.

Gdy jednak państwo rzymskie runęło, gdy chrześcijanizm zatknął krzyż na miejscach, gdzie dawniej cezarów orły się unosiły, Kapitol zamienił się w gruzy, mchem porósł, a mirty i akacje wybujały na tych miejscach, gdzie dawniej senatorowie stanowili o losach ludów. Grobowe milczenie pokrywało więcej jak pięć wieków najpoważniejsze miejsca historycznej ziemi, a smętny spokój zdobił te ruiny. W IX dopiero wieku, skromny kościółek św. Maryi na Kapitolu, powstał na gruzach i przypominał Rzymianom wielkie ich dzieje. To też skoro tylko Rzym zaczął się cokolwiek otrząsać z barbarzyństwa, w jakie popadł w pierwszych wiekach po Chrystusie, skoro tylko poczucie obywatelskie w ludności rzymskiej kiełkować zaczęło, natychmiast Kapitol stał się znów punktem środkowym spraw municypalnych, a w XI wieku tam zwoływano ludność na wiece i do broni. Był to jednak nader słaby odblask dawnej chwały, jaki zaczął otaczać omszałe gruzy, uśmiech losu, wobec dawnej potęgi!

Najżywsza wyobraźnia nie wystarczyłaby, aby odmalować grozę tych ruin, oplecionych bluszczem i powojem, a mnich Kapitoliński siedzący na złamanej kolumnie świątyni Jowisza, mógł tam snadnie dumać nad znikomością dzieł ludzkich. Był czas, gdzie papieże mnichom darowali Kapitol, a mnisi sadzili tam kapustę, odmawiali różańce i biczowali się dla chwały Bożej. Naród rzymski tak wówczas upadł (za Anakleta II), że nie czuł nawet zniewagi wyrządzonej jego przeszłości, iż własność publiczną, miejsce narodowej chwały, rozdano pomiędzy prywatnych właścicieli.

Jeden znakomity mąż wieków średnich, Cola di Rienzo zrozumiał całą wagę przywiązanej do Kapitolu tradycji, wiedział on, że gdy się oprze na tarpejskiej skale, gdy pamięć trybunów wskrzesi w rzymskim ludzie to, choć na chwilę zdoła poruszyć w nim narodową dumę, choć na chwilę wyrwać go z odrętwienia. Na Kapitolu założył ostatni trybun swoją siedzibę, stamtąd chciał zniszczyć dumne rody Orsinich i Colonnów, stamtąd zamierzył orłem wylecieć w pole i postawić dawną, potężną rzeczpospolitą rzymską. Cola nie obliczył się jednak z siłami, za wysoko stawiał ówczesny lud rzymski, zdemoralizowany nędzą i domową wojną, więc jako bohater upadł pod brzemieniem fatalizmu, musiał opuścić Kapitol i marzenie o wolnym Rzymie, a pozostawić ojczyznę na łup możnych rodzin, które zbroczone krwią własnego kraju, jak sępy się kryły w nieprzystępnych murach, dopóki ich nie dosięgła prawica takich Grzegorzów i Juliuszów.

Na dzisiejszym Kapitolu znów spoczywa myśl Michała Anioła, znów jak w Watykanie i u św. Piotra, duch wielkiego męża wybił na tych murach swe piętno. Trzy wielkie gmachy, zamykające z trzech stron kapitoliński pagórek, na który się z czwartej strony po wspaniałych, kolosalnych wychodzi schodach, oto dzisiejszy Kapitol, wykonany po największej części według planów Michała Anioła.

Schody prowadzą na podwórze ze sławną brązową statuą Marka Aureliusza, w gmachu po prawej stronie znajduje się Walhala sławy, nowożytnych Włoch, a marmurowe biusty znakomitych mężów, od Petrarki, Arnolda z Brescii i Dantego aż do Mazziniego, mają nauczyć młode pokolenia, jak marzyć i gdzie dążyć mają. W tym samym gmachu, są biura rzymskiego municypium i galeria obrazów. Gmach znajdujący się naprzeciwko, mieści muzeum sztuki plastycznej, gmach zaś środkowy salę municypalną i inne publiczne miejskie lokalności.

Z boku za muzeum ukrył się mały kościółek Sta Maria in Araceli, z którego założeniem następująca się wiąże legenda.

Gdy rzymscy senatorowie widzieli piękność i potęgę Oktawiana, przyszli do niego i powiedzieli mu, że go chcą ubóstwiać, widocznie bowiem któryś bóg w nim zamieszkał. Oktawian zadziwiony tym nadzwyczajnym poselstwem prosił ich o kilka dni zwłoki i tymczasem poszedł się radzić Tybrutyńskiej Sybilli. Sybilla trzy dni pościła, a po takim przygotowaniu, odpowiedziała mu, że prawdziwy Bóg, król wieków przyjdzie wkrótce z nieba. Gdy Oktawian słuchał Sybilli, niebo się otwarło i wielki głos zawołał: „oto jest ołtarz Syna Bożego”. Więc rzymski cesarz wzniósł ołtarz na Kapitolu, a lud rzymski mówił, że to góra ubi est ara filii Dei, skąd później nazwa Araceli powstała.

Wieki średnie chętnie wiązały legendą epokę chrześcijaństwa z pogańskimi czasami i nie tylko Oktawiana, ale co więcej postać Wirgiliusza przerobiły po swojej myśli, kazały mu w starożytności przepowiadać przyjście nowej ery, a udzieliwszy mu raz już nadprzyrodzonej siły, mówiły o nim, że jako czarnoksiężnik żyje pomiędzy średniowiecznym ludem i jak dzisiejszy żyd wieczny tuła się po świecie, najczęściej po Rzymie i Neapolu.

Przejęty wielkością, dziejów Kapitolu, wchodziłem z poważną myślą na schody Michała Anioła; często jednak bywa, że najpoważniejsze chwilę w życiu wiążą się z faktami, wprowadzającemu nas wprost przeciwne usposobienie. I mnie się też tak stało na Kapitolu. Zastawszy bowiem o rannej godzinie zamknięte jeszcze muzeum, poszedłem oglądać biusty Dantów i Mazzinich; jakież było jednak moje zdziwienie, gdy w przedsionku narodowych pomników włoskiego ludu, zobaczyłem ze trzydzieści nianiek z dziećmi wesoło rozmawiających w najróżnorodniejszych grupach. Z przyległego pokoju słychać było tale przenikliwy głos dziecka, że ten głos mógłby pobudzić do życia kapitolińskie posągi.

I cóż to było za zgromadzenie nianiek i dzieci – zapytacie – na Kapitolu? Szczepiono ospę. Tam gdzie Mariusz rozkazy wydawał, tam skąd Cola di Rienzo przemawiał do ludu, cyrulik zręcznie lancet zapuszczał, a śmiechy wesołych Włoszek rozległy się po najpoważniejszym gmachu w świecie.

Kapitol nosi już ślady nowych rządów, a rada miasta Rzymu, mówiąc po naszemu, kazała wmurować w gmach, w którym jest muzeum, wielką marmurową tablicę, opowiadającą, że dnia 31 grudnia 1870 r. stamtąd pokazał się Wiktor Emanuel po raz pierwszy rzymskiemu ludowi. Rok 1870 zresztą zaprowadził znaczne zmiany w Rzymie w nazwach ulic, placów – a jak nie ma żadnego miasteczka we Włoszech gdzieby nie było ulicy, albo placu Cavoura i Garibaldego, tak i w Rzymie dwaj ci mężowie nowych Włoch, zajęli w tym względzie zaszczytne miejsca.

Po Kapitolu i po Wiktorze Emanuelu, przypomniałem sobie dzisiejszy włoski parlament, otóż sala obrad znajduje się nie pomnę już w jakim pałacu, w pobliżu placu Cavoura. Dowiedziawszy się, że się posiedzenia odbywają, poszedłem oglądać zastępców włoskiego ludu i porównywać ich z wiedeńskimi ojcami banków, kolei żelaznych – a przy tym i narodów.

Wielki sztandar włoski, powiewał nad parlamentem, przybite ogłoszenia zapowiadały początek posiedzenia na godzinę drugą po południu. Po długiej peregrynacji po schodach i korytarzach znalazłem się sam jeden tak na galerii, jak i w całej sali, miałem więc czas przypatrywać się wielkiemu portretowi Wiktora Emanuela, zawieszonemu nad krzesłem prezydenta i biustowi następcy tronu. Sala świeża, nowa, tak jak i parlament, widocznie prowizorycznie tylko urządzona, ale wielkim odznaczająca się gustem. Dwa tylko kolory panują w całej sali: naturalny kolor politurowanego drzewa i niebieskiej materii na ławkach, krzesłach i oparciach. Urządzenie całe proste, ale nadzwyczaj gustowne, a ci co stawiali prowizoryczną budę wiedeńskiej rady państwa, mogliby do Rzymu pójść na naukę, że i tymczasową salę obrad można ze smakiem urządzić.

Przypatrzywszy się dokładnie i sufitowi, i posadzce, i krzesłom, i oknom, skonstatowałem, że już w pół do trzeciej, a w sali jeszcze pusto i muchę przelatującą można by słyszeć; spoglądałem, więc raz jeszcze na ogłoszenie przybite na ścianie, czy się przypadkiem nie pomyliłem, co do dnia i godziny i czy panowie posłowie nie mają dzisiaj wakacyji. – Ale nie! – przecież portier mnie wpuścił i służący na górze odebrał bilet wstępu, więc oczywiście będzie posiedzenie, tylko się panom posłom nie spieszy. Ze zwątpienia więc i gorąca oparłem się o miękki fotel i nawet nie spostrzegłem się, jak zacząłem marzyć o różnorodnych parlamentach: a Pitt, Favre, nieboszczyk Mühlfeld i Berger, Lanza, Visconti-Venosta i p. Zyblikiewicz układali mi się w pompatyczny obraz. Jakieś stuknięcie przebudziło mnie! – a to kapelusz spadł mi pod ławicę; dzięki więc kapeluszowi nie usnąłem zupełnie, spojrzałem na salę i zobaczyłem jednego, jedynego posła w całej sali, który z założonymi na krzyż rękami, także o czymś marzył, a tylko zapewne nie o Mühlfaldzie i p. Zyblikiewiczu. – Ów poseł był tak łysy, ale tak łysy, że w całej Galicji nie widziałem równie łysego człowieka, miał twarz zupełnie ogoloną, długi nos, grube usta i brązowy surdut, a dzisiaj go jeszcze mam przed oczyma, bo się mu przypatrywałem przeszło pół godziny. Gdyby nie ów poseł, byłbym był stracił cierpliwość i nie czekał na otwarcie posiedzenia, on mnie jednak nauczył cierpliwości, jemu mam zawdzięczyć, że widziałem wcale nie ciekawy włoski parlament.

Koniec końców, około czwartej, a więc we dwie godzin po zapowiedzianym terminie, zaczęła się sala zaludniać. Kilkudziesięciu posłów zajęło miejsca i przy bardzo szczupłym komplecie zaczęło obradować nad jakąś ustawą zupełnie podobną do naszej ustawy o „Kopytkowym dla Stanisławowa”, chodziło tam podobno o małe miasteczko Normę, w górach Wolsków położone.

Bogatych wrażeń, więc nie odniosłem z włoskiego parlamentu, świetnych mów nie słyszałem; szkoda, że Włosi nie potrzebują rok rocznie przechodzić febry adresowej debaty, w takim razie, może miałbym był sposobność świetniejsze z ich parlamentu wynieść wspomnienie.

Znudzony wracając z parlamentu, spotkałem mojego Niemca, owego starego kawalera; towarzysza table d’hôte, a gdym mu zaczął opowiadać o smutnie spędzonych kilku godzinach, Niemiec chciał mnie za cierpliwość wynagrodzić i obiecał mnie zaprowadzić do znajomego włoskiego malarza, z którym mieliśmy pójść oglądać – modele.

Któż nie słyszał o rzymskich modelach, o owych pięknych Transtewerankach, których portrety pod tysięcznymi postaciami widzimy w najróżnorodniejszych obrazach. W malowniczych kostiumach Rzymianek, albo Neapolitanek, siadają owe modele na schodach hiszpańskiego placu i stamtąd się rozchodzą po malarskich pracowniach, aby dzisiaj przedstawiać westalkę, jutro Wenerę, Madonnę lub bachantkę, Psyche albo pokutującą Magdalenę, boginię lub niewolnicę. Biedna dziewczyna, wiecznie musi być posągiem, po kilka godzin nieporuszenie w jednej stać pozycji, już to w przepysznych szatach, jakiej Matyldy Toskańskiej lub angielskiej Elżbiety, już to w skromnym ubraniu Beatrice Cenci, już to nareszcie przybierać sobie najwłaściwszy sobie kostium wieśniaczki z Kampanii lub mieszczki z Rzymu i Albano.

Gdyby, jaki Musset albo Murger zechciał dotknąć życia tych istot, które całą swą młodość za bierne służą ideały, znalazłby w nim może więcej poezji, jak w życiu paryskich gryzetek, sławnych z pięknych powieści, ale nieistniejących już od czasów drugiego cesarstwa.

Jak fotograf, gdy ustawia swoją ofiarę, podnosząc jej głowę, układając rękę, poprawiając fałdy na sukni, stara się ją o ile możności zbliżyć do swoich artystycznych pojęć, tak malarz rzymski zanim usiądzie przed sztalugą, tyle natrapi ów biedny na wieczną cierpliwość skazany model, że patrząc się na to, rzeczywiście na myśl przychodzi, iż zarobek dziewczyny – modela, jest jednym z najcięższych zarobków.

Fotograf swemu klientowi każe czekać kilkadziesiąt sekund, malarz jednak wymaga, aby model kilka godzin nieporuszony w jednej pozostawał pozycji, można sobie więc wyobrazić, jakim zasobem cierpliwości trzeba być zaopatrzonym, aby miesiące i lata móc znosić malarskie kaprysy ćwiczenie jednak we wszystkim do nadzwyczajnych doprowadza rezultatów, to też żywe modele, już nie tylko co do cierpliwości, ale i co do układania się w malowniczych pozycjach, co do plastyczności w ruchach nie zwykłą osiągają doskonałość. Nie pomnę już jak się nazywa jeden z najsławniejszych w Rzymie przedsiębiorców, dostarczających modeli do malarskich pracowni, który w grupowaniu różnych scen, w znajomości perspektywy, doszedł do takiego mistrzostwa, że znakomici nawet malarze, zasięgają jego rady i wiele bardzo szczęśliwych mu zawdzięczają pomysłów.

Ponieważ nie każdy z początkujących zwłaszcza malarzy, jest w stanie opłacać pięknego modela, więc kilku jest przedsiębiorców, mających własne sale amfiteatralnie urządzone, w których za niewielką opłatą, kilkudziesięciu malarzy może w jednej chwili zdejmować rysunek z jednego modela.

Do takiej sali zaprowadził mnie znajomy Niemiec, a było to na Via Claudiana.

Uzbroiwszy się w teki i ołówki, aby mieć pozór malarzy, weszliśmy do niepokaźnej kamienicy, a jakiś chłopak zaraz nam pokazał drzwi do sali i wywołał przedsiębiorcę. – Kampania się już rozpoczęła, rylce i ołówki były w pełnym ruchu, więc cichaczem weszliśmy do sali i stanęliśmy przy bocznych pulpitach. Oryginalniejszego widoku trudno sobie wystawić: na środku sali, na podwyższeniu, zielonym przykrytym suknem stał model przedstawiający Dianę; model żywy, piękny, bez żadnego stroju. W około z pięćdziesięciu przynajmniej malarzy w różny sposób zdejmowało z niego rysunek.

Jakiś długowłosy artysta, miał cały szaflik miękkiej gliny koło siebie i właśnie mozolił się nad wyrównaniem ramienia swojej glinianej Dianie: nalepiał, zeskrobywał i znów nalepiał, ale miał jakieś nieszczęście do tej pracy, bo model nie w porównaniu kształtniejszym szczycił się ramieniem, aniżeli posąg artysty. – Inny, siwy już staruszek – podobno Anglik, miał przed sobą skończoną gipsową Dianę i jeszcze ją tylko wykończał. Bardzo on model wyidealizował, a z wielkim zajęciem pracował właśnie nad wielkim palcem u nogi wystającym z rzymskiego sandałka. Myśmy za późno nadeszli, więc nie najlepsze nam się dostało miejsce, i gdybyśmy byli malarzami, to umielibyśmy rysować chyba artystycznie z tyłu ułożoną fryzurę, bogini łowów, rzymskiego jej nosa, w żaden jednak sposób nie moglibyśmy przenieść na papier, model bowiem nos i oczy miał zwrócone, do artystów, naprzeciwko nas siedzących.

Po chwili jednak opróżniło się jedno miejsce naprzeciwko, więc poszedłem tam i mogłem sobie już wyrobić zdanie o całości Diany, która jak posąg stała nieporuszona i oko jej tylko padało chwilami na jakiegoś garbatego rzeźbiarza, który widocznie skamieniałą Dianą w dobry wprowadzał humor.

Prawdziwie jednak komiczną była scena, gdy po skończonej godzinie gospodarz zarzucił płaszcz na Dianę, a bogini spiesznie uciekała do przyległego pokoju, szczęśliwa zapewne, że na dzisiaj jej zadanie spełnione…

IV

Palmę pierwszeństwa, co do powagi, wielkości i wspomnień, wydziera Kapitolowi Forum Romanum i Palatyńskie wzgórze. Jest to część miasta, dzisiaj prawie nie zamieszkała dawniej zaś będąca środkiem życia, nie tylko Rzymu, lecz całego świata. Archeolodzy obdzierają wszędzie we Włoszech starożytne ruiny z ich najpiękniejszych ozdób; prowadząc systematycznie roboty około ich odkopywania. Ruiny tak są związane z mchem, powojem, krzakiem akacji i bukszpanu, że odejmując im otaczający je świat roślinny, połowę im odejmujemy uroku.

Niestety nigdzie się to bardziej nie daje uczuć, jak na Forum i na Palatynie. Gdy pierwsze na Forum rzucimy spojrzenie, przychodząc z Corso wąskimi uliczkami, przedstawia się nam mała pagórkami otoczona dolina, na której tuż koło nas, głęboko jednak pod brzegiem, wznosi się łuk tryumfalny Septima Severa, po prawej ręce prześliczne trzy kolumny, będące jednym z najcenniejszych zabytków starożytnej architektury; tu i owdzie jeszcze jakieś szczątki połamanych marmurów, a na środku, ogromnej wielkości doły, w których pracują robotnicy, jak gdyby kopali fundamenta i piwnice na gmachy, co tam powstać mają. Wprawdzie w skutek pracy tych robotników, wiemy gdzie stała Bazylika Julia, gdzie było „rostro”, którędy prowadziła „Via Sacra”, ale zieloność znikła na całej dolinie, a chcąc oku dać odpoczynek, musimy spojrzeć na leżące na wzgórzu przed nami farnezyjskie ogrody.

Wysokie w pobliżu siebie leżące pagórki, poprzedzielane głębokimi dolinami, oryginalną starożytnemu Rzymowi nadawały postać. W dolinach skupiały się domy i kamienice ludzi niezamożnych, na wzgórzach się rozsiadały patrycjuszowskie pałace. Najwybitniejsza część była właśnie około miejsca, gdzie dzisiaj rozkopują ruinę Forum, tam w bliskości siebie zgromadziły się trzy najważniejsze pagórki, a mianowicie wzgórza kapitolińskie, stromo skałą tarpejską spadające ku dolinie, na której było Forum; wzgórza palatyńskie, siedziba Cezarów i arystokracji, tudzież wzgórza Eskwilińskie, również stanowiące część miasta, zamożnej ludności. Dzisiejszy Rzym, a mianowicie ów las ulic i uliczek, zajmujący całą przestrzeń od Kwirynału i Kapitolu, aż po Tyber, stoi na miejscu pustym jeszcze za rzeczypospolitej i jako Pole Marsowe, służącym na wojskowe popisy młodzieży. Dopiero za czasów cesarzy, domy zalały tę całą równinę, a punkt ciężkości demokratycznego miasta przeniósł się spod pagórków nad szeroki Tyber. Rzym jednak rzeczypospolitej był praktyczniej i zdrowiej położony, aniżeli Rzym Cesarów, wylewy, bowiem Tybru i malaria najbardziej się w ciągu wieków dawały czuć w części miasta położonej na Polu Marsowym i niejednokrotnie straszne tam sprawiały spustoszenie.

Starożytny Rzym był nadzwyczaj ubogi w obszerne place i szerokie ulice, a Forum, które ze wszystkimi swymi gmachami, według dzisiejszych wymiarów, mieściło się na dolinie 300 łokci długości, a od 50–100 łokci szerokiej, miało jeszcze największe wolne przestrzenie. Można sobie więc wyobrazić, jak wąskie musiały być uliczki plebejuszowskiego Rzymu i jak się tam ludność cisnęła.

Więcej może jak Forum, ciekawy byłem zobaczyć Palatyńskie wzgórze, z którym się wiąże historia rzymskich cesarzy, tak tragiczna, tyle wielkich, a zarazem strasznych mieszcząca w sobie postaci. Na Palatynie mieszkał Cezar, August, ów Talma czy Dawison rzymskiego cesarstwa, nieporównanie grał tam swoją komedię życia, w tych murach Tyberiusz zgryźliwy i skryty, wszystkich podejrzewał i ufał tylko temu, kto mu własnego syna zamordował; na tym wzgórzu, Nero myślał nad zamordowaniem własnej matki i Kaligula szalał w rozpuście; tamtędy przesunęły się widma Galby i Domicjana. Ta ziemia więc niejedną umiałaby opowiedzieć tragedię, która mimo strasznych annałów Tacyta lub Swetoniusza nie doszła do naszych czasów.

W średnich wiekach, na gruzach pałaców cesarzy, kardynał Farneze założył ogrody, dotąd jego noszące nazwę. Prócz ogrodów, ze dwa klasztory z winnicami mieszczą się na ludnym niegdyś wzgórzu – o to spokojna teraźniejszość Palatynu!

Archeologia jednak i tutaj rozpoczęła swoje potrzebne spustoszenia, a gdyby kardynał Farneze przeczuwał, jak niemiłościwie uczeni dziewiętnastego wieku, popsują mu jego ogrody, to by je stawiał na mniej historycznym miejscu. Tych uczonych jednak po części trzeba uniewinnić, tradycja bowiem pozostała, że w farnezyjskich ogrodach Michał Anioł odszukał Laokoona, a złe języki, które niestety i w historii istnieją – powiedziały: że Rafael, szukając tam starożytnych zabytków, natrafił na otwór, prowadzący do komnat zagrzebanego w gruzach pałacu Nerona. Tam Rafael przypatrzył się freskom starożytnym, których w średnich wiekach, nikt przed nim nie widział, zasypał szczelnie otwór i – w loggiach watykańskich, wiele rzeczy wymalował, które starożytny zdradzają początek.

Jak mówię jednak, zdanie to pochodzi od złych języków proszę się, zatem na mnie nie oburzać, jeżeli powtórzyłem, że Rafael czasem pozwalał sobie rzeczy cudze za swoje wydawać. Widać, że się to zdarza nie tylko zwyczajnym ludziom, ale i potężnym geniuszom.

Nieznośna archeologia, więc porozkopywała podobnie jak Forum, całe Palatyńskie wzgórza, ażeby turyście wszelką jeszcze odjąć iluzję, poumieszczała napisy takie, jak na grządkach w botanicznym ogrodzie: że na tym miejscu była świątynia Fortuny, Cybeli lub Junony, tam znów był pokój Augusta, ówdzie komnata Tyberiusza lub Nerona itd. Z pomocą więc tych tabliczek mieszczących zwyczajnie jeszcze tekst wyjęty ze starożytnych pisarzy odnoszący się do miejsca, które wskazują, możesz orientować się w labiryncie zabudowań, co niegdyś na tych miejscach istniały.

Mówią, że na Palatynie zaprzągł Romulus ów sławny pług, z którym mu się tak dobrze powiodło, że oborał sobie małe tylko miasteczko, a to miasteczko urosło w stolicę świata. Ale też Romulus mądrze ten pług uprzągł, tak bowiem orał, aby skiba szła do środka, a tym samem żyzną wewnątrz murów zostawiała ziemię; co więcej: do pługa zaprzęgi wołu i krowę, wół szedł na zewnątrz koła, które pługiem zakreślał, krowa zaś z tej strony, gdzie skiba padła; a miało to znaczyć, że na zewnątrz ma panować siła i odwaga, wewnątrz ma być dostatek a ziemia mlekiem ma płynąć.

Romulus miał szczęśliwą rękę, bo rzeczywiście jeżeli już nie w całym Rzymie, to na Palatynie, po najpóźniejsze wieki panował dostatek, a nawet, bogactwo. Plebs nigdy się nie poważył mieszkać na wzgórzu Romulusa uświęconym tradycją. Za czasów rzeczypospolitej mieszkali tam najznakomitsi mężowie: Grakchowie, Cicero, Agrypa mieli tam swoje pałace, aż nareszcie całe prawie wzgórze zajęli cesarze, a co więcej połączyli znajdujące się tu cesarskie pałace z pałacami na sąsiednim wzgórzu, na Eskwilinie tak, że jakiś dowcipniś za czasów Nerona musiał powiedzieć Rzymianom: „Wynoście się zawczasu tam skąd przyszliście – do Veji, bo tutaj wkrótce cesarskie pałace zajmą cały Rzym, jeżeli nawet i Veji jeszcze nie zagarną”.

Istniejąca dotąd w części kilkupiętrowa galeria i kolumnady, które wzdłuż całej doliny, pomiędzy jednym a drugim wzgórzem ciągnęły się, aby Cezar mógł po marmurach i dywanach przejść z jednego pałacu do drugiego, świadczą jeszcze o ogromie tych zabudowań i o ich świetności. Augustus mieścił się jak mógł na Palatynie i tam miał swój pałac, Neronowi już było za ciasno, więc dwa pagórki zabudował swymi pałacami, łączył je krużgankami, po pod które jak po pod mosty, zwyczajni śmiertelnicy, z jednego przedmieścia na drugie przejeżdżać mogli. Przepychem przewyższał inne pałace tak zwany „Złoty Dom” Nerona, którego ślady znajdują się na Palatynie. Do dziś dnia zachowanych jest w całości kilka komnat, z mozaikami i świeżymi jeszcze freskami, świadczących o wspaniałości całego gmachu. Muzea watykańskie i kapitolińskie wzbogaciły się głównie rzeźbami znalezionymi w gruzach tych pałaców i palatyńskich świątyń. Neron, jako budowniczy, miał znakomite pomysły, a lubiąc przepych, nie mógł się pomieścić w pałacach, które dla Augusta jeszcze były wspaniałe.

Przyzwyczailiśmy się wierzyć, że Nero Rzym podpalił, aby mieć widok palącej się Troi, i że z lirą w ręku przypatrywał się strasznemu płomieniowi pożerającemu miasto. Skutkiem tego przyzwyczajenia, nie możemy sobie już inaczej przedstawić okrutnego cesarza, jak w ten sposób, w jaki go obecnie znakomity młody malarz niemiecki p. Wildbrandt przedstawił, z wieńcem laurowym, kroczącego po zgliszczach stolicy, którą poświęcił chwilowej swojej fantazji. – Nieraz przykro nam bywa, gdy się musimy rozstać z pewnymi historycznymi wyobrażeniami, gdy świetna i poetyczna tradycja ustępuje przed ścisłą krytyką. Przypominam sobie, jak przed laty p. Łepkowski gniewał się w jakimś piśmie na p. Rogawskiego, który chciał mogiły Wandy i Krakusa obedrzeć z ich tradycji i inną zupełnie wywieść ich historię, aniżeli tę, która się ugruntowała w polskim społeczeństwie i zyskała sobie najzupełniejsze prawo obywatelstwa.

Otóż i niejednemu miłośnikowi rzymskich dziejów, niejednemu przyjacielowi czasów, w których chrześcijanizm rozszerzać się zaczął, muszę powiedzieć, że według najnowszych badań, a w szczególności badań słynnego angielskiego dziejopisarza Meriwala, okazuje się, iż Neronowi nie śniło się o podpalaniu Rzymu, że on owszem wskutek owego strasznego pożaru, który zniszczył stolicę za jego panowania, nie jedną przykrą przebył noc, obawiając się do rozpaczy przyprowadzonego ludu. Nerona nawet nie było wtedy w Rzymie, gdy się pożar rozpoczął i możebnym jest tylko, że dopiero przy końcu pożaru się przypatrywał, gorejącemu Rzymowi. Chociaż z drugiej strony, nie miałby wówczas ochoty do przypatrywania się, albowiem i gmachy cesarskie nie były przed pożarem bezpieczne, a znaczna część pałacu stała się pastwą płomieni. Pożary i przed Neronem były największą plagą Rzymu, ulice bowiem nadzwyczaj wąskie, domy na małej przestrzeni ściśnięte stawały się łatwą pastwą płomieni, a służba ogniowa prawdopodobnie bardzo źle była zorganizowana.

Zwykle bywa po wielkich klęskach, że lud chce mieć kogoś, na kogo by złożył winę przebytych nieszczęść; a że Nero znany był ze swego okrucieństwa, że lud go nie lubił, więc naturalnie jego winnym zrobiono. Pogłoska ta powstała zaraz po pożarze: że cezar kazał miasto podpalić, zatrwożyła cesarza, więc ludzie dworscy ze swej strony chcieli na kogoś innego złożyć winę pożaru; a że podówczas pomiędzy ludem rzymskim znienawidzona była sekta tak zwanych „Christianów”, więc im przypisano winę. Neron był szczęśliwy, że się ta pogłoska przyjęła, i że z niego na chwilę winę zrzucono, a chcąc lud utwierdzić w tym przekonaniu, kazał chrześcijan prześladować, jako mniemanych podpalaczy. Rzymskie ówczesne społeczeństwo nie lepsze miało o chrześcijanach wyobrażenie, jak my o komunistach i petrolezach, ustalonym było mniemanie, że to sekta sprzeciwiająca się wszelkiemu społecznemu porządkowi, że to sekta nienawidząca ludzi bogatych, dążąca do zrównania wszystkich stanów, niewierząca w idee uświęcone tradycją i powagą wieków, słowem, że to sekta „nihilistów” mówiąc po dzisiejszemu. Podejrzenie takie tym łatwiej się przyjmowała w poważnych rzymskich kołach, że chrystianizm przyjmował się najbardziej u ludzi ubogich, nie mających nic do stracenia, że się ukrywał po spelunkach i bocznych uliczkach, gdzie go nawet czujna policja cesarska znaleźć nie mogła. Proszę sobie wyobrazić, jak dalece niebezpieczną musiała się zdawać nauka Chrystusa zamożnemu Rzymianinowi, jeżeli usłyszał słowa Zbawiciela, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho iglane, aniżeli bogaczowi wnijść do królestwa niebieskiego! Rzeczywiście Rzymianin sądził, że ci, co tak uczą, muszą być niebezpiecznymi niwelatorami społecznymi, których na wszelki sposoby tępić i nie szkodliwymi czynić należy.

Nero może nigdy tyle energii w dobrym nie okazał, co po wielkim pożarze, kazał bowiem natychmiast ze skarbu państwa według jednolitego planu całe miasto odbudować, pomiędzy lud rozdać żywność i pieniądze, tak dalece, że do dwóch lat ulice Rzymu szersze i wyprostowane stanęły o wiele piękniejsze, aniżeli były przed pożarem. Pokazuje się, że i wtedy umiano szybko budować, że i wtedy cesarze mieli swoich Hausmanów, którzy na wielką skalę wydawali plany. Z amatorstwem jednak poświęcił się Neron przebudowywaniu cesarskich pałaców, które wskutek pożarów ogromne poniosły szkody; a gdy skończył swoje znakomite dzieło, powiedział, „że po raz pierwszy będzie mieszkał, jak człowiekowi przystoi”. Widać więc, że pod tym względem Nero miał wysokie o człowieku wyobrażenie; gdyby pod względem moralnym, dążył do tak świetnych rezultatów, nazwisko jego błyszczałoby pomiędzy imionami najszlachetniejszych ludzi.

Obok ruin pałacu cesarzy, urządzono małe muzeum, w którym mieszczą się po większej części tylko odłamy marmurów i sztukaterii, niemające wielkiej wartości; wszystko, co zdradzało jakąkolwiek artystyczną wartość zabrano do watykańskiego lub kapitolińskiego muzeum.

Archeolodzy mają nie mało kłopotu, aby ze szczątków arkad, a gdzieniegdzie tylko fundamentów, rozpoznać, jaki gmach na tym miejscu stał i przez którego stawiany cesarza, możni mieszkańcy bowiem Palatynu, ciągle coś przebudowali, a co jednemu było piękne, to drugi znosił i znów nowe gmachy stawiał. Ba nawet Złoty Dom Nerona nie długo istniał w swej świetności, albowiem Wespazjan kazał zburzyć tę świetną rezydencję, a pałace Nerona na Eskwilinie kazał zamienić w termy.

Jest epoka rzymskiego cesarstwa, gdzie prawie każdy panujący stawiał łaźnie i coraz to przepysznej je urządzał dla użytku wszechwładnego rzymskiego ludu. Tytus, Karakalla, Dioklecjan, Konstantyn wszyscy stawiali termy. – Lud rzymski przez długie wieki źle wychowywany, że się tak wyrażę, tak był rozgrymaszonym dzieckiem, że trzeba mu było ciągle dawać jeść i zabawek mnóstwo, aby nie zrobił, jakiej psoty i cesarza na Palatynie nie zamordował. Toteż cesarze prócz teatrów i cyrków, stawiać mu musieli łaźnie, których głównym przeznaczeniem było zgromadzenie ludu na pogadanki, a kąpiele uboczne tam miały tylko znaczenie.

Palatyńskie wzgórze panuje nad pobliskimi wzgórzami, stąd też widok stamtąd nieporównany. Z jednej strony bowiem, wzrok sięga aż po Tyber, z drugiej opiera się o Kapitol, o Forum, o najznakomitsze zabytki rzymskiej, starożytności. Z Palatynu możemy w ruinach przeglądnąć całą historię Rzymu. Trzeźwa, a potężna rzeczpospolita oparła się o tarpejską skałę; sama nieugięta, spiżowa, wytwarzająca charaktery Katonów, na potężnym stanęła fundamencie – epoki cesarstwa zaznaczone są budowlami, które z ich czasów pozostały: arkady złotego pałacu, szczątki świątyń na Palatynie, to zabytki groźnych, w okrucieństwie oryginalnych cesarzy – to ród Klaudiuszów zagrzebał tam swoją potęgę. Najpiękniejszy plac cesarskiego Rzymu, Forum Trajana, przypomina nam po większej części łagodny i mądry ród Flawiuszów, przypomina nam początki chrystianizmu; a jak słup graniczny, między judaizmem a chrześcijaństwem, stoi poważnie łuk tryumfalny Tytusa.

Po drugiej stronie tam, gdzie słynne Koloseum spoczęło, rozpiął się wspaniały łuk Konstantyna – to słup graniczny pomiędzy pogaństwem a chrześcijaństwem, to znak nowej ery. Ów znak chrześcijanizmu spogląda z dumą na Koloseum, na ową kamienną czarę – jak ją ktoś nazwał – w której państwo rzymskie, gromadziło przez długie wieki krew wszystkich narodów! Krwawe to były dzieje, co takiej potrzebowały czary!

Jeżeli wreszcie wzrok nasz dalej puścimy, za Kapitol i za wąskie dzisiejszego Rzymu uliczki, stają nam wysoko ponad szczyty świątyń dwie spiżowe postacie apostołów na pogańskich postawione kolumnach. Święty Paweł stanął z mieczem w ręku jako zdobywca ziemi na kolumnie, którą niegdyś zdobił posąg Marka Aureliusza, święty Piotr z kluczami w ręku, jako zdobywca nieba, spoczął na słupie co ongi nosił Trajana. W tych dwóch kolumnach wymowny jest obraz stosunku chrześcijaństwa do rzymskich dziejów, które wprawdzie zwyciężyło, ale zwyciężyło tym łatwiej, że się oparło na potędze państwa Trajanów i Marków Aureliuszów.

Prócz apostołów wspięły się w obłoki, dwa posągi Matki Bożej: jeden na starożytnym Korynckim słupie, przed kościołem Santa Maria Maggiore, drugi Marii Niepokalanego Poczęcia na Hiszpańskim Placu. Tamten sędziwy pamięta trzydziestoletnią wojnę, pamięta różne koleje, przez które przechodził rzymski pontyfikat – ten nowy, nie dawno postawiony w smutnej dla papiestwa chwili, w chwili upadku jego świeckiej władzy.

Ach, gdy te posągi w jasną noc księżycową, zaczną prowadzić ze sobą rozmowę, gdy zaczną sobie opowiadać dzieje ludzi i narodów, jak one się muszą dziwić temu światu, co zawsze ten sam, zawsze niepoprawny i mimo wiekowego doświadczenia, goni wiecznie za nieujętą fortuną, nie mogąc się poznać na jej zwodniczym uśmiechu.

***

Źródło: Kazimierz Chłędowski, Szkice z Włoch, Nakładem Księgarni Seyfartha i Czajkowskiego, Lwów 1873, str. 161-195.