Henryk Sienkiewicz

Z wrażeń włoskich

Może być w każdym opisie rzeczy i krajów, choćby najbardziej znanych i omówionych, coś takiego, czego nie było w poprzednich, mianowicie: nowy i odmienny stosunek oczu i osobistej duszy do otaczającego świata. Każdy, kto był we Włoszech, niechybnie zostawił w nich część duszy, każdy natomiast ma w sobie ich widzenie, jakby swoją osobistą Italię, i tym się tłumaczy zjawisko, dlaczego, mimo dzieł naukowych, wyczerpujących, mimo artystycznych opisów, kreślonych przez genialne pióra, powstają ciągle nowe opisy, nowe szkice, nowe wspomnienia.

Niech to tłumaczy i te moje, których zażądaliście ode mnie, a które powstają między jednym a drugim rozdziałem „Połanieckich”, trochę dla rozerwania myśli, trochę dla wypoczynku, trochę dla rozproszenia tego smutku, którym napełnia się świerkowy las zakopiański w dni długie, a szare i dżdżyste.

Dziwnie, raz w życiu, spotkałem się ze słynnym poetą czeskim, Vrchlickim. Było to w późną noc na praskim Przykopie, przy księżycu. Zamieniliśmy kilkanaście słów, rozeszliśmy się i nie zetknęliśmy więcej. Lecz w rok lub w dwa później, doszedł mnie tom poezji Vrchlickiego, w których znalazłem echo tego spotkania: „Tyś jest jak obłok – mówi do mnie Vrchlicki – który wiatr nosi po szerokim świecie, a ja, jak czeska chata patrząca okienkami na zawsze jednaki widnokrąg”. – I rzeczywiście, odmienne są nasze losy: istotnie jestem, jak obłok, który wiatr nosi, czasem aż do umęczenia. Ostatnim razem przepędził mnie nad Włochami – więc, co można było ujrzeć i spamiętać w przelocie – to wam posyłam – na żądanie.

Zatem trochę mórz widzianych w blasku słonecznym lub w zorzach i nieco żagli rybackich, i dużo słońca, i dużo cienia z oliwnych ogrojców, i kilka okruchów z grobowców widzianych na różnych campo santo – i nieco wrażeń rzymskich – i nic więcej. Jeśli to wszystko rozjaśni wasze kartki, tym lepiej dla was i dla mnie.

O Nervi ledwie, kto u nas słyszał. Pegli, San Remo, Mentona, Monte Carlo i Nizza, leżące z tamtej strony Genui, przed i za pograniczną Ventimiglią, roją się od chorych, ratujących resztki zdrowia i od hulaków, tracących resztki mienia – tu jeszcze niewiele osób przyjeżdża: najwięcej Niemców i trochę Anglików. A jednak przyjazd tu łatwy. Ledwie kilka małych stacji, nawet bez innych nazw, prócz cyfr porządkowych dzieli Nervi od Genui. Po półgodzinnej jeździe w wagonie jest się na miejscu, a droga, choć tak krótka, daje już pojęcie o tej Riwierze „di Levante”, która ogólnie biorąc może z tamtą „di Ponente” iść śmiało w zawody.

Lecz lepiej jeszcze jest jechać z Genui powozem. Więcej się widzi, a strata czasu niewiele większa. Wprawdzie na początku następuje nieco rozczarowanie. Chciałoby się prędko wyjechać z miasta, zobaczyć szerszą przestrzeń i morze, a tu pospolita ulica genueńska ciągnie się i ciągnie; wysokie domy zakrywające morze, zdają się przedłużać bez końca. Sklepy, jak zwykle na krańcach miasta, nędzne, ludność szara, portową, bez wybitnego typu. Tu i ówdzie trochę bielizny i kolorowych szmat na sznurach; w przerwach ulicy puste i zapylone place, tu rusztowania nowo wznoszonych kamienic, tam szopy drewniane niewiadomego przeznaczenia – i znów szeregi domów z wąskim pasem nieba u góry – oto, co się widzi przy wyjeździe.

Lecz z wolna bruk uliczny zmienia się w zbitą, pełna kurzawy drogo, po której zaprzężone w jeden za drugim muły ciągną przy odgłosie dzwonków i biczów ciężkie dwukołowe wozy; domy przerywają się, rzedną, widnokrąg się rozszerza. Po bokach widać zamiast kamienic stare mury ze zrębem przybranym w kaktusy, w bluszcz, w powoje, w winogrady lub przypoludniki[1], których trójgraniaste liście, zwieszone w pękach na zewnątrz, wydają się jakby wielkie grona, przetykane żółtym, albo liliowym kwieciem.

Po chwili widnokrąg jeszcze szerszy. Wszędzie pełno murów i tarasów. Na stokach wzgórz, wśród czerni cyprysów, wśród palm podobnych do strusich piór lub wśród pinii, bieleją wille; na trawnikach przed nimi grają fontanny. Na dalszych wzgórzach domy i domy, poprzyczepiane wszędzie, ponalepiane, jak gniazda mew lub jaskółek, pojedynczo lub po kilkanaście razem. Gdzie nie gdzie świeci odrapana chata wiejska, pomalowana czerwono lub różowo z nieodłączną bielizną i chustkami na sznurze, które porusza wiatr, ale które tu już grają w słońcu. I znów mur, przez który kipi zieloność, znów winogrady, gaje cytryn, pomarańcz, szare i srebrne drzewa oliwne, pinie, rzucone zuchwale ze szczytów urwisk w błękit, jakby ręką biegłego artysty, jabłonie, pokryte kwieciem jak śniegiem, różowe migdały, brzoskwinie i wszędzie powódź laurów.

W poprzek drogi suche łożyska potoków zasypane żwirem, wąwozy, przez które ciągnie wiatr pachnący morzem, mosty, nasypy, czarne otwory tuneli lub olbrzymie luki wiaduktów, po których przelatują ze świstem i chmurą dymu pociągi. Kraj zgiełkliwy, rojny, jakby nadto zastawiony, wyglądający, jak przeładowana sprzętami izba – i przez to ciasny. Ma się wrażenie, że tu wszystkiego za dużo i oczy, przywykłe do jednostajnych płaszczyzn i jednostajnych barw w krajobrazie, i do wielkich głębin powietrznych tęsknią mimo woli do czegoś, na czym by się mogły oprzeć i w czym by się mogły zatopić najdłużej. Wydaje się bowiem, że nie ma tu jakiejś nuty ogólnej, w której zlewają się rozdźwięki, że tu jest jakiś niepokój, że nic nie może ukoić się i usnąć, jak na przykład śpi czasem w jasne południowe godziny las sosnowy – i wreszcie, że ten kraj nie ma duszy poważnej i zamyślonej.

Lecz to są pierwsze wrażenia. Mijamy Bisagno i szereg przylądków, tworzących po prawej stronie drogi jakby wspiętą falę kamienną, która zasłania dalszy widok – i oto Sturla. Znów koła powozowe turkocą po kamiennych płytach i wysokie domy zwierają się w wąską uliczkę. Ale trwa to krótko. Sturla urywa się nagle i otwiera się widok na morze.

Droga idzie szczytem wyniosłego wiszaru, u którego stóp pieni się fala. Zdaje ci się teraz, że oddychasz swobodniej i szerzej, i że ktoś przebił olbrzymie okno w krajobrazie na przestrzeń, na powietrze, na spokój i jasność toni błękitnej, równej, nieskończonej. Przeładowany mnogością przedmiotów i skrępowany ciasnotą widnokręgu, wzrok był jakby ptak, zamknięty w klatce – teraz może lecieć, jak mewa, między wodą a niebem, póki mu siły stanie.

A przy tym morze ma i powagę, i zamyślenie – dziwne, zarazem słoneczne i błękitne. Przed chwilą jeszcze zdawało się nam, że kraj ten nie zdoła nigdy zasnąć, a teraz, gdy wiatr cichnie, morze śpi pod stopami wiszaru, ciche, jednostajne, ogromne, przykryte blaskiem, który, drgając jaskrawo na topieli, wydaje się jej snem.

Od Sturli traci się morze tylko chwilami z oczu, wówczas, gdy je przysłonią albo urwiska Quarto, palmy i pinie Quinto, albo wreszcie domy Nervi. Ciągną się tu te domy, jak i w innych nadbrzeżnych miasteczkach, podwójnym szeregiem tworząc jedną, na kilka kilometrów długą, ulicę. Lecz Nervi jest większe i okazalsze od poprzedniej Struli lub następnego Recco. Lepiej osłonione od innych miejscowości stokami góry Giugo, wybrane zostało na stację klimatyczną, napływ cudzoziemców ożywił ruch handlowy i dał większe widoki zarobku, skutkiem czego i ludność nagromadziła się liczniej. Słodycz klimatu Nervi musiała zresztą już dawniej zwrócić na siebie uwagę, skoro możne rodziny genueńskie rade budowały tu wille i domy letnie. Wszystkie te wille leżą od strony morza i spływają ku niemu cienistą i kolorową rzeką palm, pinii, eukaliptusów, cyprysów, pomarańcz, cytryn, bzów i róż. Między ogrodami są wąskie uliczki, dające przystęp do brzegu. Boczne ich ściany stanowią mury ogrodowe; gałęzie rozmaitych drzew, wystając z jednej i drugiej strony i łącząc się ze sobą w wielu miejscach nad uliczką, tworzą nad nią jakby rodzaj sklepienia. Słońce też nie oświeca prawie nigdy tych przejść, w których panuje wieczny cień, chłód i wilgoć, i z których wychodzi się na pełne światło morskiego brzegu, jakby się wyszło z ciemnego klasztornego korytarza.

Niektóre wille, jak Gropallo, Serra lub Croce, ukryte wśród starych pinii, pełne pogody i wdzięku w liniach, z bramami, na których ubiegłe lata wycisnęły już piętno, podnoszą włoski charakter miasteczka i przywodzą na myśl patrycjuszowską przeszłość genueńską razem ze wspomnieniami dawnej potęgi, dawnego bogactwa, artyzmu i sławy. Inne, nowe, jak willa Ponzone, odbijając niepokojem stylu nowożytny niepokój i eklektyzm, psują ogólną harmonię i rażą kształtami, godnymi pogody, wykwintne uczucia oczu i dusz wybranych. Lecz i tu natura naprawia błędy człowieka. Bujne eukaliptusy strzelają w górę, na kształt gotyckich wieżyczek, zasłaniają nieład architektonicznych linii, a za lat kilka zasłonią go zupełnie. U spodu budynku srebrzą się oliwki, złocą pomarańcze i płyną potoki kamelii białych, czerwonych, różowych, podobnych do stad barwnych motyli lub do kolorowych gwiazd, ponabijanych w ciemną zieleń.

Willa Ponzone ma i tę zasługę, że otwierając swoje bramy dla gości leżącego naprzeciw hotelu Eden, ułatwia im dostęp do morza. Za tylnymi murami ogrodów jest tu wysoka krawędź skalista, na której urządzono miejsce przechadzki dla gości. Morze leży o kilkanaście metrów niżej od tej krawędzi. Wiatr dochodzi do niej z trudnością, bo wysokie mury bronią dostępu, kurz nigdy, bo od ulicy dzieli ją cala szerokość ogrodów. Za to słońce świeci tu i grzeje od rana do wieczora. Miejsce jest ważkie, ale ciepłe i zaciszne. Z tyłu mur, z przodu morze, dzikie rzuty skał wbiegające w toń, tu i ówdzie schodki powykuwane w skale wiodące na dół; domek celniczy, wieża willi Gropallo, w której niegdyś strażowano od rozbójników morskich, na północ zarysy Riwiery „di Ponente” zakryte mgłą siną i różową, z drugiej strony Recco, błyszczące w świetle i morze, oto wszystko, co stąd można zobaczyć.

Wszystko to jednak takie jest włoskie, takie pobrzeżne i morskie, takie skąpane w świetle i błękicie, że oczu od tego oderwać trudno. Tu też skupia się życie Nervi; tu przesiadują przejezdni i chorzy; tu, w szerszych miejscach, rozkładają przekupnie swoje stragany napełnione „tartarugą”, wyrobami z małżowin i z oliwnego drzewa, koralami i delikatnymi filigranami ze srebra. Na innych sprzedają jedwabie lub wielkie chusty z perkalu, malowane w kwiaty i drzewa. Bose dziewczątka o rozczochranych czuprynach i czarnych oczach, częstują cudzoziemców gałązkami bzu, pęczkami fiołków, konwalii lub anemonów. Z dołu zapraszają do łodzi rybacy. Niektórzy goście snują się u stóp krawędzi po głazach. Czasem z Genui przyjeżdżają nowe zaślubione pary i siadłszy z dala od ludzi, ze wspartymi o siebie głowami, topią oczy w bezmiarach morskich, czyniąc na resztę życia zapas wspomnień świetlanych i błękitnych. A morze szumi im i przybiega łagodnie aż do ich nóg. Ostatecznie morze jest duszą Nervi – i nie wille, nie ogrody, nie palmy, nie gaje kwitnących cytryn, ani tęcza róż i kamelii – tylko ono stanowi największy jego urok. A nie we wszystkich miejscowościach, zwłaszcza nie wszędzie na Riwierze „di Ponente”, jest tak samo. W Pegli, w San Remo, w Mentonie, w Monte Carlo, Nizzy i Cannes, nie ma takiego skupienia się wyłącznie w morzu. Tam ciągnie człowieka za drugą rękę życie, jego przepych, jego zabawy; tu, gdy oddzielą cię od miasta te wysokie mury, spieczone słońcem, gdy znajdziesz się na owym wąskim zrębie skalistym – pozostaje ci tylko morze i nic więcej. Ma się uczucie, jakby się było gdzieś na pełni, daleko od świata, wśród ogromów i na woli bożej. To też, kto tu przyjdzie, brata się z morzem, uczy mu się oddawać, kochać je i nie potrafi związanych z nim wrażeń zapomnieć.

Bo godzi ono w sobie dwie cechy, na pozór sprzeczne. Jest wiecznie jednakie i wiecznie zmienne, więc i uspokaja nas i zamiast nużyć, ożywia. Kto wie, czy dla głębszej duszy ludzkiej spokój w różnorodności nie jest czymś bliskim szczęściu. Przesiadywałem w Nervi nad morzem po dniach całych, czułem wyraźnie, że wszystkie widoki, które miałem przed oczyma, więc czy to poranne, czy południowe, czy to wieczorne, mają jakąś jedną wspólną duszę, a jednak ani dwóch widoków, ani dwóch chwil nie widziałem podobnych.

Rankiem toń jest rzeźwa, przezroczysta, kryształowa i bardziej, niż w innych porach, ruchoma, jakby wypoczęta po śnie. Przy brzegach pachną mocno wyrzucone przez noc porosty. Po małych ostojach rybacy ładują łodzie, które mają wyruszać na pełnię; nad nimi kręcą się stada mew. Słońce, wznosząc się zza Giugo, rzuca coraz większe masy światła na oddalenie, podczas gdy bliżej, gdzie skośny promień słońca nie od razu dochodzi, morze jest całe w pasy, szlaki, tak, jak gdyby mroki morskie, podobne do porozciąganych po wodzie welonów, nim je słońce ostatecznie zedrze, zaczepiały się jeszcze o fale. Po tych szlakach wędrują ku światłu białe żagle. Woda, u brzegu ruchoma, w dali jest tak gładka, że odbijają się w niej nie tylko żagle, ale i kolorowe boki łodzi.

Lecz w miarę, jak słońce się wznosi, owe ciemniejsze szlaki rozpraszają się, giną, i morze przybiera aż do krańców jednostajną modrą barwę, nad którą wznosi się nieco bledszy, wydęty błękit nieba. W oddali widać wielkie parowce, idące z Genui, gdzieś ku Afryce. Żagle rybackie z Nervi i Recco zmieniają się w plamki świetliste, które, w miarę odległości, błękitnieją i zacierają się coraz bardziej.

W południe, jeśli wiatr napędzi chmur zza Giugo, po morzu włóczą się cienie, jakby złe albo posępne myśli. Jeśli pogoda się utrwali, a słońce pocznie dopiekać, fala staje się ociężałą, senną, a zarazem migotliwą. Wówczas to następuje chwila takiego półsnu, pół zamyślenia, o jakiej wspomniałem poprzednio. Zrąb skalny wyludnia się, cisza ogarnia wody, małe ostoje i na całym wybrzeżu panuje południowe milczenie.

Lecz nic nie może porównać się z zachodami słońca w dni pogodne. Podobnej gry zórz nie widziałem nigdzie – tym bardziej zaś pod zwrotnikami, bo tam noc przychodzi nagle. Raz w taki dzień wyjechałem do kościółka San Ilario, położonego w połowie góry Giuga. Morze, jakkolwiek odlegle stamtąd o kilka kilometrów, wydaje się z powodu pochyłości bardzo bliskim. Stanąwszy na małym tarasie przy kościółku, obejmowałem oczyma widnokrąg od Alp nadmorskich Riwiery „di Ponente” aż do Portofino w drugą stronę. Nie było żadnego wiatru; cienkie gałęzie i liście oliwek zwieszały się nieruchomo. Wszędzie wieczorny spokój. Tylko w kościółku dzwoniono na „nieszpory” i przez otwarte drzwi dochodziły głosy dzieci, śpiewające Ave Maria. Głosy te i dźwięk dzwonu rozbrzmiewały zarazem słodko i silnie, i zdawały się lecieć z tej góry ku miasteczku i morzu, jak na skrzydłach. Ale po niejakim czasie, dzieci skończywszy śpiewać, zaroiły się hałaśliwie przez chwilę na tarasie i znikły. Słońce zniżało się coraz bardziej, a wreszcie zanurzyło się w płomienistej wodzie. I z chwilą, gdy zaszło zupełnie, poczęły się odbywać jakby czary. Na niebie i morzu potworzyły się złote, różane i złoto-zielone smugi, taśmy, trendzie, jakby drogi i jakieś gościńce, którymi wędrowały fantastyczne okręty z ognia ku gmachom z tęczy, opałów, szmaragdów i chryzolitu. Fiolety, róże, purpura, złoto, wszystkie możliwe barwy, wszystkie blaski bengalskich ogni, drogich kamieni i pawich piór grały na niebie i wodzie. Potem jeden purpurowy ton wzmógł się nad inne, ogarniał je, przesłaniał, topił. Wreszcie i sam począł blednąc, omdlewać i zwolna zmieniać się w ton liliowy, i w coraz bardziej liliowy, coraz bardziej nieuchwytny, mistyczny, doskonalszy, niemal nadziemski.

Stałem i patrzyłem. Nie było teraz już widać ni morza, ni nieba, ni tej granicy, gdzie woda styka się z widnokręgiem – nie było widać nic, tylko jedną liliową nirwanę, łagodną, spokojną i kojącą jakimś zaświatowym ukojeniem.

A potem przyszła noc.

Lecz noc nie usypia wspomnień i kto taką liliową symfonię raz widział, tego pamięć wróci nieraz do niej – i dusza wróci.

***

Przypisy:

[1] Mesembryanthemum.

***

Źródło: Pisma Henryka Sienkiewicza, t. XIII, Nakład redakcji „Tygodnika Illustrowanego”, Warszawa 1900, str. 146-160.