Kazimierz Chłędowski

Circus Maximus - Coloseum

I

Włoska ziemia łatwo dawne wywołuje wspomnienia, proszę mi więc wybaczyć, że na chwilę cofnę się w przeszłość i odtworzę ją według starożytnych autorów.

W roku 99 po Chrystusie z początkiem panowania cesarza Trajana, dnia 28 kwietnia od świtu już niezwykły gwar i ruch panował na ulicach Rzymu, miasto było przepełnione cudzoziemcami z różnych końców świata, miejscowa ludność świąteczne przybrała szaty.

Podróżni, co przybywali jeszcze z południowej Italii, czytali już na murach kolosalnych grobowców poustawianych wzdłuż vii Apii, że trzy dni trwać będą ludowe zabawy w Rzymie, że się obchodzi święto bogini Flory. Na piedestału niejednego pomnika napisano ogłoszenie, że w cyrku odbędą się wyścigi, a w amfiteatrze Flawiuszów walki zwierząt i gladiatorów.

A więc to miały być Florealia, jedna z najprzyjemniejszych dla Rzymian uroczystości. Cieszyli się też wszyscy, prócz kilku magnatów patrycjuszów, na których przyszła kolej, aby swe znaczenie i swe dostojeństwa sowicie dzisiaj opłacić, zatkać usta krzykliwemu ludowi, wyprawić mu widowisko i zarobić sobie na kilka miesięcy popularności.

W Rzymie droga była popularność!

Wąskie ulice, już z rana nie mogły pomieścić cisnącej się ludności. Poprzyczepiane do kamienic sklepy, kantyny, pełne były gości, właściciele podwójną rachowali kredką. Wozom z ciężarami, z ładunkiem, jeździć dzisiaj nie było wolno, dwukoliste bigi powoli się tylko w tłumie toczyły – konie parskały z niecierpliwości. Słudzy, niewolnicy, najwięcej zabierali miejsca lada, jaki bowiem rycerz prowadził koło siebie świtę z kilku składającą się niewolników, a każdy dostojnik otoczył się swymi klientami. Rzymski plebejusz zaś, urodzony i wychowany na bruku, gapił się, stawał na ulicy i oglądał od stóp do głów, jakiego azjatyckiego księcia, przechodzącego w wysokiej czapce i złocistym szerokim ubraniu, albo barczystego Germanina z lśniącym mieczem u pasa.

Drzwi domów były umajone mirtem i dębiną, a z okien spadały girlandy kwiatów, płaty kolorowych materii i wschodnich tkanin.

Publiczność dążyła ku Kapitolowi, stamtąd, bowiem miał wyjść pochód rozpoczynający dzisiejszy festyn, stamtąd miał wyjechać cesarz w bogatym stroju. Całe, więc Forum Romanum i via Sacra, literalnie były zapchane ciekawymi, co nie żałowali łokci i słów obelżywych, aby sobie jak najlepsze wywalczyć miejsce. Pod kolumnami Bazyliki Julii tworzyły się kółka dyskutujące nad programem festynu, starsi krytykowali przygotowania i opowiadali młodszym cuda o studniowych uroczystościach podczas otwarcia Koloseum, gorętsi zakładali się o znaczne sumy, które konie dzisiaj zwyciężą: towarzystwo, co ma niebieskie odznaki, czy też towarzystwo, co od dawna zielonej, trzyma się barwy.

Stronnicy cesarza robili zakłady na kolor zielony, bo cesarz jawnie protegował zielonych, malkontenci stawiali na niebieskich, a nawet i białych. – Co więcej, jakiś zabobonny amator koni z niebieskiej partii, chodził do czarownika mieszkającego gdzieś za eskwilińskim pagórkiem, i drogo mu płacił, aby tylko urzekł konie cesarskiego stronnictwa, i aby takowe w biegu okulały.

Znak dano nareszcie na Kapitolu, cesarskie gwardie zaczęły ludność rozpychać i tworzyć szpaler dla procesji, co miała w powolnym pochodzie poruszać się aż do wielkiego cyrku. Muzyka zagrała i postąpiła naprzód, rozpoczynając procesję, a słowo: cezar! – cezar! – przebiegało tłumy.

Cezar Trajan też rzeczywiście się pokazał ludowi; stał on na wysokim złocistym rydwanie w stroju tryumfującego wodza, trzymając w ręce berło ze słoniowej kości, na którym srebrny siadł orzeł. Wspaniała purpurowa toga w fałdy się układała, a nad głową cezara trzymał niewolnik wielki wieniec ze złotych liści dębowych drogimi wykładanych kamieniami. Za cezarem postępowali dygnitarze państwa, za nimi dopiero bogowie.

Młode dziewczątka w bieli, córki dostojnych rodzin, szły z koszykami kwiatów przed posągiem Flory, który na wspaniałych wieziono noszach, dalej na wielkich wozach z zaprzęgiem słoni, mułów lub koni, jechały posągi Minerwy, Jowisza, Wenery. Procesja poruszała się pomału i poważnie, publiczność jednak nic mogła wstrzymać uczucia podziwu, radości lub niechęci, i w miarę jak w orszaku sympatyczne lub mniej ulubione spostrzegała postacie, wybuchała rzęsistymi oklaskami, lub przytłumionym głosem niezadowolenia.

Znaczna część ludności czekała już w cyrku i spieszyła do bram, aby o ile możności jak najlepsze znaleźć miejsca.

Cyrk kolosalnymi imponował rozmiarami, dolina pomiędzy Palatynem i Awentynem była jak gdyby dlań stworzona, a dzisiejsze ruiny, jeżeli już nie dają wyobrażenia o piękności gmachu, to przecież wskazują, że tam potężna stała budowla. Dwa niższe rzędy lóż i ławek, były z kamienia, cegły i marmuru, dwa wyższe opierały się tylko o marmurowe słupy, ale ściany i ławki z drzewa były zrobione. Cyrk naturalnie niczym nie był pokryty, a nawet siedzenia, prócz loży cesarskiej i kilka lóż pobocznych, wystawione były na działanie promieni słońca, i nie miały dachów, jak nasze dzisiejsze trybuny.

Gdy cesarz się w loży ukazał cała publiczność powstała ze swych siedzeń i radosnym okrzykiem przywitała pana ówczesnego świata, cesarz odpowiedział skinieniem głowy. Widzowie świątecznie byli przybrani, a etykieta wymagała, aby każdy obywatel rzymski mimo upału w obecności cesarza w białej się znajdował todze. W najniższym rzędzie ławek najbliżej areny znajdowali się patrycjusze i dostojnicy państwa, w drugim wyższym rzędzie siedziało rycerstwo, a wyżej tłoczyło się pospólstwo karmione funduszami państwa, skłonne do wybuchów, wyuzdany i zepsuty plebs.

Wyścigi w cyrku należały do najprzyjemniejszych zabaw ówczesnych Rzymian, nie tylko bowiem, że się nadzwyczajnie interesowano towarzystwami co utrzymywały konie do biegu, ale nadto cyrk był miłym rendez-vous i polem do popisania się strojami.

Nie wiem czy sławne kursy z ostatnich czasów, na których francuski koń Gladiator pobił konie własnością Anglików będące, wzbudzały tyle ciekawości, drażniły tak dalece dumę i ambicję, jak każde wyścigi w starożytnym Rzymie.

Zwykle bywało cztery towarzystwa utrzymujące wyścigowe konie i wozy, odróżniające się od siebie kolorem cyrkowych odznak. Było towarzystwo zielone, niebieskie, białe i czerwone. Do każdego towarzystwa należała pewna koteria rzymskiej arystokracji i wyznaczała ze swego ramienia stałego dyrektora, który się zajmował utrzymywaniem zaprzęgów i urządzaniem biegów. – Na takich dyrektorów wybierano najznakomitszych sportsmenów, znających się najdoskonalej nie tylko na rasach i hodowli koni, ale umiejących doskonale powozić, i przygotować uprząż, tak, aby towarzystwo mogło się pokusić o palmę pierwszeństwa, wobec trzech innych konkurentów.

Każde towarzystwo miało w cyrku swoich przyjaciół, a nawet płatną klakę pomiędzy pospólstwem, stąd, więc wrzały namiętności w zgromadzeniu, zanim jeszcze wyścigowe zaprzęgi ruszyły na arenę. – Nasze dzisiejsze towarzystwa chowu koni, kluby kursowe nie zdołają rzeczywiście wyrównać swoim starożytnym wzorom. Rzymskie towarzystwa rozporządzały ogromnymi kapitałami, miały własne stadniny, sprowadzały na wielką skalę konie z Hiszpanii, Sycylii, południowej Francji, żywiły mnóstwo koniuszych i furmanów. Czym u nas dzisiaj dżokeje, tym byli u Rzymian stangreci, ponieważ zwyczajnie na ówczesnych wyścigach konie nie biegały pod jeźdźcami, ale w zaprzęgu. Od zręczności, przytomności i wprawy, więc trzymającego lejce, w znacznej części zależała wygrana a tym samym i sława towarzystwa.

Partie cyrkowe miały stajnie u stóp Kapitolu w pobliżu flamińskiego cyrku i trzymały na swe usługi mnóstwo rzemieślników, ujeżdżaczy, a nawet doktorów.

Cyrk był w ten sposób urządzony, że przez środek niski prowadził mur niedochodzący naturalnie do obydwu osi areny, tak, ażeby wozy na około objechać mogły. Mur ten przeszkadzał tylko wozom, aby się zbytecznie nie rozbiegały i nie skręcały sobie elipsy, którą objechać miały.

Za czterema bramami naprzeciw głównego wejścia do cyrku, zaprzęgnięte cztery czekały wozy, publiczność nie widziała zaprzęgów dopóki prezes wyścigów me dał sygnału do otwarcia bram.

Nareszcie przewodniczący wszedł na swój balkon nad główną znajdujący się bramą i rzucił białą chustkę na arenę. – Na ten sygnał skrzypnęły wrzeciądze, bramy się otwarły, a cztery wozy, każdy zaprzężony czterema końmi w poręcz, wypadły na arenę w najszybszym biegu.

Wozy były małe, dwukoliste bigi pomalowane kolorem partii, do której należały, w środku stał stangret w podpiętej tunice, w czapce zachodzącej na uszy, wypolstrowanej, aby możebne uderzenie nie tak było dotkliwym, w ręku trzymał lejce, a biczem poganiał bieguny.

Niezmierzone morze publiczności zawrzało, roznamiętnienie się tłumów doszło do najwyższego stopnia. Stangret w niebieskiej tunice, powożący czterema sycylijskimi końmi zaczynał inne wyprzedzać wozy.

Scorpuo! Scorpuo! wołano zewsząd, a było to nazwisko stangreta, jednego ze znakomitości swego czasu. Wyprzedzającego wzbijano w ambicję, pobudzano go, aby używał wszelkich sprężyn swej sztuki do osiągnięcia zwycięstwa. Kobiety z wyższych rzędów powiewały chustkami na znak radości; jak gdyby Scorpuo widział w tej chwili coś więcej prócz swoich koni i szerokiej areny. Stangret ten niejednokrotnie już wygrał wyścigi, towarzystwa go sobie podkupywały, kobiety obsypywały go podarunkami, młodzież uczyła się od niego powozić. Scorpuo wygrał raz bieg ośmioma końmi w poręcz, podczas gdy jego przeciwnicy mieli tylko po trzy konie. – Publiczność również znała i konie niebieskiego stronnictwa, nazwiska biegunów przechodziły z ust do ust, rodowody koni były tak rozpowszechnione i tak na nie uważano, jak na rodowody naszych Sygnałów i Kukułek. Na łąkach Apulii i Kalabrii z największą znajomością rzeczy, hodowano stada biegunów, posyłano koniuszych do Hiszpanii, Afryki i Sycylii, aby co lepsze zakupywać konie i krzyżować rasy, odpowiednio do potrzeb areny.

Siedem razy musiały wozy objechać arenę, i przebiec tym sposobem blisko jedną austriacką milę. – Największa trudność zależała na dobrem skręceniu około tylnej mety, tam starały się wozy jechać jak najbliżej środka, aby sobie skrócić drogę, wskutek tego jednak bardzo często następowało zderzenie, a wozy rozbijały się w kawałki. Niejeden znakomity stangret znalazł tam śmierć wśród oklasków roznamiętnionej publiczności.

Scorpuo trzymał się dobrze przez trzy prawie biegi, za czwartym razem zaczął się wysuwać wóz zielony, białymi z Kapadocji zaprzężony końmi. Na ręce szedł koń Tigris, i porywał za sobą całą trójkę, Tigris przyczynił się już raz do wygranej w Antiochii i dwa razy w Rzymie. W miarę jak zielony stangret naprzód się wysuwał, kolor zielony należał, bowiem do partii cesarskiej, w loży cesarskiej i na honorowych miejscach widoczna powstała radość. Górne natomiast teatralne sfery sykaniem okazywały swoje niezadowolenie, urządzona jednak przez policję klaka wkrótce przygłuszyła sykanie, a grzmot oklasków zachęcał zielonego Stangreta do pokuszenia się o sowitą nagrodę.

Kilkanaście minut upłynęło, zielony wóz przejechał po raz siódmy linię pociągniętą kredą na ziemi – zieleni zwyciężyli, Cezar z radością wychylił się z loży zobaczyć spienione rumaki – przeciągłe okrzyki nie miały końca.

Lecz jak się nazywa stangret pytano zewsząd? – był to młody uczeń Scorpua – Hierocles. – Składki się natychmiast posypały na nagrodę dla dzielnego stangreta; zebrano piętnaście worków złota. – Hierocles stał się bohaterem dnia, w kilka miesięcy jego posąg stał przed cyrkiem a panie rzymskie z upodobaniem kupowały sobie marmurowe popiersie zwycięzcy.

Po pierwszym biegu, niewolnicy z koszami wybiegli na arenę i posypali ją zielonym piaskiem i (Chrysocolla), tor należał do zwycięzców!

Biegów było sześć, w przestankach słudzy cesarscy roznosili pomiędzy gości ciasta i owoce, w wyższych teatralnych regionach rozdawali chleb, gotowany groch i inne przysmaki rzymskiego ludu.

Do jakiego stopnia dochodził za czasów rzymskich cesarzy szał z powodu wyścigów, możemy się o tym stąd najlepiej przekonać, że sami nawet cesarze otoczeni aureolą potęgi i władzy nie mogli się wstrzymać, aby nie stawać w szranki razem z innymi stangretami. Karakalla mieszkał prawie w stajni pomiędzy wyścigowymi końmi. Nero wygrywał często najtrudniejsze biegi. Kaligula do tego stopnia obawiał się o zwycięstwo swej zielonej partii, że kazał potajemnie potruć najlepsze konie partii przeciwnej, a Juwenal z ironią powiada, że gdyby „zieloni” przegrali w cyrku, to by Rzym bardziej był strapiony i większy by publicznością zawładnął popłoch, aniżeli po przegranej bitwie pod Kannami.

Festyny w czasie Florealiów nie skończyły się jednak na wyścigach w cyrku, wyścigi były tylko początkiem daleko świetniejszych zabaw, które się odbywały drugiego i trzeciego dnia w amfiteatrze Flawiuszów – w Koloseum. Chcąc mieć o ile się da dokładny obraz tych uroczystości, wybornie charakteryzujących zepsuty świat rzymski, idźmy z chciwą widowisk publicznością – do amfiteatru, przypatrzmy się walce zwierząt, mocowaniu się gladiatorów, spójrzmy na tych, co stawali przed cesarzem, z grobowym pozdrowieniem: morituri ts salutant.

II

Nie masz ruiny, co by potężniejsze robiła wrażenie – jak Koloseum; ogromny ten pierścień, zdaje się, że starożytność zamknął w sobie, taką grożą i taką przejmuje powagą. Na zewnątrz dziwią cię te kolosalne słupy z bloków trawertynu, te śmiałe sklepienia, ta nieskończona ilość arkad niewzruszenie na sobie spoczywających, lecz gdy wejdziesz do środka, to oniemiejesz z podziwu i powiesz: że wielki to naród być musiał, co takie po sobie pozostawił dzieła! Gdzie spojrzysz wokoło pierścień murów zamyka ci horyzont, arkady i galerie piętrzą się w górę, w coraz rozleglejsze kręgi, a odłamy marmurów każą ci starożytną podziwiać sztukę. Po tych odłamach, jak po kościach mamuta możesz sobie budować w fantazji ów gmach, gdy jeszcze w całej stał świeżości, gdy jeszcze z jego łuków Paweł II nie wybudował pałacu Weneckiego, gdy jeszcze Bramante nie wzniósł gmachu Kancelarii, a Paweł III pałacu Farnese. – Wieki średnie sprzysięgły się na zagładę tego największego pomnika starożytności, ruiny służyły upadłemu Rzymowi za kamieniołom, za kopalnie wapna i żelaza. Z piekielną starannością wydzierano z murów żelazne klamry tak, że dzisiaj nie ma na ścianach sążnia powierzchni, na której by nie było głębokich dziur, śladu owych Wandalów. A przecież mimo to zniszczone ruiny te nie mają jeszcze sobie podobnych, a jakiś architekt przeszłego wieku oszacował wartość znajdującego się w nich kamienia na 8 milionów franków.

Jak cały Rzym, tak Koloseum dziwne przechodziło koleje, a gdyby ten olbrzym mógł mówić, toby nam różne ciekawe opowiadał rzeczy. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa Koloseum opierało się jeszcze zniszczeniu, a dopiero od r.1084, kiedy Robert Guiscard zniszczył znaczną część miasta pomiędzy pagórkiem Cölius i Kapitolem – datuje się jego upadek. Domowe wojny przyczyniały się coraz bardziej do zamienienia tego gmachu w ruinę, w XII i XIII wieku Koloseum służyło najczęściej za twierdzę dla Frangipanich. Z początkiem XIV stulecia przeszło na własność rzymskiego ludu, a ów lud chciał jeszcze dawne sobie przypomnieć czasy, gdzie krzyczał; panem et circenses! i wyprawił na arenie zbroczonej krwią starożytnych gladiatorów – walkę byków. Sproszono, więc baronów z całej okolicy, trzy znakomite damy wskazywały miejsca kobietom z miasta, ogłaszano nazwiska walczących, ich kolory i dewizę!

Średniowieczna rycerskość podała tutaj rękę starożytnym krwiożerczym igrzyskom.

Padło w tym dniu osiemnastu rycerzy i jedenaście byków, zwierzęta zwyciężyły. Trupy zabitych paladynów z wielką pompą pogrzebano w kruchtach kościoła św. Marii Maggiore i św. Jana z Lateranu.

Zbrodnia jednak po wszystkie wieki lubiła mieszkać w murach Koloseum, tutaj przecież miała niezliczoną ilość kryjówek i podziemi, do których światło dzienne nie dochodzi. Wkrótce też włoscy bryganci, te ruiny obrali sobie za siedlisko i spać nie dawali zgrzybiałemu Rzymowi. Więc się staruszek obruszył, zebrał wszystkie siły, wypędził rabusiów, a trzecią część ruin darował bractwu kaplicy sancto sanctorum, w uznaniu jego zasług około wytępienia rozbójników. Bractwo w Koloseum założyło szpital, urządziwszy w tym celu kilka korytarzy w górnych piętrach. – Szpitalowi się tam jednakże nie wiodło, i przeniesiono go do Lateranu.

Koloseum było już teatrem, było miejscem wykonywania wyroków śmierci, było fortecą, kamieniołomem, kryjówką rozbójników i szpitalem, ale nie było jeszcze przybytkiem ascetów, i miejscem dla chrześcijańskich religijnych obrzędów. Więc w późniejszych wiekach urządzono w jednej arkadzie kaplicę i kazano tam mieszkać pustelnikowi, a nad pustelnią powstał teatrzyk, w którym w wielki piątek przedstawiano sceny z męki Chrystusa Pana. W ostatnich czasach postawiono na około areny, ołtarzyki ze stacjami, na środku krzyż drewniany i wmurowano tablicę wskazującą modły i odpusty.

U bramy służącej obecnie za wejście do Koloseum mieszka portier, a po krawędziach łuków tysiącami gnieżdżą się kawki, i jaszczurki się wygrzewają na rozpalonym od słońca kamieni.

Niedawno jeszcze temu, a na tych murach rósł las akacji, róż, mirtów, kamelii i rododendronów, i gdy tam był Goethe i Byron, to ich fantazja upajała się tym gajem, co się zielenił na ziemi użyźnionej krwią gladiatorów. Posłuchajmy Byrona:

„Na łukach luki – jakby stanąć miała,
Z jasnego wieńca, wiecznej Rzymian chwały,
Z tryumfów blasku – potężna świątynia,
To Coloseum! – Na nim blask księżyca,
Pochodni nocy, spoczął srebrny, biały.”

(…)

„I gdy to światło po arkadach goni,
I na nich tańcząc, śmieje się radośnie,
A gwiazdy błyszczą, przez stare szczeliny.
I wiatru powiew przebiega ruiny.
Szeleszcząc w gaju, co na murach rośnie
(Jak laur zielony, na Cezara skroni)
Wtedy umarłym pękają okowy
Co na arenie pokładli swe głowy.”

Dzisiaj nie ma już owego gaju, co wyglądał jak „laur zielony, co na Cezara skroni”. –Korzenie drzew rozsadzały mury, konserwator, więc ruin rzymskich kazał zniszczyć zielone kłęby. Były najpiękniejszą tych ruin ozdobą. Z potężnymi ruinami Koloseum związała się przepowiednia:

„A Rzym tak długo stać będzie wśród chwały,
Dokąd potężne Koloseum stoi,
Lecz gdy Rzym runie, to runie świat cały,
Bo tak powiedział pielgrzym z Albionu,
Gdy hołd był złożyć u cezarów tronu.”

Tak śpiewał Chibie Harold, a gdy dzisiaj jeszcze patrzymy na ruiny amfiteatru Flawiuszów, to doprawdy przychodzi nam na myśl przepowiednia pątników z VIII wieku, gdyż prawie się zdaje niepodobnym, aby czas miał zniszczyć te kolosalne masy kamieni, albo, aby się jeszcze znaleźli Wandali, co by przyłożyli rękę do zniszczenia, tego zabytku wielkiej rzymskiej przeszłości.

Podziwiamy wynalazki, budowle dzisiejszych czasów, dumni jesteśmy z tunelu przez Mont-Cenis, z dróg żelaznych po Brenerach i Gothardach, z telegrafów podmorskich i pancernych statków, ale zaiste owa rzymska starożytność mogłaby się z nami zmierzyć. Bo choć nie potrzebujemy jak tylko spojrzeć na owe ogromne bloki porfirowe, z których zrobiono słupy Panteonu, Koloseum a nawet takiego teatru w Puzzuoli, nie potrzebujemy jak tylko zastanowić się, z jakim mozołem sprowadzano te porfiry z Afryki, aby sobie zrobić wyobrażenie o machinach, o kapitałach, o środkach, jakimi rozporządzała starożytna Roma. Samych amfiteatrów budowanych w podobny sposób jak Koloseum, było we Włoszech wraz z Sycylią siedemdziesiąt osiem, a prócz tego więcej jak drugie tyle w innych prowincjach rzymskiego państwa. Większa część tych budowli imponowała swym ogromem, a chociaż amfiteatrowi Flawiuszów należy się pierwszeństwo, to przecie taki amfiteatr w Capui, w Putuoli, w Weronie, a nawet w Pompei swymi rozmiarami mało co się różnią, od rzymskiego Koloseum. – Wróćmy się jednak do naszych Florealiów i przypatrzmy się bliżej temu, czym się bawił rzymski lud i co mu wyrywało z ust okrzyki podziwu.

***

W drugi dzień Florealiów Cezar nie przybył z rana do amfiteatru, gdyż miały się tam odbywać walki zwierząt, zabawa, która dla niego już straciła urok. Ów Cezar, co mógł polować na niedźwiedzie w lasach Germanii, dla którego w całym świecie ówczesnym konserwowano lwy i słonie w pustyniach, nie znajdował już przyjemności w tym, jak słoń będzie się produkował na arenie różnymi sztukami, albo też jak niedźwiedź z bawołem będą się pasować.

Koloseum daleko świetniej wyglądało, aniżeli cyrk, przyczyniała się do tego już to sama wspaniała budowla, już to różne przybory, sceniczne, uświetniające każde widowisko. Nad całym amfiteatrem rozwidnione było ogromne płótno zasłaniające widzów przed promieniami słońca. Płótno to przymocowano do wielkich masztów na najwyższych piętrach, a żołnierze z cesarskiej marynarki pilnowali powrozów.

Widzowie zastali już scenę zmienioną w dziki, dziewiczy las. Pinie, dęby powyrastały spod ziemi, aby odpowiednią przedstawieniu dać dekorację, pomiędzy drzewami zaś pokazywano ludowi najrozmaitsze południowe zwierzęta. Więc wyprowadzono najpierw 32 słonie, potem 10 tygrysów, 60 ułaskawionych lwów, 30 leopardów, 10 hien 1 rinocerosa, 1 hipopotama, 10 żyraf, 20 dzikich osłów i 40 dzikich koni. To było niejako przedstawienie ludowi tych ciekawości, w jakie obfitowały cesarskie zwierzyńce. Właściwa uroczystość zaczęła się zaś od tego, że nadzorca zwierzyńców wjechał na arenę paradnym wozem, zaprzęgniętym parą jeleni, a za wozem spokojnie i poważnie postępował lew ze złoconą grzywą. Wóz się zatrzymał na środku areny, nadzorca z klatki wypuścił zająca na arenę, i rzucił znaczące spojrzenie na lwa. Lew gonił po arenie biednego zająca, i przyniósł go żywego w zębach swemu panu, za co go pogłaskał pogromca dzikich zwierząt.

Pod względem ułaskawiania zwierząt starożytni daleko wyżej stali, aniżeli dzisiejsi właściciele menażerii, ówcześni pisarze opowiadają nam pod tym względem rzeczy prawie nie do uwierzenia. Zaprzęgano do wozów pantery, słonie niosły pochodnie przed Cezarem, gdy późno w noc wracał do domu. Marcus Aurelius przejeżdżał się z tancerką zwaną „Cytheris” na wozie lwami zaprzężonym, słonie chodziły po linach i pisały po łacinie. Pliniusz opowiada, że raz podpatrzono, słonia mniej pojętnego od innych swoich towarzyszów nauki, jak w nocy sam się ćwiczył w tych skokach, których go wczoraj uczono.

Po przedstawieniu zwierząt i niewinnej zabawie z zającem, drzewa się zapadły pod areną, arena pusta została, przygotowano ją, bowiem do innych zabaw. Z klatki na boku ukrytej wypuszczono rozdrażnionego dzikiego wołu i rzucono mu wielką słomianą lalkę w pąsowe obszytą suknie. Wół coraz bardziej się rozjątrzał pąsowym kolorem, i gdy już uważano, że zwierz dzikim rzuca wzrokiem, wypuszczono z innej klatki ogromnego północnego niedźwiedzia. Publiczność była w swoim żywiole, szmer, oklaski wzbierały jak morze burzą miotane, oblicza widzów krwią pozachodziły, a oczy namiętne rzucały spojrzenia. Bawół zwyciężył, publiczność obsypywała go oklaskami, ale wśród oklasków padł i sam zwycięzca, obok przeciwnika, wskutek odniesionych ran.

Amfiteatr nie dał widzom ochłonąć, gdyż zaledwie uprzątnięto trupy poprzednich zapaśników i posypano świeżym piaskiem arenę, a już wypuszczono z klatek kilka panter, niedźwiedzi i hien i kilku strzelców z psami z brytańskiej rasy wystąpiło na polowanie. Rzymska publiczność znosiła już tylko polowania, z tak narkotyczną przyprawą. Więc znów zapasy, więc znów strumienie krwi i kilka trupów, tym razem nie tylko zwierzęcych, ale ludzkich. Dyrekcja amfiteatru umiała widowisko w ten sposób urządzać, aby widzów wprowadzać stosunkowo w coraz to większe roznamiętnienie i tym sposobem w ciągłej ich utrzymywać ciekawości.

Można sobie wyobrazić, jaki brak serca, jakie poniewieranie uczuć panowało w tym cesarskim Rzymie, jeżeli kobiety ciągle spoglądały na tego rodzaju krwawe zapasy, jeżeli rany śmiertelne i dzikie walki były dla nich najprzyjemniejszym widowiskiem. To też ówcześni pisarze najsmutniejszy dają nam obraz obyczajów; w cesarskim Rzymie nie było owych kobiet, które Dumas (L’homme femme) nazywa: les femmes de temple, tu i owdzie błyszczała jeszcze une femme de foyer, ale napis les femme de rue, les hetaires, był najwłaściwszym dla ogółu kobiet.

Dwunastoletnie zaledwie dziewczątka wydawano za mąż, dla stosunków, dla pieniędzy, dla interesu, i niewinne dziecko oddawano w ręce człowieka, który również niczego innego nie pragnął jak interesu, stosunków lub pieniędzy. W kobiecie mężatce dopiero budziło się serce, ale budziło się już, dla kogo innego, a nie dla męża, stąd ciągłe rozwody lub małżeństwo z tytułu tylko istniejące. Z goryczą powiada Seneka, że są kobiety, co lata swe liczą według liczby mężów, a nie podług konsulatów, a ironia Seneki nie zdaje się być nieprawdopodobną, gdyż i Juwenal potwierdza ten smutny stan. Niektóre kobiety – mówi ten ostatni pisarz – już się rozwodzą z mężami zanim zwiędły zielone gałęzie, co zdobiły drzwi domu podczas ich wesela, a są kobiety, co w ten sposób doszły do poważnej liczby ośmiu mężów w przeciągu lat pięciu.

Do tych rozwodów, do tej niemoralności, niemało się przy czyniło Koloseum, niemało się przyczyniły teatry. Proszę przeczytać „Księgę miłości (Liber amorum) Owidiusza, a łatwo się można przekonać, jak amfiteatr, cyrki i teatry służyły za miejsca, w których się wszelkie miłosne zawiązywały stosunki. – W teatrze, w cyrku – powiada Owidiusz, najłatwiej zawiązać znajomość; piękna sąsiadka zachwyca się np. stangretem, co wyprzedza innych, wtedy jej sąsiad może podszepnąć: ach gdybym ja był owym szczęśliwym stangretem! – Osunie się sąsiadce poduszka, rzeczą kawalera wyrządzić grzeczność sąsiadce i poduszkę poprawić. Może stołeczka pod nogi potrzeba? Jaka zachwycająca sposobność, wejść w bliższą ze sąsiadką znajomość! – Gdy słońce mocno przypieka, czyż nie najlepsza sposobność, aby zrobić aluzję do gorących promieni, jakie z oczu sąsiadki padają? – Koniec końców Owidiusz tysięczne umie swym czytelnikom podać rady, jak skorzystać z przestanków między przedstawieniami w amfiteatrze, w jaki sposób najłatwiej dojść do oświadczenia swych miłosnych zapałów! A Owidiusz nic nie pisał, czego by w życiu nie widział, był to wierny syn swoich czasów, z gruntu zepsuty, posiadający prześliczną formę w wysłowieniu się, poeta pełen wdzięku i świeżości, ale też nawet pomiędzy dzisiejszymi poetami trudno by nam kogoś znaleźć, kto by w tak słodkim napoju, tyle groźnej na świat wylewał trucizny.

Jednego razu wieczorem byłem w Koloseum świadkiem rzeczy, która by Owidiuszowi sprawiła wielką radość, gdyby się wiadomość o niej, jakim sposobem do niego dostać mogła. Poeta wygnaniec mówi, że Koloseum to najmilsze Amorka mieszkanie, jakże on by się cieszył gdyby się dowiedział, że i obecnie amorek tamtędy z zawiązanymi chodzi oczyma.

Wychodziłem właśnie z Koloseum wśród przepysznej, księżycowej nocy, gdy słyszę jakieś śmiechy, jakieś wesołe głosy, wracam więc, a zamiast owych duchów gladiatorów, które wywoływał Byron, widzę jak kilku Włochów i kilka cór spod Kapitolu grają: w ślepą babkę.

Kobietom pozawiązywano oczy, poustawiano je w różnych stronach na arenie wokoło drewnianego krzyża, co się na środku znajduje, a zabawa niby na tym zależała, aby wesołe Rzymianki trafiły po ciemku do krzyża. Każda z nich miała przy sobie towarzysza, opiekuna, co ją miał sprowadzić z bezdroży. Ów opiekun zdaje się jednak, że nie zawsze wyznaczał poprzednio umówioną metę pod krzyżem, gdyż jak uważałem, jedna tylko starsza babka z zawiązanymi oczyma znalazła się pod krzyżem, reszta nie trafiła do środka, ale zabłądziła w cieniach starożytnych arkad. Po chwili dopiero jak przepiórki na łanie pszenicy odzywały się pogubione Rzymianki, znajdowały się nawzajem z wielką trudnością, pomimo że chustki już nie było na oczach… i wśród śmiechu i śpiewu wracały do domu.

Jeżeli duch Owidiusza widział te zabawy, to sobie z radości ręce zacierał.

Świat się kołem toczy: dzisiaj śpiewaczki, artystki, co zbierają oklaski na deskach teatralnych, mają dla nas wiele uroku; za rzymskich cesarzy kobiety wielkiego świata, lwice rzymskich towarzystw szalały za artystami z komedii i pantomimy, za stangretami z cyrku, a nawet za gladiatorami. Stosuneczki w kołach amfiteatralnych należały do dobrego tonu, a niejedna Rzymianka, znikła naraz z grona rodziny i pojechała, z jakim atletą, do Afryki, lub do południowej Francji. Cesarze nieraz mieli w cyrkowych kochankach najniebezpieczniejszych rywali. Domicjan kazał zamordować pantomimika Parysa za to, że miał stosunek z kobietą, którą on uwielbiał. Zemsta się jednak na nic nie przydała, Parys pozostał w pamięci kobiety, a na miejscu gdzie został zamordowany, odtąd niewidoma rączka siała kwiaty i wonne wylewała olejki. Marcus Aurelius także niejedno miał do zniesienia z tego powodu, że jego Faustyna szalenie się kochała, w jakimś cyrkowym artyście. Nie dobrze było być mężem za owych czasów, i wcale nam nie dziw, że nikt się żenić nic chciał, i że nakładano podatki na starych kawalerów.

Widzimy, więc że antrakty w amfiteatrze, pełne były najróżnorodniejszych intryg, ciekawych zdarzeń i że publiczność rzymska nie próżnowała.

Wróćmy jednak do naszych florealiów, do przedstawienia.

Po południu, gdy słońce się trochę pochyliło, arena na nowo się ożywiać zaczęła, Cezar ukazał się w swej loży, miała się bowiem odbyć walka gladiatorów. Nie zawsze mamy dobre wyobrażenie o rzymskich gladiatorach, zdaje nam się często, że gladiatorami byli tylko niewolnicy, gdzie w północnych zdobyci wojnach, że to byli owi atleci z krótkimi kędzierzawymi włosami, których znamy z posągów. Większość gladiatorów rzeczywiście rekrutowano pomiędzy niewolnikami i przyuczano ich do występowania na arenie w osobnych szkołach, gdzie straszna zachowana była dyscyplina, istniało jednak wielu gladiatorów z amatorstwa, gladiatorów z powołania, którzy po ojcu i dziadzie zawód ten dostawali w spuściźnie. Zawód, bowiem gladiatora bywał czasem bardzo korzystnym, trzeba tylko było dobrze robić bronią i mieć żelazne muskuły. Takich gladiatorów hojnie płacono i obdarzano ich najróżnorodniejszymi podarunkami. Tyberiusz zapłacił raz wysłużonemu gladiatorowi za jedno wystąpienie w cyrku sto tysięcy sestersów. Zresztą jak powiedzieliśmy, kobiety nie były obojętne na spojrzenia gladiatorów, poeci sławili ich bohaterskie czyny, portrety znakomitych ludzi tego zawodu, malowano na talerzach i półmiskach, na lampach i szklankach, rzeźbiono je w drogich kamieniach.

Po ostatniej wojnie francuskiej portrety Bismarcka i Moltkego można było spotkać w każdym kroku w Berlinie. Kobiety nosiły brosze z popiersiem Moltkego, na batystowej chustce do nosa figurował Bismarck, laski ozdobione były głową największego strategika dzisiejszych czasów, słowem nie można było kroku zrobić pod „Lipami” nie widząc naraz pięćdziesięciu przynajmniej Moltków i Bismarcków.

Według opisów rzymskich autorów; do takiej czci za ich czasów dochodzili tylko gladiatorzy, a gdy którego lubiła publiczność, to nie było marmurowej ściany nagrobku, nie było świątyni lub pańskiej komnaty, gdzieby jego zwycięstwa rzeźbą i pędzlem nie były sławione.

W robieniu bronią tak jak gladiatorzy, ćwiczyli się nawet cesarze. Tytus, Hadrian, co więcej Kommodus występował w amfiteatrze publicznie, jako czynny gladiator, Domicjan walczył na arenie z dzikimi zwierzętami, Caracalla i Geta, żył prawie zawsze tylko w towarzystwie gladiatorów.

W Rzymie prowadzono ogromny handel gladiatorami; wielcy panowie, cesarze, trzymali nieraz po kilkudziesięciu gladiatorów, podobnie jak na stajni wyścigowe konie i podczas gdy konie ich zwyciężały na rzymskiej arenie, równocześnie ten lub ów gladiator zwyciężył w Capui lub na Pozilipie. Powodzenie, jakie mieli gladiatorzy wyradzało w nich pewną ambicję, pewną dumę na swoje zatrudnienie, niejednokrotnie buntowali się cesarscy gladiatorowie, że im rzadko kazano występować: oni pragnęli oklasków, pragnęli walczyć na arenie i wywoływać z ust widzów okrzyki podziwu.

„Najpiękniejsze lata schodzą mi na niczym!” skarżył się jeden gladiator, któremu nie pozwolono przez dłuższy czas występować…Zamiłowanie swego zawodu i gladiatorska duma dochodziły do tego stopnia, że ci ludzie nie chcieli walczyć ze słabszymi od siebie, a najcięższe rany otrzymawszy, jednym słowem się nie zdradzali, dopóki upływ krwi nie zmusił ich do puszczenia oręża.

Gdy zwyciężony gladiator upadł na arenę, a rany były ciężkie, to mu na arenie ostatni cios zadawano. Publiczność mogła mu darować życie, trzeba tylko było, aby podniósł palec do góry na znak, że chce żyć. Widzowie odpowiadali zwykle powiewaniem chustek, co miało go od śmierci uwolnić; bardzo się wszakże często zdarzało, że cyrkowy bohater uważał niegodnym siebie prosić się o życie i nie podniósł palca, tak że publiczność z własnego popędu chustkami powiewać zaczęła…

W gladiatorach znajdujemy bardzo często dziwne przywiązanie do swoich panów. Gdy po bitwie pod Actium książęta i narody odstąpiły przegraną sprawę Marka Antoniusza, gdy nikt przy nim nie pozostał, jednie gladiatorzy go nie opuścili. Miał on ich w Wizylcos w Syrii na pogotowiu, ażeby występowali w tryumfalnych festynach, którymi myślał swe zwycięstwa obchodzić. Skoro do nich doszła wiadomość o klęsce Antoniusza wszyscy jak jeden mąż wyruszyli do Egiptu i chcieli się przebić do swego pana przez nieprzyjacielskie wojska, aby mu pójść w pomoc; gdy jednak zamiar ich nie był wykonalnym, posłali jednego z pomiędzy siebie wzywając Antoniusza, aby przybył do nich do Syrii, stanął na ich czele, a wszyscy mu wierni pozostaną. Naturalnie Antoniusz nie mógł już korzystać ze wspaniałomyślnego poświęcenia kilkuset ludzi.

Zobaczmy, więc działających gladiatorów.

Przedstawienie zaczęło się od pochodu gladiatorów, od przedstawienia się publiczności i cesarzowi. W pysznych strojach, z lśniącą bronią i różnokolorowymi pióropuszami na hełmach, przeszli gladiatorowie w wojskowym ordynku na około areny, a stanąwszy przed cesarską lożą zawołali tylekroć powtarzane: morituri te salutant! Po tym pozdrowieniu rozeszli się ci, co nie mieli walczyć, dwóch tylko pozostało zapaśników.

Komu co był w Watykanie, nie pozostali w pamięci owi dwaj gladiatorowie Canovy, co tak się mierzą, tak wyprężyli muskuły, aby sobie zadać śmiertelny cios. Z taką oni tam stoją prawdą, jak gdyby nie byli wykuci dłutem rzeźbiarza, ale jak gdyby w arenie wzajemnej przestraszyli się siły, i skamienieli, aby służyć potomności za dostarczający przykład spaczenia wyobrażeń ludzkości.

Tak stanęli dwaj atleci: Kliton i Poliander, obydwaj prawie nadzy ze sztyletem w jednej, a z siecią w drugiej ręce. Sieć służyła do zarzucania jej na głowę przeciwnika, aby go tym łatwiej ostrym dosięgnąć żelazem. Obydwaj wprawni, obydwaj zręczni – wychowańcy szkoły w Praeneste. Jak przy dzisiejszych pojedynkach są pewne formy, pewne wyuczone cięcia, tak i rzymscy gladiatorzy mieli ściśle przepisany sposób walczenia. Zapaśnicy nie mogli napaść na siebie bez zarzucenia sieci, wszak publiczność potrzebowała się bawić, potrzebowała szukać zadowolenia w niepewności walki, a żelazo wkrótce by przyjemności przerwało; więc też sieć przedłużała walkę, robiła ją bardziej interesującą. Dopiero się zdawało, że Kliton uwikłał się w zdradliwą sieć, i że go już dosięgnie sztylet przeciwnika, a tymczasem zręcznie zarzucił sidła i właśnie przeciwnikowi ręce zaplątał. Po półgodzinnym szamotaniu się, krew strumieniem trysła z boku Klitona, grzmiące oklaski przywołały zwycięzcę.

Kliton podniósł palec do góry, chciał żyć, publiczność dobrze się bawiła, więc była łaskawa, tysiące chustek zawiało nad ławkami – Klitona odniesiono do szpitalu.

Roznamiętnione tłumy nie mogły spoczywać, pragnęły więcej, coraz więcej krwi. Więc już nie dwóch, ale kilkunastu wystąpiło gladiatorów: ośmiu z jednej, ośmiu z drugiej strony, ośmiu Sekatorów, ośmiu Myrmillonów.

Pierwsi lekko uzbrojeni w hełm, tarczę i miecz, drudzy w ciężkiej zbroi. Znów się zaczęły zapasy, tym razem już nie osoby, ale po wojennemu: całego zastępu przeciw nieprzyjacielskiemu zastępowi.

Walka trwała dłużej, dzikich wrażeń, okrzyków coraz więcej, furie zdawały się dodawać zapału publiczności.

Wreszcie trzech tylko zostało Sekutorów, trzech, co się ochronili przed ostrzem miecza, reszta tarzała się we krwi, a jęki boleści odbijały się o rozciągnięte nad areną płótno. Trupy wyniesiono „bramą bogini śmierci”, zabawy się na dzisiaj skończyły, lud był zadowolony z Cezara i z senatorów.

Na trzy dni jednak zapowiedziano ludowi zabawy, więc dnia trzeciego rzecz najciekawsza: bitwa morska na okrętach, tak zwane Naumachie. I rzeczywiście trzeciego dnia całą arenę zalewano wodą, z amfiteatru zrobiło się jezioro, na nim szykowało się z jednej i z drugiej strony po cztery małe okręty. Każdy mający na sobie po dwudziestu ludzi. Trzy okręty przedstawiały własność Korcyrejczyków, a trzy Kreteńczyków. Dla większego złudzenia napuszczano do wody mnóstwo ryb morskich, które całemu obrazowi tym większego nadawały życia.

W takiej bitwie morskiej najważniejszą bronią były osęki, nimi starano się przyciągnąć nieprzyjacielski okręt, wskoczyć na pokład, wymordować lub potopić wioślarzy i załogę, i zyskać tym sposobem oklaski.

Naumachie urządzano z wielkim przepychem, a bywało, że umyślne w tym celu kopano jeziora. Juliusz Cezar kazał wykopać takie jezioro na polu marsowym, mniej więcej tam, gdzie dzisiaj się znajduje pałac Farnese, i kazał wystąpić flotom, na których z jednej i drugiej strony walczyło po 2000 wioślarzy, i po 1000 żołnierzy.

My urządzamy dzisiaj na berlińskich zjazdach monstrualne koncerty, na których tysiąc się produkuje muzykantów, sprawiamy iluminacje z milionów świateł, nasze zabawy są, więc nie szkodliwe, ale za to starożytni nie znali dział Kruppa i karabinów, co niosą na 1200 kroków, nie znali wojen, po których w jednym roku połowa ludności chodzi w żałobie, więc też nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a gdyby ścisły przeprowadzić rachunek to, kto wie, która strona z tego porównania wyszłaby zwycięsko.

Ludzkie namiętności zawsze te same, inną tylko przybierają formę!

Czyż angielscy bokserzy i hiszpańskie walki byków ustępują w czymkolwiek rzymskim gladiatorom i walkom zwierząt w amfiteatrze? Hiszpańskie walki byków mają nawet jeden zwyczaj bardzo przypominający Koloseum Flawiuszów.

Na rzymskiej arenie publiczność powiewem chustek rozstrzygała o życiu lub śmierci zwyciężonych gladiatorów, w Hiszpanii przy walkach byków ten sam zachował się zwyczaj. Municypium, magistrat, zwykle przewodniczy, a skoro jeźdźcy i piccadores pokonali byka i zwierzę krwawi arenę, występuje matador kłania się publiczności i prosi o pozwolenie zabicia zwierzęcia.

Czułego serca Hiszpanki powiewają dopiero chusteczkami do nosa na znak, że chcą zwierzęciu życie darować, że mają wiele uczucia.

A średniowieczne turnieje, w których żelaźni rycerze łamali sobie kości, ku czci dobrotliwych dam, co się rozczulały pieniami minstrelów? Czyż także nie przypominają cyrku?

Biedna starożytność nie może się bronić, nie może podnieść niejednej szlachetnej strony swych czasów, a nasi historycy kontenci, że mają kogoś, kto zawinił i wiecznie wskazują nam na starożytność: patrzcie to zbrodniarz! – Niech wam odstraszającym będzie przykładem!

A zbrodniarz osądzony zaocznie, musi milczeć niestety!

***

Źródło: Kazimierz Chłędowski, Szkice z Włoch, Nakładem Księgarni Seyfartha i Czajkowskiego, Lwów 1873, str. 40-59.